To był dla mnie bardzo trudny okres. Dosłownie dwa miesiące wcześniej musiałam uśpić swoją ukochaną suczkę Daisy. Przez szesnaście lat była moją najlepszą przyjaciółką, promykiem słońca rozświetlającym mroki samotnego życia i nie wyobrażałam sobie, że jakiś inny piesek mógłby ją zastąpić. Ale wtedy pojawił się on. Brudny, zabiedzony, przerażony. O tym, że miał kiedyś dom, świadczyła naderwana czerwona obroża, którą miał na szyi. Ze smutkiem pomyślałam, że to pewnie jeden z tych „kłopotów”, których właściciele pozbywają się przed wyjazdem na wakacje.
Nie miałam sumienia zostawić go na ulicy, więc wzięłam go do siebie z postanowieniem, że jak go już trochę odkarmię, wykapię, wyczeszę, to poszukam mu nowego domu. Jednak już po tygodniu wiedziałam, że nie będę w stanie się z nim rozstać, bo zawojował moje serce na amen. Ba, zaczęłam wierzyć, że to Daisy mi go przysłała, żebym już tak nie rozpaczała po jej stracie. Żyłam w tym przekonaniu przez następne tygodnie. Aż do tamtego dnia…
Wyrzuty sumienia nie dałyby mi zasnąć
To było tydzień temu. Pojechałam na drugi koniec miasta w odwiedziny do przyjaciółki. Nie wiedziałyśmy się wieki, więc spędziłam u niej niemal cały dzień. Gdy wracałam, w oczy rzuciło mi się ogłoszenie ze zdjęciem psa. Wisiało na słupie obok przystanku, na którym czekałam na autobus. Podeszłam bliżej i zamarłam. Na zdjęciu był Kajtuś. Poznałam go po charakterystycznych rudych plamkach nad oczami, białym krawacie i czerwonej obroży. Pod zdjęciem był tekst: „Ares, zaginął 24 października w okolicach stacji benzynowej przy ulicy… Czeka na niego zrozpaczone dziecko… Dla znalazcy wysoka nagroda… Telefon…”.
Byłam w szoku. Usiadłam na ławce i próbowałam zebrać myśli. To jednak Kajtuś ma dom? Nikt go nie wyrzucił? Ktoś go szuka? – kłębiło mi się w głowie. Nie wiedziałam, co robić. Przyzwoitość i sumienie nakazywały mi chwycić za telefon i zadzwonić. Ale serce mówiło co innego. Na samą myśl, że miałabym stracić Kajtusia, łzy cisnęły mi się do oczu. Za wiele tych bolesnych rozstań, za wiele… Najpierw Daisy, teraz on… Pewnie to dziecko ma już nowego pieska i wcale nie rozpacza – wmawiałam sobie. Przeklinałam chwilę, w której postanowiłam odwiedzić przyjaciółkę. Przecież gdyby nie to, nie trafiłabym na to ogłoszenie i nie miałabym dylematu…
Nie mam pojęcia, ile siedziałam na tej ławce. Godzinę, może dwie. Pamiętam tylko, że autobusy podjeżdżały, a ja nie byłam w stanie ruszyć się z miejsca. W końcu postanowiłam zadzwonić. Czułam, że jeśli tego nie zrobię, wyrzuty sumienia nie pozwolą mi spokojnie zasnąć, że zawsze będę miała przed oczami to ogłoszenie i słowa: „Czeka na niego zrozpaczone dziecko”. Choć więc serce mi pękało z żalu, chwyciłam za komórkę i wystukałam numer. Odebrał jakiś mężczyzna.
– Wydaje mi się, że znalazłam państwa psa – wykrztusiłam do słuchawki.
– O Boże, naprawdę?! A to się Malwinka ucieszy! Czy możemy po niego przyjechać? Dziś? – dopytywał się rozgorączkowany.
