Wigilia to dla mnie czas magiczny. W zasadzie dużo bardziej niż same święta. Strojenie choinki i przygotowywanie wieczerzy sprawiają, że łzy same napływają mi do oczu. Jestem tak wzruszona, że ledwo utrzymuję w ręce dodatkowy talerz. Ten dla niespodziewanego gościa. Patrzę na moich ukochanych mężczyzn i aż trudno mi uwierzyć, że jeszcze kilka lat temu wigilię spędzałam samotnie.
Pamiętam ten wieczór doskonale
Starannie przygotowywałam wieczerzę, mimo że na kolacji miało nie być nikogo prócz mnie. Zawsze to robiłam. Ot, dla zachowania tradycji. Przyrządziłam potrawy i przystroiłam stół. Blisko swojego talerza postawiłam zdjęcie mojej córki z rodziną. Alinka mieszka na stałe w Australii i trudno wymagać, żeby towarzyszyła mi przy każdej okazji. Rzadko więc mnie odwiedzała.
Rozumiałam to doskonale, ale gdzieś głęboko w duszy czułam potworny żal. Czy miałam się winić za to, że tak bardzo tęskniłam za córką i wnuczętami? Nawet częste rozmowy przez Skype’a tej tęsknoty wcale nie umniejszały…
Westchnęłam i zamierzałam już zasiąść do wieczerzy, gdy przypomniałam sobie, że nie przygotowałam dodatkowego nakrycia. W sumie, nie było dla kogo, ale poczucie obowiązku kazało mi wstać zza stołu i położyć jeszcze jeden talerz na obrusie. Potem, sama ze sobą, połamałam się opłatkiem i zabierałam się właśnie do barszczu, gdy usłyszałam coś jakby… kwilenie? Zawodzenie? Piszczenie? A może to był płacz dziecka?
Rozejrzałam się niespokojnie, pewna, że mam jakieś omamy. Jednak odgłosy nie ustawały. Dochodziły jakby z zewnątrz. Wstałam z krzesła i na palcach podeszłam do drzwi. Judasz ukazywał tylko bezśnieżny trawnik, ale zawodzenie przybrało na sile.
Leciutko uchyliłam drzwi i oniemiałam. Na wycieraczce siedział dorodny kocur i darł się wniebogłosy. Nie wyglądał ani na bezdomnego, ani na zagłodzonego. Wręcz przeciwnie! Sierść miał ładną, lśniącą, zadbaną, a wyraz pyszczka taki trochę wielkopański. Nie zdążyłam się nawet zastanowić, co zrobić, bo kocisko wepchnęło się w szparę w drzwiach. Pognało prosto do salonu i usiadło przy kaloryferze. Zdezorientowana patrzyłam na zwierzę. Wyglądało na to, że kocur się komuś zgubił. To sobie wybrał porę…
„Może to przez te fajerwerki? – zastanawiałam się. – Strzelali dzisiaj od rana, jakby to był sylwester”.
Od razu zapałałam do niego sympatią
Kot w tej sprawie nie miał nic do powiedzenia. Oblizał się tylko dwa razy. Zrozumiałam, że pewnie jest głodny.
– Ale co jadają koty? – zapytałam go, bo jeszcze nigdy nie byłam właścicielką kota. – Oprócz, oczywiście, tego przysłowiowego mleka…
Kot rozdzierająco miauknął w odpowiedzi, więc postanowiłam spróbować najpierw z mlekiem, a potem dać zwierzakowi trochę ryby. Pobiegłam do kuchni, i po chwili postawiłam przed zwierzakiem miseczkę. Kot nie wybrzydzał. Zaczął łapczywie chłeptać mleko, a przy każdym połknięciu uszy mu podskakiwały. Zjadł wszystko i jeszcze różowym języczkiem wylizał miskę do czysta, a potem… potem wskoczył mi na kolana i zaczął mruczeć!
Kolację jadłam prawie na sztywno, żeby nie obudzić kota, który zasnął mi na kolanach. Jego futerko było takie milutkie, że nie mogłam powstrzymać się, żeby co chwilę go nie głaskać. Kot otwierał wtedy na moment oczka i dziękował krótkim mruknięciem. Musiałam przyznać, że dzięki temu niespodziewanemu gościowi zapomniałam o swoich wigilijnych smutkach, zwłaszcza że gdy przyszło do kładzenia się spać, kot bezceremonialnie wskoczył na łóżko i ułożył się bardzo blisko mojej twarzy.
– A niech ci będzie! – nie zamierzałam jakoś specjalnie protestować.
I tak Ebenezer zamieszkał u mnie. Nie miał co prawda nic wspólnego z dickensowskim bohaterem, ale był taki… taki dostojny, a poza tym to imię jednoznacznie kojarzyło mi się z okresem wigilijnym. Kocisko zadomowiło się u mnie szybko. Było widać, że w poprzednim domu miał dobrze, bo inaczej nie przylgnąłby tak łatwo do obcej osoby. Ale zauważyłam też, że tęskni za poprzednim właścicielem, bo co i rusz, wyskakiwał na parapet i spoglądał przez okno. Wiedziałam, co muszę zrobić, i w końcu zabrałam się za to.
To była wzruszająca scena
Niechętnie, bo niechętnie, ale przygotowałam ogłoszenie o puchatej zgubie. Zdążyłam się już przywiązać do Ebiego, ale przecież gdzieś tam, być może całkiem niedaleko, był jego prawowity właściciel. Nie miałam prawa zatrzymywać kota dla siebie. Dlatego napisałam kilkanaście ogłoszeń, i rozlepiłam je po okolicznych drzewach i tablicach do tego przeznaczonych.
