Pamiętam, jak podczas jakiegoś rodzinnego spędu u niej w domu tłumaczyła gronu zasłuchanych i podekscytowanych ciotek i siostrzenic, na czym to polega. Paru wujków też strzygło uszami, ale żaden nie chciał się przyznać, że temat go interesuje.
– To są błądzące dusze czyśćcowe, które, nieświadome własnej śmierci, snują się nocą po cudzym domu, coraz bardziej zagubione, zdenerwowane i złe na świat, który ich nie dostrzega i ich odczuciu lekceważy. Większość z nich jest niegroźna, ale zdarzają się między nimi złe dusze, tacy astralni bandyci, którzy celowo zostali na tym świecie, żeby szkodzić innym.
– A jak mogą wyrządzić nam krzywdę? – wyszeptała z przejęciem jedna z ciotek.
– Mają swoje sposoby – powiedziała Karolina. – Chociaż nie mogą nam fizycznie zrobić krzywdy, ponieważ są bytami niematerialnymi, to mogą napełnić nas strachem, gniewem albo nienawiścią. Mogą człowieka opętać. I właśnie na takie złe dusze zastawiam pułapki.
– To znaczy, jak je łapiesz? – wujek Heniek nie wytrzymał i przysiadł się z boku.
– Najpierw zwabiam takiego ducha do szklanej butelki, proszę, nie pytaj jak, bo to sekret firmowy – mrugnęła okiem. – W tej butelce jest trochę święconej wody i zioła, też nasz sekret. Gdy dusza już jest w środku, zatykam ją korkiem i plombuję woskiem. Potem trzeba taką duszę naprawić, zanim się ją wypuści. Stawiam butelkę na dziewięćdziesiąt dziewięć dni i nocy przed obrazem Matki Boskiej.
– Masz tu, ciociu, jakiegoś ducha? – oczy jednej z siostrzenic, nastolatki, były wielkie jak pięciozłotówki.
Karola uśmiechnęła się i zaprowadziła nas do niewielkiego pokoiku bez okien obok salonu, gdzie na szafce pod ścianą stała kryształowa butelka, a za nią na ścianie wisiał obraz z Matką Boską.
Na ten widok skrzywiłam się w duchu
Bardzo lubiłam szwagierkę, generalnie była normalną, rozsądną kobietą, która zarabiała na życie jednym z najnudniejszych zawodów świata, czyli jako księgowa. I ten idiotyzm, w który za grosz nie wierzyłam, przeszkadzał i uwierał mnie okropnie. Ale cóż, jak powiedział mój brat, ludzie bywają skomplikowani.
– A co by się stało, gdyby wypuścić ducha wcześniej? – to pytanie zadał czternastoletni bratanek Karoli.
Jego oczy błyszczały podekscytowaniem. Popatrzyła na niego poważnie.
– Taka dusza może być groźna dla osób, w których wyczuje zło lub strach – odparła. – Dlatego nie radzę eksperymentować.
Kiedy wyszliśmy z gabinetu, zamknęła drzwi na klucz. Brat z bratową mieszkali w pałacu. To znaczy mieli mieszkanie w części służbowej kompleksu pałacowego, w którym znajdował się luksusowy hotel i kompleks rekreacyjny. Jurek był zarządcą, a Karola, jak wspomniałam, księgową. Hotel był zamykany na cały miesiąc w martwym sezonie, czyli w marcu. Wtedy większość pracowników brała urlop.
Dwa lata temu Jurek i Karola wyjechali z dziećmi na narty
Jakieś trzy dni później brat zadzwonił do mnie z Austrii. Okazało się, że nie wzięli z domu polisy ubezpieczeniowej i nie zapisali nawet jej numeru. Jurek poprosił, bym podskoczyła do ich domu.
– Polisa leży na biurku w biurze Karoli. Zrób jej zdjęcie komórką i wyślij do mnie. Sorry, siostra, wynagrodzimy ci to jakoś – obiecał.
Zgodziłam się. Czego się nie zrobi dla rodziny. Wsiadłam do samochodu i pojechałam do oddalonego o dwadzieścia kilometrów zespołu pałacowego. Do biura Karoliny na poddaszu mogłam dostać się od strony jej mieszkania, bo było tam przejście z gabinetu obok salonu. A klucze do mieszkania miałam, ponieważ zawsze zostawiali je u mnie „na wszelki wypadek”, jak przekonywali.
