– Dokąd się wybierasz, Monisiu? – spojrzenie babci pamiętam do dziś – była w nim mieszanina zdumienia i rozbawienia, odrobina przestrachu.
Musiałam prezentować się naprawdę osobliwie. Włożyłam kilka ulubionych sukienek i spodni, jeszcze kilka wsadziłam do kolorowej reklamówki, na ramię zawiesiłam wszystkie torebki, które posiadałam, wzięłam też kurtkę i parasolkę, bo akurat padało. Z kuchennego schowka wyciągnęłam tabliczkę z napisem „Na sprzedaż”, którą mój brat sporządził rok wcześniej, chcąc pozbyć się starego roweru.
– A… Na spacer!
– Jak to na spacer, przecież pada deszcz?
– Mam parasolkę. A poza tym… poza tym, postanowiłam wypisać się z rodziny.
– Wypisać się z rodziny?! Ale dlaczego?
– Bo Mareczek powiedział, że ja do was nie pasuję. Wszyscy jesteście tacy mądrzy, tatuś i mamusia, i ty babciu, i dziadek, i oczywiście Mareczek, tylko ja jedna głupia. Powiedział, że powinnam poszukać innej rodziny, bo wam to tylko psuję imidż i wstydzicie się za mnie. Mareczek też się wstydzi. Bardzo.
Babcia w pierwszej chwili nie zareagowała, bo ją zamurowało, więc tylko drążyła:
– A co ty chcesz sprzedać? Swoje torebki? Co masz w tej siatce?
– Nie, nie torebki, chcę sprzedać siebie. Może jakaś inna rodzina mnie sobie kupi? Nie taka mądra, ale może lepsza?
Babcia wciąż patrzyła na mnie w osłupieniu. Jakby nie mogła uwierzyć, że coś takiego w ogóle przyszło mi do głowy. Wszyscy do dzisiaj śmieją się z tej historii, na czele z babcią, która powtarza ją z wielkim upodobaniem, a to przy wigilijnym stole, a to u cioci na imieninach. I jak udało jej się odwieść Monisię od tego głupiego pomysłu, przekonać, że jak najbardziej pasuje do rodziny. Owszem, zrezygnowałam ze swojego planu dość łatwo, bo przecież nie był nadto sprecyzowany, no i oczywiście nie miałam zielonego pojęcia, gdzie powinnam pójść, by się „sprzedać”: Na osiedlowy bazarek?, Do sklepiku pani Małgosi…?
Babcia nie przekonała mnie jednak wcale, że pasuję do rodziny
Mareczek okazał się obdarzony większym talentem w tej kwestii. Jak we wszystkich zresztą. Ta moja nieudana ucieczka to dziś rodzinna anegdota I za każdym razem, gdy słyszę tę opowieść, robi mi się smutno, bo – pomijając oczywisty fakt, że takie sobie ot, wyjście z domu raz na zawsze i „wypisanie się z rodziny” było w praktyce niemożliwe, to jednak, na płaszczyźnie symbolicznej, powinno było nastąpić.
Mój brat miał świętą rację, gdy twierdził, że w tym domu nie ma dla mnie miejsca. A raczej lepiej byłoby powiedzieć, że nie było to dla mnie odpowiednie miejsce. Po prostu – oni wszyscy tak świetnie do siebie pasują po dziś dzień. Tylko nie ja. Okrucieństwo Mareczka, bardzo zabawne przy rodzinnym stole, dla mnie w ogóle śmieszne nie jest i ani przez chwilę nie było. Jako sporo młodsza siostra (różnica wieku wynosi cztery lata) stałam się jego doświadczalnym królikiem i przedmiotem manipulacji na kolejnych poziomach.
Tylko ten jeden jedyny raz powiedziałam babci, co się między nami wydarzyło. Spotkała mnie za to ze strony Marka kara, więc nigdy więcej się już nie odważyłam. Brat bezwzględnie wykorzystywał moją słabość. Był „genialnym dzieckiem”, a ja zahukaną dziewczynką, do której obowiązków należało uwielbiać go tak jak wszyscy.
