„Chciałem sprawdzić, czy ktoś nakarmi bezdomnego i oniemiałem. Tego, co przeżyłem, nie życzę najgorszemu wrogowi”

Zdenerwowany mężczyzna fot. Adobe Stock, Teodor Lazarev
„Poczułem taki wstyd, taki potworny wstyd, że mało się pod ziemię nie zapadłem. Gdy zaczynałem ten cały cyrk, nie sądziłem, że dojdzie do sytuacji, w której ktoś sprawi, że poczuję się jak arogancki gówniarz, bawiący się w testowanie i osądzanie innych. Co z tego, że nie miałem złych intencji? Miałem ochotę nastrzelać sobie po psyku za oszukiwanie tej cudownej babci”.
/ 09.03.2023 12:30
Zdenerwowany mężczyzna fot. Adobe Stock, Teodor Lazarev

Stanąłem przed solidnymi drzwiami wiodącymi do mieszkania w bloku na jednym z poznańskich osiedli. Mosiężne zdobienia, ciężka klamka, ekskluzywna tabliczka. Byłem raczej pewien, że nic tu po mnie, ale wdusiłem przycisk dzwonka i przybrałem odpowiednią zbolałą minę. Ktoś podszedł, zerknął w wizjer i nawet nie fatygował się z otwieraniem. Westchnąłem. Które to już było podejście z rzędu, która próba trafienia na dobrego człowieka? Chyba dwudziesta i dwudzieste pudło. Poprawiłem paski plecaka i ruszyłem dalej.

Stanąłem przed kolejnymi drzwiami i bardzo długo im się przyglądałem. Bo w swej zwyczajności były aż wyjątkowe. Miały pewnie tyle samo lat co cały blok. Standardowe, w stylu lat dziewięćdziesiątych, pomalowane na szaro, cyferki zaś naniesiono czarną farbą przy użyciu szablonu. No, antyk! Tabliczka pod numerem też pochodziła z epoki wczesnego polskiego kapitalizmu: gruba pleksi i napis wykonany techniką laserową. Hit tamtych dni, obecnie, cóż, tandeta.

Zadzwoniłem do drzwi i przybrałem minę-maskę

Drzwi otworzyła, a właściwie uchyliła do połowy, siwiuteńka babina. Zdziwiłem się, że nie popatrzyła najpierw przez judasza, ale kiedy ją zobaczyłem, odgadłem, że po prostu do niego nie dosięgała. Była niziutka, dodatkowo zgięta reumatyzmem.

– Dzień dobry – zacząłem tekst, który wykułem na blachę i już kilka razy dzisiaj wygłosiłem. – Przepraszam, że przeszkadzam. Nie chcę prosić o pieniądze, ale o coś do jedzenia. Może być cokolwiek, byle nie trzeba było gotować, bo nie ma jak…

– Mój Boże! – zawołała z przejęciem. I otworzyła drzwi na całą szerokość.

Zaprosiła mnie do kuchni. Kazała zdjąć plecak i kurtkę. Usadziła na krześle, z którego zgoniła kota.

– Taka pogoda, taki ziąb, a ty, biedaku, bez dachu nad głową i bez ciepłego posiłku w brzuchu – użaliła się nad moim losem. – Siedź, synku, poczekaj chwilkę, a ja zobaczę, co tu mam w lodówce i na kuchence. No więc… ziemniaki mi zostały gniecione i zsiadłego mleka mogę ci dać, ale ziemniaki bez boczku będą, bo kot tak ładnie prosił, że dałam mu cały, chociaż miałam pokrojony i już wrzucałam na patelnię. Może być, synku?

Skinąłem głową pokornie. Słowa jakoś nie chciały mi przejść przez ściśnięte gardło. Od lat nikt nie nazwał mnie synkiem.

– Ale najpierw herbaty zrobię, bawarki, z cukrem i mlekiem, rozgrzejesz się troszeczkę, bo ziemniaki trzeba odsmażyć najpierw. Ale na margarynie, bo masła nie mam – zmartwiła się. – Może być na margarynie?

Oddała mi swój obiad?!

