– Pani szanowna dołoży do biletu? – zachrypnięty głos należał do znajomego z widzenia, najprawdziwszego menela lub bardziej elegancko – kloszarda i był zawoalowaną propozycją zrzutki na alkohol.
Codziennie rano spotykałam go w okolicy dworca kolejowego, krążył wśród śpieszących się ludzi dojeżdżających do pracy, jak ja, kolejką podmiejską. Szukał szczęścia, które miało dla niego realny wymiar kilku złotych. Mało kto zwracał na niego uwagę. Omijano go pośpiesznie, z niechęcią, ale on nie żywił urazy. Wydawał się najbardziej zrelaksowanym człowiekiem w tłumie. Nie myślał o przyszłości, żył tu i teraz, pogodny i zadowolony, chociaż nie miał nic. Nazwałam go Filozof.
Do ludzi trzeba z sercem...
Zaczęłam mu się przyglądać. Nie żebrał natrętnie. Rzucał propozycję dofinansowania flaszki, ale nie nastawał na realizację. Przesuwał się dalej, obchodząc swój rewir z godnością, na jaką było go stać. Z długą, poplątaną siwą brodą wyglądał jak biblijny patriarcha.
– A dokąd się pan wybiera? – któregoś dnia odpowiedziałam na biletową zaczepkę Filozofa.
Chwilę stał bez ruchu, aż wreszcie spłynęło na niego zrozumienie.
– Donikąd, tu jest moje miejsce – zatoczył ręką, obejmując gestem brudny peron i fragment przejścia podziemnego.
– Mieszka pan na dworcu?
Nie odpowiedział zniechęcony moim wścibstwem. Zrobiło mi się głupio. Nie miałam prawa go wypytywać, każdy ma swoją godność.
– Przepraszam – wyciągnęłam pospiesznie z kieszeni garść bilonu.
– To nie na alkohol – zaznaczył Filozof, przyjmując datek. – Jedzenie kupię, a jak starczy, to i browarek. Ale to przecież nie grzech?
Rozbawił mnie szczerością.
– A skąd – zapewniłam go. – Jedno piwko jeszcze nikomu nie zaszkodziło. Tylko że...
– Niech pani będzie spokojna, za panine się nie urżnę. Na flaszkę nie starczy – dodał, przeliczając monety. Uśmiechnął się i mrugnął okiem. – To żart – wyjaśnił skrupulatnie. – Do ludzi trzeba z sercem – dodał po chwili.
– Tak powinno być, ale to niełatwe – dałam się wciągnąć w rozważania.
– Niech pani próbuje, wciąż próbuje. Nie można odpuszczać.
– I kto to mówi? – pozwoliłam sobie na ironię, bo nie lubię, jak ktoś mnie poucza. – Jest pan wolny jak ptak, nie sieje, nie orze. Zrezygnował pan ze świata, nie musi przepychać się łokciami, to i zabawa w altruistę lepiej panu wychodzi.
Bezdomny cofnął się uderzony moimi słowami. Jakby dostał w twarz.
Zrobiło mi się głupio. Czasem jak się rozpędzę, tracę miarę. Ten mój cholerny ostry jęzor!
– Przepraszam! – powiedziałam od serca, ale on już znikał w tłumie.
Wydawało mu się, że kontroluje swoje życie
– Naprzykrzał się pani? – z drugiej strony zaszedł mnie patrol.
Widocznie rozmowa z Filozofem wzbudziła zainteresowanie Straży Miejskiej.
– Skąd! – zapewniłam. – To ja go zaczepiłam. Chciałam się czegoś o nim dowiedzieć.
– Na co to pani? Tu kręcą się różni ludzie, lepiej uważać.
– Ten akurat jest nieszkodliwy – wtrącił drugi strażnik. – Żeby wszyscy tacy byli – westchnął.
– Znacie go? – właśnie ogłoszono, że mój pociąg ma dwudziestominutowe opóźnienie, miałam trochę czasu.
– Wszystkich znamy, a tego nawet lubimy. Jonasz się nazywa. Dziwnie, nie? Przyzwoity z niego człowiek, szkoda że przyszło mu poniewierać się po dworcu.
– Nie można mu jakoś pomóc? Skierować do noclegowni, załatwić zasiłek, żeby nie musiał żebrać?
– Byli tu tacy. Społecznicy. Chcieli świat zbawiać. Młodziaki jeszcze, jak trochę pożyją, to im wiara w człowieka przejdzie.
– Niczego nie wskórali? A opieka społeczna? Też ma to w nosie?
