Pewnie nieraz zdarzyło się wam mijać taki wielki, piękny dom, patrzeć na pałac rozparty w zadbanym ogrodzie. Założę się, że myśleliście wtedy, jak wspaniałe i bezproblemowe musi być życie ich mieszkańców. A gdy kupujecie kolorowe magazyny i podziwiacie zdjęcia z rautów, kobiety w pięknych sukniach, mężczyzn w smokingach, sądzicie, że szczęście na ich twarzach jest prawdziwe, a uśmiechy szczere. To tylko pozory.
Pieniądze szczęścia nie dają
I nawet nie mam przed kim się wyżalić! Bo kto mi uwierzy, że żyję jak pustelnica w moim własnym domu. Odkąd pamiętam, marzyłam o bogactwie. O willi, o podróżach, o futrach do pięt (z modnego wówczas srebrnego lisa). Gdybym mogła przewidzieć przyszłość…
Mój pierwszy narzeczony nie był bogaty, ale zamierzał się dorobić. Jeździł na handel to tu, to tam. Ponieważ ciągle był zajęty – a to obgadywaniem z kolegami kolejnych biznesów, a to wyjazdami – to w ramach rekompensaty obsypywał mnie prezentami, co uważałam za normalne.
Niestety, większość była w koszmarnym guście. Złota z Rosji z zasady nie przyjmowałam, bo było ohydne w formie i miało wulgarny, czerwony odcień. Kupił mi więc piękne futro z lisa. Jego rodzina mnie nienawidziła. Uważali mnie za pasożyta, bo w ich mentalności kobieta powinna tyrać u boku mężczyzny.
Jak on kopie ziemniaki, to ona zbiera, jak on za straganem, to ona przy nim towaru pilnuje… Ponieważ nie pilnowałam też faceta, w końcu mi go ukradła jedna sprytna szara myszka. Nie miała wyglądu jak ja ani wymagań, za to prowadziła sklep z ubraniami. Mój ukochany wstawiał je w komis, ona je przyjmowała.
Przyjęła też mojego faceta.
Potem na jakiejś imprezie poznałam Szczepana
Nie odrywał ode mnie wzroku. Pamiętam, z jakim wyrazem twarzy podawał mi futro w przedpokoju. Był oczarowany. On od razu bardzo się zakochał. Tak mi się wydawało. A ja?
Cóż… Nie wiem, czy też się zakochałam, ale on na pewno mi się podobał. Wysoki, przystojny, starszy ode mnie, po studiach. Szybko się pobraliśmy. Układ był prosty: on chodził do biura, ja siedziałam w domu. Próbowałam napisać powieść. Niestety, nic mi z tego nie wychodziło.
– Mam pewien pomysł, który nas ustawi. Wykorzystamy to, że siedzisz w chałupie – stwierdził Szczepan pewnego dnia.
– Nie będę zajmować się chałupnictwem – burknęłam. – Żadnego dziewiarstwa! – dodałam, a on zaśmiał się głośno.
– Nie o to chodzi. To żadna praca. Będziesz tylko jeździć codziennie i patrzeć, czy robotnicy przyszli na budowę. Znajomy zza granicy buduje dom w Polsce i ciągle go robią w trąbę. Zapłaci nam za to w dolarach – wyjaśnił mi mąż.
Od tego momentu miałam zajęcie. Co rano taksówka podwoziła mnie na budowę, a następne godziny chodziłam, otulając się futrem, po wykrotach i betonowych fundamentach. Szybko skórzane oficerki zmieniłam na kalosze. Po dwóch awanturach z majstrami prace ruszyły. Szczepan był zadowolony.
Tak bardzo, że wkrótce poinformował mnie, że wyjeżdża na dłużej do Ameryki, a ja zajmę się nadzorem nad budową naszego własnego domu. Tak dowiedziałam się, że mąż bez konsultacji ze mną kupił działkę budowlaną i zamówił projekt. Byłam wściekła.
– Co ty sobie myślisz? – wrzeszczałam. – Pytałeś mnie, czy ja chcę taki dom?
A on na to spokojnie:
– Czasem trzeba szybko podjąć decyzję. Będę ci przysyłał pieniądze, a ty będziesz kontrolować budowę. To żadna praca. Chyba że będziesz chciała wprowadzić poprawki do projektu – stwierdził.