W wieku trzech lat umiał już dobrze czytać, a rok później zaczął rozwiązywać matematyczne zadania. Dodawał, odejmował, mnożył, dzielił… W ramach zabawy pisał opowiadania, zanim jeszcze poszedł do szkoły, później przerzucił się na komiksy, ponieważ lubił też rysować. Kiedyś, w domu znajomych rodziców, usiadł przy fortepianie i zaczął grać melodię, która właśnie szła w radiu.
Jego talenty wydawały się nieskończone i nieograniczone
W ich skład wchodziło dręczenie mnie, potajemne, ciche i wielce skuteczne. Wbił mnie w przekonanie, że jestem głupia, że brakuje mi inteligencji i jakichkolwiek zdolności, a także urody. Wyśmiewał każdy mój pomysł na zabawę, wszystko jedno – wspólną czy jedynie moją własną. Wtrącał się do wszystkiego, co robiłam, po to jedynie, by drwić, wyzłośliwiać się. Kpił z mojego wyglądu i z tego, jak się ubierałam. Twierdził, że jestem szkaradna i gruba. Nieustannie uświadamiał mnie, że to, co inni uważali za zaletę, jest jedynie wadą, a więc moja łagodność i cierpliwość świadczyć miały o umysłowym ograniczeniu, posłuszeństwo wobec rodziców i dziadków (którzy mieszkali z nami) o lizusostwie, a pracowitość i obowiązkowość o braku wyobraźni i polotu.
Nawet miłość do książek czyniła ze mnie „głupka”, który czyta, bo sam niczego wymyślić nie potrafi, nie mówiąc o napisaniu. I tak się to ciągnęło latami. Wyśmiewał moje rzadkie włosy, mój trądzik i to, że mam okres, wyśmiewał moje piątki na świadectwach i udane wypracowania z polskiego.
„Jesteś taką samą idiotką jak ta nauczycielka, co ci dała piątkę”. I jak z tym dyskutować? Mareczek budził w dorosłych fascynację, a czasami lęk.
Rodzice – oboje fizycy – byli bardzo dumni z powodu obecności geniusza we własnym domu. Sami pochłonięci naukową pracą, ciągłymi badaniami, doświadczeniami i wyjazdami na konferencje, ciężar wychowania trudnego jak by nie było syna przerzucili na dziadków. Dla nich mój brat był ósmym cudem świata. Kręcił nimi podobnie jak mną, tyle że na inną skalę. Genialny mały manipulator doskonale wiedział, jak postępować, by zapewnić sobie święty spokój i robić wszystko tak, jak jemu się podoba.
Włącznie z tym, by uczynić ze mnie małą niedojdę, która żałosną nieporadnością usiłuje zwrócić na siebie uwagę świata. I perfidnymi kłamstwami – gdy tylko bąknęłam cokolwiek o postępkach kochanego braciszka (i tak nie bąkałam wiele).
Powiedziałam, że mam 18 lat, Krzysztof mi uwierzył
Dla nich wszystkich byłam na pewno nie aż tak beznadziejna, jak to sugerował Mareczek, ale za to do bólu przeciętna: zwykła szara mysz niegodna żadnej uwagi. Szybko przyzwyczaili się, że jestem grzeczną „Monisią”, w domu cichą i spokojną, w przedszkolu ładnie bawiącą się z dziećmi, a w szkole dobrze się uczącą. Niesprawiającą kłopotów wychowawczych. Nie za ładną, za to miłą i posłuszną. Wiecznie przed wszystkimi dygającą. Nigdy nikt nie zainteresował się, dlaczego mój wzrok jest smutny.
Dopiero Krzysztof. Krzysztof miał dwadzieścia cztery lata i skończoną anglistykę. Poznałam go w autobusie, siedział naprzeciwko, zerkał na mnie co chwila, aż w końcu zapytał:
– Dlaczego masz taki smutny wzrok?