– Droga pani, to nie takie proste. Nasz Jonasz topi smutki w alkoholu, raz wypije mniej, raz więcej, ale swoją dawkę przyjąć musi, inaczej nie idzie mu żyć. A w noclegowni wymagają zachowania trzeźwości. To jak pani myśli? Co on wybierze?
Poczułam się bezradna. Naprawdę chciałam pomóc Filozofowi, wyciągnąć go z dworca, dać normalne życie. Nic się nie da dla niego zrobić?
– Poza tym Jonasz nie jest sam na świecie, ma córkę, bywa tu czasami – strażnik mnie zaskoczył.
„Córka odwiedzająca mieszkającego na dworcu ojca, to straszna patologia”, pomyślałam. „Pewnie przychodzi do niego po pieniądze. Wyciąga, ile zdoła i przeznacza na wódkę, pewnie mieszka w jakiejś melinie i ani myśli zaopiekować się starszym panem”.
– Jonasz swój honor ma. Mówi, że nie pójdzie do nich, bo będzie im zawadzał. Rodzinie córki, znaczy. Zięciowi i wnukom. Ja tam mu się nie dziwię.
– Dobrze panu mówić, nie mieszka pan na dworcu – wytknęłam strażnikowi. – Chce pan powiedzieć, że Jonasz mógłby mieszkać w dobrych warunkach, ale świadomie wybrał życie bezdomnego?
– Romantycznych książek się pani naczytała – uśmiechnął się pobłażliwie. – Ludzie nie wybierają takiego losu. To staje się przypadkiem, niepostrzeżenie. Wydaje im się, że kontrolują swoje życie, a tu nagle buch! Budzą się pewnego dnia na ulicy, w skórze bezdomnego. Wiele lat temu Jonasz niepotrzebnie ujął się honorem, nie umiał, a może nie chciał zawalczyć o swoje, dlatego tu wylądował. Gdyby wtedy wiedział, jak to się skończy, może postąpiłby inaczej. Ale tego już się nie dowiemy. Ciekaw jestem, czy on się czasem nad tym zastanawia. Co by było, gdyby nie wyniósł się z domu…?
To był koniec, nie było o czym rozmawiać
– Dlaczego to zrobił? – śledziłam wzrokiem znajomą postać Jonasza przesuwającego się między podróżnymi na sąsiednim peronie.
Wyglądał tak dobrodusznie, jak święty Mikołaj na wagarach.
– Ma pani jeszcze trochę czasu? To opowiem, zawsze przyjemnie z kimś inteligentnym pogadać – skomplementował mnie strażnik.
– Chętnie posłucham. Mój pociąg zwiększył spóźnienie do 40 minut.
– Dwadzieścia lat temu Jonasz był krzepkim mężczyzną, pracował na budowach, a to wiązało się z dłuższymi wyjazdami, bo nie zawsze robota była na miejscu – zaczął strażnik, odsuwając się z niesmakiem od pana Henia. – Miał żonę, córkę i normalny dom.
– I co się stało?
– Został zdradzony, proszę pani. I to podwójnie. Klasyka. Pewnego dnia wrócił do domu i znalazł w łazience nie swoją golarkę. Nawet się ucieszył, że żona zrobiła mu taki prezent, zawsze był dobroduszny. Nie zauważył, że golarka była używana. A wie pani przez kogo? Przez jego najlepszego kumpla! Uważa pani? Żona zrobiła mu takie świństwo.
– Co zrobił Jonasz?
– Najpierw nie uwierzył. Czekał na powrót niewiernej i myślał, a im dłużej kombinował, tym bardziej mu wychodziło, że jednak nie da się inaczej tego wytłumaczyć, choćby nie wiem, jak człowiek chciał. Żona przyprawiła mu rogi i to z najlepszym kumplem, z którym niejedno piwko po robocie wypili. Wtedy ogarnęła go taka żałość, że chciał ze sobą skończyć, ale na szczęście skończyło się na czarnych myślach. Nasz Jonasz za bardzo kocha życie, nawet takie, jakie przyszło mu teraz wieść. Nie mógłby tego zrobić. Spakował więc trochę rzeczy i wyszedł z domu bez słowa wyjaśnienia.
– Nie spotkał się z żoną, nie próbował z nią porozmawiać?
– Nie było o czym – wzruszył ramionami strażnik. – Zresztą nic by to nie dało, dla Jonasza wszystko się skończyło. Został zraniony, instynktownie chciał się ukryć jak dzikie zwierzę, zejść ludziom z oczu i przeczekać, aż przestanie boleć. Najął się więc na kolejną budowę, jak najdalej od domu.
Spowiedź u Jonasza podobno dobrze robi
– Kontaktował się potem z rodziną?