Patrzyłem na nią zafascynowany. Przyjmuje w swoim mieszkaniu obcego mężczyznę, dwa razy większego od siebie, który zamiast iść do roboty, żebrze o jedzenie, a ona go pyta, czy może mu odsmażyć ziemniaki na margarynie, bo masła nie ma? Znowu tylko skinąłem głową, bo klucha w gardle rosła i rosła…

Po paru minutach stała przede mną szklanka bawarki, a moja gospodyni zaczęła szykować danie główne. Siedziałem, sączyłem herbatę i rozglądałem się po kuchni. Było czysto, schludnie, ale ubogo. Ściany prosiły się o odmalowanie, szafki kuchenne były stare jak peerel, podobnie kuchenka gazowa, istny obiekt muzealny, cud, że kominiarze dopuścili ją do użytku. Jedynie okna były nowe, ale te zapewne wymieniała administracja, w całym bloku. Wszystko inne miało ze czterdzieści lat.

Starsza pani postawiła przede mną talerz podsmażanych ziemniaków, szklankę zsiadłego mleka i zasiadła na drugim krześle.

– A pani nie będzie jadła?

– Ja… już jadłam – odparła z wahaniem.

Znów pokiwałem głową. Czyli to tak, oddała mi swój obiad. Miałem ogromne wyrzuty sumienia, ale mimo to zjadłem go. Ależ był smaczny! Zupełnie jak w domu rodzinnym, jak danie serwowane przez moją mamę. Chociaż u nas były jednak skwarki do ziemniaków i kefir zamiast zsiadłego mleka. Do tego szpinak, jajko sadzone… Westchnąłem na wspomnienie tych dawnych, wspaniałych czasów. Staruszka chyba źle zrozumiała owo nostalgiczne westchnienie.

– Jak mało, to posiedź, synku, przez chwilę w ciepłym, a ja skoczę do sklepu, tu niedaleko, bo od osiemnastej mają pieczywo tańsze o połowę. Bułek kupię i może jakiś ser w promocji będzie albo wędlina, to ci na drogę kanapek naszykuję.

Spojrzałem na nią zszokowany.

– Zostawi pani mnie samego w swoim mieszkaniu?

– A co? Niegrzecznie z mojej strony? – przestraszyła się.

– No, nie, ale… no wie pani… – zrobiłem wymowny ruch ręką, jakby coś podwędzał.
Zaśmiała się.

– Że niby mnie okradniesz? A co tu kraść? Chyba tylko kota, ale nie sądzę, byś wiele za niego dostał. Chociaż dla mnie jest bezcenny, bo to, wiesz, mój przyjaciel i towarzysz jedyny…

Poczułem taki wstyd

Jak na zawołanie w kuchni pojawił się kot. Kocisko raczej, grube jak Budda, nie wyglądał na zabiedzonego, w przeciwieństwie do staruszki chudziny. Wskoczył jej na kolana, a ona machinalnie, ale z ogromną czułością zaczęła go głaskać.

– Nawet bym ci nocleg, synku, zaproponowała, ale nie mam drugiego łóżka – powiedziała z żalem. – Chyba że weźmiemy starą kołdrę i położymy w pokoju, a na to dwa koce, jasiek też się jakiś znajdzie…

Poczułem taki wstyd, taki potworny wstyd, że mało się pod ziemię nie zapadłem. Gdy zaczynałem ten cały cyrk, nie sądziłem, że dojdzie do sytuacji, w której ktoś sprawi, że poczuję się jak arogancki gówniarz, bawiący się w testowanie i osądzanie innych. Co z tego, że nie miałem złych intencji? Miałem ochotę nastrzelać sobie po psyku za oszukiwanie tej cudownej…

– Jak pani ma na imię? – spytałem.

– Maria.

No pewnie, jakżeby inaczej.

– Pani Mario, muszę pani coś szczerze wyznać… Ale najpierw zadzwonię.

– Telefon stoi w dużym pokoju.

Nie ruszyłem się z miejsca. Sięgnąłem za pazuchę i wyjąłem iPhone’a. Na jego widok staruszka zrobiła duże oczy. Włączyłem telefon, wybrałem numer i kiedy usłyszałem po drugiej stronie głos mojego przyjaciela, powiedziałem krótko:

– Wygrałem. Przyjeżdżaj – podałem mu adres i rozłączyłem się. – Pani Mario, przepraszam z całego serca i mam nadzieję, że się pani na mnie nie pogniewa, ale sprawa wygląda tak…

Wcale się nie obraziła

Mój przyjaciel to niereformowalny cynik. Parę dni temu znowu wdałem się z nim w ożywioną dyskusję, podczas której przekonywał mnie, że znieczulica zapanowała teraz taka, że nie ma nic za darmo, że bezinteresownie nikt dla nikogo nic nie zrobi, nie dla obcego człowieka, bez szans. Nie zgadzałem się z nim, więc zaproponował zakład.