Nie pamiętam, co odpowiedziałam. Dopiero co skończyłam 15 lat i poszłam do liceum, rozmowy z dorosłymi facetami to nie była moja specjalność. A jednak… Przedstawiłam się jako osiemnastka, w co nietrudno dało się uwierzyć – byłam przecież „gruba”, czyli fizycznie nieźle rozwinięta. Umysłowo, jak się okazało, też. Rozmawialiśmy o powieściach Conrada. Spotykaliśmy się w parkach, przynajmniej dopóki nie wylądowaliśmy w jego wynajmowanym pokoju.
Pieszczoty nie były mi obce. W ich świat już dużo wcześniej wprowadził mnie Mareczek
Znałam tę zalewającą powoli całe ciało przyjemność, te motylki w brzuchu. Tylko tyle i aż tyle. Za wydanie naszej tajemnicy brat swego czasu zagroził mi śmiercią.
– Otruję cię grzybami. Znam się na nich…
Wiedziałam. Już w wieku trzech lat znał wszystkie ich gatunki, przewodnika po grzybach nauczył się na pamięć. Z Krzysztofem nie było tak zupełnie inaczej. Niby sama chciałam tego, co mi dawał, a jednak poczucie winy dorównywało tamtemu.
Czułam rozkosz i obrzydzenie jednocześnie, momentami obrzydzenie brało górę, ale nie umiałam zakreślić granicy. Nie umiałam się też z nim rozstać, mimo że seks zastąpił wkrótce i rozmowy o Conradzie, i spacery, stał się podstawową płaszczyzną naszego kontaktu. Nie pasowało mi to, ale nie umiałam tego zmienić. W końcu wybuchł skandal, bo wszystko się wydało. No, może niedokładnie wszystko. Na szczęście. Mareczek nas wytropił, ale nawet jego geniusz nie mógł przeniknąć ścian i tego, co się za nimi działo.
Krzysztof dowiedział się wreszcie, ile naprawdę mam lat, został postraszony i skutecznie spławiony. A mój wzrok stał się jeszcze smutniejszy.
Taka się widać urodziłam. Nijak tego nie zmienię
Nie zawiodłam oczekiwań, jeśli ktokolwiek wobec mnie je miał, w co wątpię: skończyłam studia, zrobiłam doktorat, pracuję nad habilitacją w naukowym instytucie.
Mój brat w tym czasie napisał kilka powieści, które pewnie w końcu wyda. Nie znam ich wartości, nie czytałam. Gra również, a to na gitarze, a to na klawiszach w paru „projektach” odnoszących umiarkowane sukcesy. Żadnych studiów nie skończył, choć próbował wielu. Zna się na wszystkim, jak zawsze.
Moim zdaniem – najlepiej na porzucaniu kobiet i dzieci, które z nimi ma. Ja ich nie mam. Wiodę samotne życie. Boję się związków, boję się facetów wchodzących mi na głowę i nie tylko na głowę, przede wszystkim nie na głowę. Czuję, że tyle razy zostałam...
Wychowawca na kolonii, kolega z klasy, nauczyciel wuefu, wykładowca, pragnący jedynie pomóc sąsiad z naprzeciwka… Czuli się pewnie, bo pozwalałam im na to. Pozwalałam im na zbyt wiele, bo nie umiem zakreślić granicy. Stronię od psychologów i psychoterapeutów, mam poczucie, że nazbyt dobrze znam siebie, jestem w siebie wręcz „wwiercona”, ale i tak nigdy, w żaden sposób, od tej siebie się nie wyzwolę. Jestem ofiarą.
Czytaj także:
Nawet trudny rozwód nie był takim koszmarem, jak związek mojej córki z moim byłym kochankiem
Uważałam, że kobieta po rozwodzie jest wybrakowana. Wstydziłam się odetchnąć
Anka zostawiała 4-latka samego na całe noce. Serce ściskało się z żalu, gdy płakał