Nigdy, ale to przenigdy nie zapomnę tego dnia, kiedy otwierałam kopertę. Przyjechałam do punktu, gdzie robili badania. Kobieta, która mi ją wręczała, nawet na mnie nie spojrzała. Wiedziała, że to nie będą dobre wieści. Nie były.
A wszystko zaczęło się jakiś miesiąc wcześniej
Tamtej niedzieli wstałam jak zwykle koło 7 i zamierzałam pójść do toalety. Nieprawda, nie wstałam, tylko próbowałam, bo gdy chciałam zrobić krok, jedna z nóg odmówiła posłuszeństwa i prawie upadłam. Dobra...
Widocznie jakoś źle się ułożyłam w nocy i mam zwyczajne drętwienie. Jakoś dowlokłam się do łazienki, potem do kuchni, żeby zaparzyć kawę dla siebie i męża, który jeszcze spokojnie pochrapywał. Mijały godziny, a drętwienie stopy zupełnie nie przechodziło. Do tego doszło dziwne drżenie ręki. Bagatelizowałam to, bo domowe obowiązki i praca zajmowały mi głowę. Tyle że kolejnego dnia sytuacja się powtórzyła.
– Darek – powiedziałam rano do męża. – Coś mi chyba jest.
– Co niby? – zerknął na mnie znad gazety i jajecznicy, którą pochłaniał.
– Nie mam pojęcia. Ale wydaje mi się, że muszę iść do lekarza.
– No to idź.
Mistrz ciętej riposty, jak zwykle. Więc tak zachęcona poszłam do rodzinnego internisty. Posłuchał, obejrzał, pogadał. W końcu dał skierowanie do neurologa, bo stwierdził, że jego kompetencje nie są w tej sprawie wystarczające. Kolejny lekarz opukał, ostukał tymi swoimi młoteczkami i uznał, że konieczny jest rezonans. „Świetnie”, pomyślałam. Następne parę stówek pęknie, ale co zrobić. Oczywiście musiałam się zapisać, poczekać, zrobić to piekielne badanie, a potem spędzić parę dobrych dni w oczekiwaniu na wyniki.
I to właśnie był ten dzień...
Darka nie było w domu, pojechał w jakąś delegację. Ja zaś poszłam do przychodni, odebrałam kopertę, wsiadłam do taksówki i zanim zdążyłam dojechać do domu, przeczytałam. Choroba była ciężka, mogła oznaczać wyrok. Nie pamiętam nawet, jak dotarłam na nasze 3. piętro. Wiem tylko tyle, że ryczałam jak głupia.
– Darek – łkałam w słuchawkę. – Mam to. I co teraz?
– Iza, spokojnie, jakoś będzie. Trzeba załatwić leczenie, zobaczy się – próbował mnie uspokajać. – Teraz nie mogę za bardzo gadać, jutro wracam, pomyślimy. Spróbuj się na razie jakoś uspokoić, wyciszyć. W porządku?
Nie, do jasnej cholery, nic nie było w porządku. Miałam na piśmie powiedziane, co mnie czeka. Do tego jak ta idiotka zaczęłam szukać informacji w internecie i moje zdrętwiałe nogi jeszcze bardziej się pode mną ugięły, kiedy przeczytałam, jakie mogą być konsekwencje tej choroby. Miałam raptem 40 lat i przed sobą perspektywę jeżdżenia na wózku!
Małżonek zjawił się kolejnego dnia
Niby próbował pocieszać i podnieść mnie na duchu, ale nic z tego. Na szczęście, jako przedstawiciel medyczny, miał jakieś znajomości w szpitalach. Do jednego z nich przyjęli mnie praktycznie od razu. Dodatkowe badania, kroplówki, potem włączenie do tak zwanego programu lekowego. W teorii brzmiało świetnie. W praktyce? Zastrzyki co drugi dzień, zmęczenie, senność, niechęć do czegokolwiek i co najgorsze – permanentny dołek.