Nie doczekałam się odzewu. Zupełnie, jakby właściciel tego dostojnego, srebrnego futrzaka, po prostu rozpłynął się w powietrzu. Co miałam robić? Darzyłam Ebiego ogromną sympatią, w głębi duszy chciałam, żeby ze mną został. Dzięki niemu w domu od razu zrobiło się weselej. Wyrzucałam sobie, że przez tyle lat samotności nie przyszło mi do głowy, żeby wziąć sobie kota. Było tak dobrze tulić się do puszystego futra i uspokajać się przyjemnym dla ucha mruczeniem!
Jednak pewnego dnia właściciel Ebiego się znalazł. Pamiętam, że na dworze leżał śnieg. Ja grzałam się pod kocem z kubkiem herbaty w dłoni, a kot siedział na parapecie i obserwował idących po chodniku ludzi. Nagle z głośnym miauknięciem zeskoczył na podłogę i pognał do drzwi frontowych. Zaczął uderzać w nie łapami, co niechybnie znaczyło, że chce wyjść. Uchyliłam je i sekundę później zobaczyłam jak Ebi, miaucząc jak szalony, łasi się do nóg starszego mężczyzny. Facet, wyraźnie poruszony, natychmiast wziął go na ręce i pocałował puchaty łebek.
Nie trzeba być orłem, żeby się domyślić, co znaczyło powitanie tych dwojga. Ebenezer wkrótce mnie opuści… Kiedy kot i jego prawowity właściciel wreszcie nacieszyli się sobą, otworzyłam szerzej drzwi i zaprosiłam mężczyznę do środka. Kot szalał. Biegał ode mnie do swojego zmarzniętego przyjaciela i z powrotem. Gdyby był psem, powiedziałabym, że wykonuje taniec ogona. Zaproponowałam herbatę z imbirem, a Edek, jak się przedstawił mężczyzna, skwapliwie skorzystał z zaproszenia. Gdy chwilę później siedzieliśmy już przy stole, opowiedział, jak to było z zaginięciem Ebiego.
– Wie pani, to przez te fajerwerki. Filuś się ich potwornie boi.
Od razu pomyślałam, że imię „Filuś” takiemu dostojnemu kotu zupełnie nie pasuje. Ebi, tylko Ebi…
– Akurat wypuściłem go na dwór, kiedy zaczęli strzelać – mężczyzna kontynuował opowieść – a on najpierw się zjeżył, a potem pognał przed siebie jak szalony. Przebiegł przez ulicę, dzięki Bogu, szczęśliwie, a potem zniknął mi z oczu. Przez dwie godziny chodziłem po okolicy i wołałem go. Jak widać, nie miało to sensu, skoro dobiegł aż do pani. Przecież to niemal drugi koniec miasteczka…
On ze mną flirtuje! To dopiero nowość…
Serce mi się ściskało, gdy zdałam sobie sprawę, że za chwilę Ebenezer znów stanie się Filusiem, a ja zostanę sama w pustym domu. Edward chyba zauważył mój smutek, bo powiedział, że po kota przyjdzie następnego dnia ze specjalną klatką do transportu zwierząt.
– Czy mogłaby pani zająć się nim jeszcze przez ten jeden dzień? – poprosił, a ja ochoczo się zgodziłam.
Przez ten ostatni wieczór cały czas trzymałam Ebiego na kolanach. Chciało mi się płakać, bo przez te dwa tygodnie bardzo przywiązałam się do zwierzaka, a następnego dnia, gdy kot grzecznie wchodził do transporterka, nie dałam już rady powstrzymać łez. Edward podziękował mi za opiekę przepiękną sępolią, a potem pożegnał się i wyszedł. Poczułam się bardzo samotna. Zrobiłam sobie herbatę imbirową i schowałam się pod kocem, na którym jeszcze wczoraj mruczał Ebi.
Następnego dnia postanowiłam, że wezmę sobie kota ze schroniska. Po przygodzie z Ebim moja samotność stała się bowiem nie do zniesienia. Właśnie wybierałam się do schroniska, gdy usłyszałam pukanie do drzwi. Zdziwiona, bo nikogo się nie spodziewałam, wyjrzałam na dwór. Na schodkach przed drzwiami stał Edek. Obok niego zaś leżał transporter z kotem.
– Oj, pani wychodzi? – zmartwił się.
Machnęłam rękę.
– Nic, nic. To może poczekać. Co się stało? Coś z Ebim? Znaczy, z Filusiem? – poprawiłam się.
– No, właśnie. Filuś nie chce być Filusiem. Reaguje tylko na imię Ebi i jest smutny. Chyba za panią tęskni…
W tej samej chwili kot wyskoczył z klatki i zaczął się do mnie łasić.
– Chyba musimy się częściej widywać, żeby nasz maluch nie czuł się osierocony… – Edek uśmiechnął się i puścił do mnie oko.
On ze mną flirtował! Mój Boże… to była dla mnie prawdziwa nowość! Na szczęście właściciel Ebiego okazał się tak samo interesujący jak jego kot i dlatego kolejną wigilię spędziliśmy już razem. A także następną i jeszcze następną. Dziś jesteśmy już małżeństwem, a nasz kot w końcu zmienił imię na bardziej do niego pasujące. Trudno mi opisać, jak się cieszę, że nie jestem już sama.
Czytaj także:
„Mąż kłamał, że dorobi w Wigilię jako Mikołaj. Poszedł na drugą wieczerzę do kochanki i nieślubnego syna”
„Nienawidzę mojej matki, ale w Wigilię jestem dla niej miła. Nie chcę, żeby babcia mnie wydziedziczyła”
„Kiedy wróciłem do domu pijany w Wigilię, żona zrobiła mi awanturę. Obraziłem się i zostawiłem ją samą na święta”