Cwaniak. Wiedział, że z moim zamiłowaniem do perfekcji będę musiała zmienić projekt tak, by dom nadawał się do życia, a nie na konkurs architektoniczny.
Budowa pochłonęła mi dwa lata życia
Straciłam znajomych. W końcu Szczepan wrócił ze Stanów i wprowadziliśmy się do nowego domu. Otoczenie było cudowne. Sosny, las, cicho, do sąsiadów daleko. Chciałam wziąć jakieś zwierzę, psa albo kota, ale mój mąż się kategorycznie sprzeciwił.
– Żadnych obcych w domu – krzyczał.
Co rano jechał do korporacji, w której był dyrektorem, ja zaś w domu starałam się ogarnąć swoje życie, które wydawało mi się coraz dziwniejsze. Zatrudniałam pomoce domowe, a mój mąż zwalniał je w dwóch zdaniach. Podobnie było z ogrodnikiem, kierowcą, panem Rysiem złotą rączką. Szczepan zachowywał się tak, jakby chciał mieć cały dom.
Mnie z trudem tolerował. W gruncie rzeczy mijaliśmy się, on miał dla siebie pokój telewizyjny, ja salon, on siedział w kuchni, ja na moim pierwszym piętrze. Sypialnie mieliśmy osobne. Kiedyś próbowałam poskarżyć się na niego swojej matce.
– To święty chłopak, głupia! Utrzymuje cię. Nie musisz pracować. Tylko ptasiego mleka ci brakuje, a ty narzekasz – skarciła mnie i więcej jej już nic nie mówiłam.
Szczepan przenosił do domu obyczaje ze swojej firmy
Wydawał mi polecenia. Na przykład chodził po ogródku i wskazując ręką krzewy i drzewa, mówił:
– To do wymiany, to przyciąć, tamtego nie chcę widzieć. Musisz to zrobić w tym tygodniu. To żadna praca – powtarzał po każdym poleceniu, a ja dostawałam szału.
Ubłagałam ogrodnika od sąsiadów, żeby przyszedł i zrobił, co trzeba, ale Szczepan uznał, że facet jest za drogi. Drugi ponoć „poranił krzewy”. A potem to już mówiłam Szczepanowi prosto w twarz:
– Sam sobie przytnij!
Działka zarastała beztrosko zielskiem. W domu sprzątałam sama, sypiałam już tylko na proszkach. Czasem mąż zabierał mnie za granicę na spotkania korporacyjne. Dawał mi wcześniej pieniądze na zakupy, spore sumy. Pewnego razu zdałam sobie sprawę, że jest mi obojętne, co mam na sobie.
Rzeczy drogie, ekskluzywne straciły dla mnie czar
Patrzyłam na nie i na siebie w nich bez sympatii. Bez zadowolenia. W gruncie rzeczy chyba już nie chciałam błyszczeć. Byłam zmęczona. Któregoś dnia Szczepan mi obwieścił, że zmienia firmę, że będzie prezesem, i że kupił działkę ze starodrzewem w samym sercu modnej podwarszawskiej miejscowości.
Znany architekt przygotowuje projekt domu i jeśli chcę nanieść poprawki, to muszę się pośpieszyć. Tym razem nic nie odpowiedziałam. Dom był olbrzymi: 500 metrów kwadratowych dla dwóch osób. Wielka szklana ściana, wielki kominek, klatka schodowa jak we francuskim zamku. Do tego mnóstwo luksusów: sala kinowa, jacuzzi i oczywiście duża siłownia i kryty basen.
Przy budowie pracowałam ciężko. Nie tylko nadzorowałam robotników. Nowoczesne wyposażenie było tak ekskluzywne, że nawet inżynier z budowy nie umiał go zainstalować. Musiałam tłumaczyć instrukcje montażu z internetu! Korespondować z producentami. Pojawiało się mnóstwo usterek, bo nowatorski projekt słabo pasował do rzeczywistości.
Nagle stało się dla mnie jasne, że to wcale nie ja gonię za blichtrem i prestiżem, choć mnie zawsze o to oskarżano.
Ambicje mojego męża zamykały nas w złotej klatce…
Tylko raz się zbuntowałam. Szczepan chciał mieć wielkie na całą ścianę akwarium oceaniczne, ze słoną wodą i specjalnymi, wielkimi rybami.