– Żona zgłosiła jego zaginięcie, szukała go. W końcu policja namierzyła go na drugim końcu Polski, ale on powiedział, że odszedł z domu i nigdy już tam nie wróci. Ma do tego prawo. To wolny kraj. Policjanci pokiwali głowami i zawiadomili żonę Jonasza, że mąż żyje, ma się dobrze, ale nie życzy sobie, by kogokolwiek informować o jego miejscu pobytu. W ten sposób zniknął rodzinie z oczu na całe lata.
– No dobrze – powiedziałam z namysłem. – Nie chciał mieć nic wspólnego z żoną, ale miał przecież córkę. Tak po prostu ją porzucił?
– Oj, bo pani wali tak prosto z mostu, zaraz porzucił. Nie utrzymywał z nią kontaktu, to pewne.
– A to co innego? Zniknął z życia własnego dziecka, nie tęsknił?
– Kto go tam wie – zastanowił się strażnik. – Jak człowiek ze smutku robaka zalewa, to uczucia ojcowskie mogą osłabnąć – dodał, starając się nadać postępkowi Jonasza naukowy podtekst.
– Bo on zaczął pić – doprecyzował pan Henio. – Wie pani, na budowie, po robocie, za kołnierz się nie wylewa, a on dodatkowo powód miał.
– No i doigrał się. Pijanego pracownika nikt na wysokie rusztowanie nie wpuści. Raz i drugi dostał ostrzeżenie, a potem go zwolnili. Szukał jeszcze roboty, ale nigdzie nie mógł zagrzać długo miejsca. I tak zaczął się upadek Jonasza, staczanie po równi pochyłej.
– W końcu wylądował na ulicy – łatwo było domyślić się końca.
– Myślał, że tylko na chwilę, że się podniesie, ale było tylko gorzej. Tutaj o alkohol łatwo. Jakoś uzbiera się parę groszy na tanie wino, albo małpkę wódki. Napijesz się, to zapomnisz o kłopotach. I tak z dnia na dzień. Bez celu, ale i bez zobowiązań.
– Straszne – wzdrygnęłam się. – Ale nie zrobił na mnie wrażenia człowieka z depresją, wręcz przeciwnie. Wygląda na pogodzonego z losem, powiedział, że do ludzi trzeba z sercem, a ja go zawstydziłam. Teraz żałuję.
– O, bo nasz Jonasz przeszedł długą drogę. Wszystko przemyślał, wybaczył żonie, ale do domu nie wrócił. Chyba się wstydził. „Zdziadziałem, nie nadaję się dla niej”, powiedział mi kiedyś w przypływie szczerości. Chyba też zrozumiał, co zrobił córce, zrywając z nią kontakt, bo kiedy po śmierci matki prosiła go, żeby z nią zamieszkał, popłakał się, ale nie chciał zawadzać dziecku, któremu nic z siebie nie dał. Został na dworcu.
– Nadal pije?
– Popija – przyznał strażnik. – Ale zdrowie już nie to, więc ograniczył. To nasz lokalny anioł stróż dla bezdomnych. Pocieszy, wysłucha, nakarmi. Jest jednym z nich, więc otwierają się przed nim, czasem pierwszy raz od wielu lat. Opowiadają, co ich spotkało, wspominają krzywdy. Taka dworcowa spowiedź u Jonasza, podobno dobrze robi na zbolałą duszę.
– Dlaczego to robi?
– Zobaczył, że nie tylko jego życie kopnęło w tyłek. Chce ludziom pomagać, mieć jakiś cel. Do tej pory żył wyłącznie swoimi problemami, może teraz chce odpokutować?
Filozof stał teraz po drugiej stronie torów i patrzył na nas. Złowił spojrzenie strażnika, podniósł rękę do powitania. Zasłonił go pociąg, który wtoczył się z dudnieniem na stację.
Widywałam Jonasza jeszcze przez kilka miesięcy, witał mnie radośnie, jak starą znajomą. Potem zniknął. Dowiedziałam się, że miał wylew, stał się całkowicie niesprawny i córka umieściła go w domu opieki. Chciałam go nawet odwiedzić, ale nie znalazłam czasu. Kiedyś to zrobię…
Czytaj także:
„Mąż Agaty od miłości i bogactwa wolał smak taniego wina i pozorną wolność. Mógł mieć wszystko, a wybrał życie bezdomnego”
„Chciałem sprawdzić, czy ktoś nakarmi bezdomnego i oniemiałem. Tego, co przeżyłem, nie życzę najgorszemu wrogowi”
„Chciałem sprawdzić, czy ktoś nakarmi bezdomnego i oniemiałem. Tego, co przeżyłem, nie życzę najgorszemu wrogowi”