Jasne, że próbowałam wziąć się w garść, bagatelizować objawy, ignorować to, że mam posiniaczone całe uda, zajmować się nadal pracą i domem, ale co z tego. To trwało rok. Depresja się pogłębiała. A żeby było mi jeszcze lepiej w życiu, małżonek któregoś dnia stwierdził, że on ma tego wszystkiego dość.
– Czego masz dość? Mnie? – zapytałam, podając mu kawę.
– Iza, ja cię już nie poznaję. Kiedyś byłaś pełna energii, zapału, a teraz snujesz się po kątach. Kiedyś o siebie dbałaś, a teraz… No cóż… – westchnął.
– Aha – mruknęłam. – Teraz jestem zapuszczona, leniwa i nie odkurzam z taką pasją jak kiedyś, tak? – zaczęłam się wkurzać. – A pamiętasz może o tym, że jestem chora? Czy jakoś ci to umknęło?
– Chora, jasne, że pamiętam. Ale masz dobrą opiekę, dobrego lekarza, dobre leki. Więc co tu narzekać. Ludzie z tym żyją i jakoś nie histeryzują…
– A ja będę histeryzować i koniec! – krzyknęłam. – Może dla ciebie to nie jest problem, a ja codziennie rano modlę się, żeby nogi nie odmówiły mi posłuszeństwa! Nie rozumiesz?! Na pewno nie, bo przecież ty jesteś zdrowy!
– Jestem i ja…
– Słucham. Mów, co chcesz mi powiedzieć, i nie owijaj w bawełnę, bo to nie ma sensu. Masz kogoś?
– No więc…
– Aha. Rozumiem. I pewnie jeździ na rowerze, na co ja już nie mam siły, gotuje obiadki, które mnie wykańczają, chodzi po lesie, a ja nie daję rady przebyć 100 metrów do sklepu, tak?
– Co mam ci powiedzieć... No stało się – odstawił kubek na stół.
– To ja ci powiem – złapałam naczynie z resztką kawy i walnęłam nim o zlew. – Wynoś się stąd, skoro nie możesz patrzeć na moje nieszczęście. Żyjcie długo i szczęśliwie. Pozew o rozwód złóż sam. Alimentów nie chcę, a ponieważ mieszkanie należy do mnie i wciąż jeszcze mam pracę, to jakoś dam radę. A teraz precz!
I tak oto Darek, jak mi się wydawało, miłość mojego życia, zabrał swoją teczkę i wyszedł. Ja zaś łkając, zaczęłam w szale wrzucać jego rzeczy do jakichś toreb i pudeł, po czym wysłałam mu SMS-a, że może sobie je zabrać z klatki schodowej, a klucze ma mi zostawić w skrzynce. Ryczałam cały wieczór i choć wiem, że nie powinnam, osuszyłam butelkę wina.
Poczucie straty, rozczarowanie, gniew, bezradność
Te wszystkie emocje cały czas mną szarpały. W przypływie impulsu weszłam na grupę na portalu społecznościowym i opisałam swoją historię. Było mnóstwo komentarzy pod tytułem „trzymaj się, będzie dobrze”, ale tylko jeden zwrócił moją uwagę.
„Iza, to ty? Z tej strony Gośka, pamiętasz mnie, mam nadzieję?”.
Gośka, jaka Gośka? Weszłam na jej profil i zobaczyłam zdjęcie plus nazwę liceum, do którego i ja chodziłam za dawnych czasów. Nazwisko miała inne, ale widocznie zmieniła je, bo może wyszła za mąż. Napisałam do niej prywatnie i nie musiałam długo czekać na odpowiedź. Tak, to była ona! Ale co robiła na tamtym forum? Po kilkunastu minutach już wiedziałam. Wymieniłyśmy się telefonami, zadzwoniła.
– Dziewczyno, jak się cieszę, że na siebie wpadłyśmy po tych latach – usłyszałam w słuchawce śmiech.