– Słuchaj – powiedziałam do niego – wiem, jakim jesteś świrem i sknerą. Nie będę się uczyć obsługiwać tych oślizgłych drani. Albo sam będziesz czyścił akwarium, albo sam kogoś zatrudnisz.
Musiałam być przekonująca, bo pomysł z rybami rozwiał się natychmiast. W nowym domu zamieszkaliśmy razem, ale osobno. Ja miałam lewe skrzydło, on prawe. Pośrodku była część wspólna, z tyłu siłownia i basen. Próbowałam zatrudnić panią do sprzątania. Niestety. To była klapa.
Okazywało się, że sprzątaczki w takim domu sobie nie radzą. Jedna odkurzaczem, który spuściła ze schodów, wytłukła nam dwa okna (10 tysięcy złotych), inna wylewała na podłogę kubły wody i nasz egzotyczny parkiet się rozlazł… Szczepan się wściekł.
Zawołał majstra, a ten powiedział, że nikt tego nie naprawi, bo to praca prosta, ale żmudna i trwająca tygodniami. Może pogadać z pracownikiem, jednak cena, jaką usłyszymy, nas zetnie z nóg. Tak też było.
Zaproponowałam, że mogę sama to zrobić
– Tak, tak. Codziennie po troszku. To żadna praca – pokiwał głową mój mąż i oddalił się do swoich apartamentów.
Przez kolejne dwa miesiące, codziennie po kilka godzin, uzupełniałam parkiet. Na czworakach. Szczepan udawał, że tego nie widzi. Gdy zakończyłam pracę, majster powiedział ze śmiechem, że mogę podjąć pracę w jego ekipie.
Podobnie stwierdził hydraulik po tym, jak pomagałam zainstalować jacuzzi. Teraz mieszkamy w naszej rezydencji. Mąż jest jeszcze ważniejszym prezesem w jeszcze większej firmie.
Ciągle w rozjazdach. Dom jest na mojej głowie
Niby mogę kogoś do pomocy wynająć, lecz zawsze się okazuje, że trzeba strasznie się naprosić, a potem zapłacić kolosalny rachunek. Umawiam przez telefon cenę, jednak gdy robotnik stanie u nas pod płotem i zobaczy dom, cena się podwaja.
Doszło do tego, że wolę sama sobie poradzić, i mieć święty spokój. I nikogo obcego nie muszę oglądać. Kiedy spadł śnieg i zaczął się mróz, przeraziłam się, że zawali się dach nad basenem. Wyobraziłam sobie korowody z zamawianiem ludzi do odśnieżania dachu i rynien.
Postanowiłam sama to zrobić. Podciągnęłam drabinę i weszłam na dach. O mało nie spadłam. Tłukłam siekierą zamarznięte bryły i zrzucałam na dół. Jakoś mi się udało i przeżyłam.
Podobnie było z zalaną piwnicą
Wolałam sama zakręcić zawór, wypompować wodę i wymienić uszczelkę w pralce. Uszczelniałam też ostatnio okna na piętrze, naprawiałam drewnianą poręcz przy schodach, bo drewno się rozeschło. Staram się za dużo nie chodzić po domu. Jest taki wielki.
Po całym dniu krążenia nóg nie czuję. Ostatnio, jak usiadłam przed telewizorem i zachciało mi się do toalety, to zastanawiałam się, czy zdążę tam dotrzeć. Po prostu nie miałam siły iść tych pięćdziesięciu metrów do toalety. Żyję jak pustelnica. Moja młodość minęła.
Nie mam zawodowego doświadczenia ani pracy. Moja chciwość i lenistwo doprowadziły do tego, że pracuję za darmo. Mam majątek, ale też bezwzględnego męża. Kto wie, jaką mi przyszłość szykuje…
Renata, lat 48
Czytaj także:
„Straciłam głowę dla mojego studenta. Tego, co wyprawiał w łóżku, nie mógł się nauczyć na żadnych wykładach”
„Od lat nie kontaktowałam się z kuzynką i dostałam od niej list. Zawartość sprawiła, że mój mąż zdębiał”
„Myślałam, że piesza pielgrzymka do Częstochowy to klepanie paciorków. Sąsiadka udowodniła, jak bardzo się myliłam”