Jeśli znajdę choć jedną osobę w szesnastopiętrowym bloku, która nie zatrzaśnie mi drzwi przed nosem, wygram. Ale postawił warunek: nie mogę chodzić po ludziach w garniturze i z teczką prawnika. Mam udawać bezdomnego, żebraka, bo tylko wtedy pomoc będzie naprawdę bezinteresowna.

Czułem, że to głupie, ale dałem się wciągnąć, bo sam byłem ciekaw wyniku „eksperymentu”. Wymyśliłem sobie historyjkę, którą wciskałem każdemu, kto chciał jej wysłuchać, choć pani Maria była jedyną osobą, która wysłuchała jej w całości. I jedyną, która zareagowała inaczej niż zamknięciem mi drzwi przed nosem. Wyznałem jej wszystko jak na spowiedzi, przeprosiłem i zapytałem, czy napijemy się kawy na zgodę.

– Ależ ja się nie gniewam. Przeciwnie, cieszę się, synku, że masz dobre życie. Tylko… – stropiła się – mogę cię jedynie zbożową poczęstować. Nie wiem, czy taką pijasz.

Boże drogi, czemu ty chowasz przed ludźmi takie cudne istoty? Sięgnąłem po mój plecak i wyjąłem z niego dużą paczkę mielonej kawy, śmietankę, keks ze sprawdzonej cukierni, dużą bombonierkę i jeszcze kilka drobiazgów. Pani Maria uśmiechała się jak na widok Świętego Mikołaja, po czym wstała i wstawiła wodę na kawę.

Siedzieliśmy, gawędziliśmy w najlepsze, pijąc kawę, kiedy u drzwi zabrzmiał dzwonek. Zerwałem się i poszedłem otworzyć. Wprowadziłem Wojtka, przedstawiłem, a ten dosłownie klęknął i buchnął panią Marię w rękę, aż staruszka pokraśniała po korzonki siwych włosów.

Dosiadł się do nas, dostał kawę, kawał keksa i dołączył do pogaduszek. Po godzinie jeszcze raz podziękowałem mojej gospodyni, a potem poprosiłem, by pokazała nam całe mieszkanie. Chyba już przestała się dziwić naszym poczynaniom, bo bez słowa oprowadziła nas po swoim skromnym dwupokojowym królestwie. Wojtek oceniał wszystko fachowym okiem właściciela firmy remontowo-budowlanej.

Roześmieliśmy się obaj

– Dobra – powiedział – przejdźmy zatem do interesów. Pani Maria jest absolutnie wyjątkową osobą, świętą i aniołem w jednym, należy ci się ta wygrana jak… jak boczek kotu!

Roześmieliśmy się obaj. Po czym Wojtek wyjął z kieszeni miarę i zaczął obmierzać duży pokój. Pani Maria zamrugała zdziwiona powiekami, nie rozumiejąc, o co tym razem chodzi.

– Bo widzi pani – pospieszyłem z wyjaśnieniami. – Gdybym ja przegrał, moja kancelaria przez rok prowadziłaby wszystkie sprawy firmy Wojtka za darmo. Ale ponieważ dzięki pani wygrałem, należy mi się remont mieszkania, które wskażę. Więc wskazuję… – potoczyłem ramionami wokół siebie.

– Że niby mojego? – nie dowierzała staruszka. – Za smażone ziemniaki z kwaśnym mlekiem? Ależ to za dużo! Nie wypada, nie mogę się zgodzić! – protestowała.
Złapałem ją za obie dłonie i ścisnąłem lekko.

– Pani Mario, obiad, który mi pani oddała, nie ma ceny.

Czytaj także:
„Myślałam, że kochana sąsiadka usycha w samotności, bo rodzina wyparła się staruszki. Prawda okazała się dużo gorsza...”
„Córka sąsiadki to diabelskie nasienie. Ma tylko 6 lat, a jak coś znienacka palnie, to człowiekowi zawsze w pięty idzie”
„Sąsiadka obsmarowywała wszystkich dookoła, aż tu własna córka wywinęła jej numer. Teraz wstydził się wyjść z bloku”

Redakcja poleca

REKLAMA