– Jak to mówią, świat jest mały – uśmiechnęłam się przez łzy, które jeszcze nie zdążyły wyschnąć.
– Co u ciebie? Co robisz?
– Siedzę w domu, robię te swoje księgowe sprawy. Tak jest lepiej, wygodniej, nie męczę się dojazdami. Bo wiesz, jak jest z tym cholerstwem.
– Ale co? Chcesz mi powiedzieć, że… Ty też? – aż mnie zatkało.
– Owszem, moja droga, ja też to mam. Niesamowite, co? Dobra, nie ma co teraz gadać. Jesteś w Warszawie? Tu mieszkasz? Bo jeśli tak, to w najbliższą sobotę jestem u ciebie. Może być?
– Może… – wykrztusiłam.
– No to pa. Szykuj kawę i ciacho! Do zobaczenia!
Zjawiła się przed południem. Uściskałyśmy się serdecznie, w końcu nie widziałyśmy się od ponad 20 lat.
– Zanim będziemy gadać o głupotach, mów o tym, co się teraz dzieje – zarządziła, moszcząc się w fotelu.
– Wszystko napisałam. Przerasta mnie to. Nie wiem, co robić, jak żyć.
– No i dobrze, nic dziwnego, każdego by przerosło. Ale leczysz się i tak dalej?
– Tak, tylko co z tego, skoro w głowie mam cały czas ten bałagan.
– To też normalne i ja też tak miałam. U mnie wykryli 10 lat temu, więc już się przyzwyczaiłam. Raz jest lepiej, raz gorzej, ale uwierz mi, da się z tym żyć. Tylko są pewne zasady.
– Jakie mianowicie?
– Po pierwsze, nie czytać głupot w internetach. Po drugie – no, przynajmniej ja tak mam – nie chodzić na żadne grupy wsparcia. Próbowałam, ale to nie dla mnie. Ludzie jak ludzie, chcą się wyżalić, ale to tylko dołuje, a po co. Po trzecie, ruszyć tyłek.
– Ja pracuję z domu, tak jak ty.
Nie można zamknąć się w domu
– No to sobie pracuj. Ale wyjdź czasem do ludzi. Nie zabije cię to, a wzmocni, bo nie będziesz o tym myśleć. Nóżka czasem drętwieje? Bywa. Większych dramatów nie masz, niedowładów czy innych cyrków, więc do najbliższej kawiarni się dowleczesz. I jeszcze jedno. Pamiętaj, że nie jesteś sama. Skoro się odnalazłyśmy w tym internetowym tłumie, to widocznie było jakieś przeznaczenie, nie sądzisz?
– Chyba tak… – roześmiałam się.
– I bomba. Fryzjer, ciuchy, bo masz sporo miejsca w szafie po tym padalcu i zaczynamy na nowo. OK?
– OK – wychlipałam.
Dotrzymała słowa. Wyciąga mnie na kawę, wpada do mnie, motywuje, żebym o siebie zadbała. Ja też o nią dbam, podrzucam obiady. I teraz, po kilku latach po rozwodzie, po nowym początku, myślę, że odnalazłam bratnią duszę. Choroba nie postępuje. Czasem zdarzają się jakieś epizody, ale nie ma dramatu. I tak sobie myślę, że faktycznie jest coś w tym, że ważne jest pozytywne nastawienie. A na pewno jest ważny ktoś, kto jest obok i wspiera bez względu na wszystko. Dziękuję, Gosiu. Dzięki tobie nie jestem sama. I tak powinno być.
Czytaj także:
„Gdy zmarł teść, teściowa się zmieniła. Obsesyjnie interesowała się naszym życiem, nieproszona cerowała moje majtki”
„Czułam, że to dziecko musi żyć. Próbowałam odwieść Kasię od usunięcia ciąży i miałam rację. To dziecko uratowało jej życie”
„Adrian miesiącami mnie dręczył i prześladował. Policja mnie zbyła. Zainteresują się dopiero, gdy zrobi mi krzywdę”