– Będę w domu dopiero za dwie godziny. Na razie jestem na przystanku autobusowym na drugim końcu miasta przy ulicy…
– To proszę się stamtąd nie ruszać! – przerwał mi – To niedaleko nas. Za dziesięć minut będziemy i panią zawieziemy.
Może jednak wybiorę się do schroniska
Przyjechał z córką, na oko dziesięcioletnią. Dziewczynka aż promieniała ze szczęścia. Widać było, że bardzo tęskniła za swoim pupilem. W drodze do mnie opowiedziała mi, jakim cudem Kajtuś, a właściwie Ares, się zgubił. Okazało się, że wyskoczył z samochodu na stacji benzynowej, przerażony rykiem motocykli, które podjechały zatankować. Od tamtego dnia szukała go wszędzie, razem z mamą i tatą. Rozwieszali ogłoszenia w okolicy, publikowali zdjęcia w internecie. I nic. Gdy już prawie stracili nadzieję, zadzwoniłam.
– Tylko jakim cudem Ares zawędrował aż na drugi koniec miasta? – zastanawiała się.
– Tego nie wiem. Gdy do mnie podszedł, był zabiedzony i przerażony. Ale nie martw się, teraz wygląda i czuje się świetnie. Zresztą sama zaraz zobaczysz – uspokoiłam ją.
– Jak to dobrze, że pani go znalazła i się nim zaopiekowała. Gdyby nie to, nie wiadomo, co by się z nim stało. Dziękuję pani, dziękuję – popatrzyła na mnie z wdzięcznością. Choć ciągle było mi bardzo smutno, że za chwilę rozstanę się z psiakiem, to ból był jakby trochę mniejszy. Łagodziło go szczęście w oczach dziewczynki.
Do końca życia nie zapomnę chwili, w której Ares zobaczył swoją panią. Przez dłuższą chwilę stał jak skamieniały, jakby nie mógł uwierzyć, że to naprawdę ona, a potem zaczął skakać i szczekać jak oszalały. Bałam się, że z radości pęknie mu serduszko. Gdy już się przywitali i nacieszyli sobą, ojciec dziewczynki wręczył mi kopertę.
– To obiecana nagroda – wyjaśnił.
– E, nie, dziękuję… Nie ma takiej potrzeby… Nie zadzwoniłam dla pieniędzy. Prawdę mówiąc, miałam nadzieję, że Kajtuś, bo tak mu dałam na imię, zostanie ze mną na zawsze – wykrztusiłam.
– Przecież wiem… Ale proszę je przyjąć… Choćby na wyprawkę, jedzenie i wizytę u weterynarza dla nowego psiaka – naciskał.
– O, co to, to nie! Żadnego psa więcej nie przygarnę. Najpierw musiałam uśpić ukochaną suczkę, teraz muszę rozstać się z Kajtusiem – westchnęłam.
– Oczywiście zrobi pani, jak zechce… Ale ja na pani miejscu bym się zastanowił. W schroniskach jest tyle psów, które potrzebują domu. Warto pomóc choć jednemu – uśmiechnął się.
Od tamtego czasu siedzę i myślę. I coraz mocniej utwierdzam się w przekonaniu, że powinnam jednak odwiedzić schronisko. Raz, że dom bez psa wydaje mi się pusty, dwa – mam gwarancję, że taki schroniskowy zostanie ze mną do końca życia. Bo psów, które tam mieszkają, nikt raczej nie szuka…
Czytaj także:
„Moja była wymyśliła wyrafinowaną zemstę, za to że zerwałem z nią SMS-em. Podrzuciła mi psa ze schroniska”
„Po rozstaniu z narzeczonym czułam się bardzo samotna. Dlatego postanowiłam przygarnąć psa ze schroniska”
„Straciłem żonę i pracę, ale w największy dół wpadłem dopiero po śmierci mojego psa. Miesiącami nie wychodziłem z domu”