Na miejsce zajechałam około godziny osiemnastej. Miałam nadzieję, że szybko znajdę papiery i zdążę jeszcze odjechać przed zapadnięciem zmierzchu. Przeszłam przez mieszkanie Karoliny. W gabinecie obok saloniku mój wzrok prześliznął się po pomieszczeniu i zatrzymał na kryształowej butelce. Zza niej przebijał obrazek z Matką Boską. Brat już chyba zdążył przyzwyczaić się do niecodziennego hobby żony, ale we mnie nadal budziło ono rozbawienie. A mimo to… Zauważyłam, że kiedy przechodziłam obok do drzwi prowadzących do przejścia na poddasze, podświadomie szłam jak najdalej od ołtarzyka, który urządziła sobie Karolina.
Czyżby moja podświadomość odczuwała prymitywny lęk? Jak powiedział brat, ludzie są skomplikowani. Wystarczy trochę mroku, prychnęłam na siebie w myślach, zasłyszana opowieść o duchu, wyobraźnia i od razu cofamy się w czasie do mroków średniowiecza. Otworzyłam drzwi, wyszłam na wewnętrzną klatkę schodową, która zaprowadziła mnie do korytarzyka wiodącego do biura na pałacowym poddaszu. Potem musiałam przejść przez łącznik, czyli balkon nad salą balową. Wiszący pod sufitem kryształowy żyrandol rzucał długie cienie na portrety podrabianych przodków, wiszące na ścianach w ciężkich barokowych ramach.
W pewnej chwili wydało mi się, że gdzieś brzęknęło szkło. Dłuższy czas nasłuchiwałam, ale wokół panowała absolutna cisza. Postanowiłam, że jak wrócę, zadzwonię do pana Antoniego, nocnego stróża. Może gdzieś otworzył się jakiś lufcik i pod wpływem wiatru uderzał o ścianę. Ruszyłam szybkim krokiem w stronę biura. Polisę znalazłam na biurku. Zrobiłam jej fotkę i wysłałam na telefon Jurka. Teraz zostawało mi tylko wrócić do mieszkania brata i pojechać do domu.
Kiedy ponownie przechodziłam przez balkonowy łącznik, wydało mi się, że na dole coś się poruszyło. Zatrzymałam się, przechyliłam nad barierką i zerknęłam w dół. W chwili, gdy dostrzegłam między fotelami jakąś czarną postać, moja komórka zaświergotała sygnałem SMS-a. Pewnie Jurek potwierdził otrzymanie zdjęcia. Sekundę później z dwóch miejsc z sali balowej wystrzeliły w moim kierunku dwa snopy światła latarek i uchwyciły mnie w świetlne kleszcze.
Nie bardzo wiedziałam, co mam zrobić
W końcu cofnęłam się w mrok, ale znajdujący się na dole mężczyźni zdążyli mnie zauważyć.
– Ona nas zauważyła! – dobiegł do mnie zły męski głos.
Nikogo nie widziałam, tylko jedną czarną plamę. Ale co niby miałam zrobić? Zawołać: panowie, słowo honoru, nie widziałam waszych twarzy? Serce waliło mi w piersiach jak oszalałe. Kiedy tak stałam zastygła w miejscu jak sparaliżowana, usłyszałam:
– Biegnij na schody. Ja odetnę jej drogę z drugiej strony.
Gdy z dołu doleciał do mnie tupot nóg, paraliż odpuścił. Ruszyłam biegiem do mieszkania brata. Poganiał mnie strach tak wielki, że aż było mi niedobrze. Przebiegłam przez korytarz. Wpadłam na klatkę schodową. Z dołu sięgnął sufitu krótki błysk latarki. Dopadłam do korytarzyka i pobiegłam do gabinetu.
Strach lubi mieszać nam w głowach. Wskoczyłam do mieszkania Karoli, zamknęłam drzwi na podklamkowy zamek i zatrzymałam się. Chwilę ciężko dyszałam. I dopiero, gdy bandzior jednym kopem wyrwał zamek i drzwi otworzyły się z hukiem, dotarło do mnie, że nie zasunęłam za sobą zasuwy. W drzwiach ukazał się włamywacz. Był młody, niewysoki i dość chudy. Nie wyglądał przyjaźnie. Rozejrzałam się, spanikowana.
Mój wzrok padł na kryształową butelkę
Ciężka. Chwyciłam ją i cisnęłam w napastnika. Ale nie trafiłam… Butelka uderzyła w ścianę obok jego głowy i rozprysnęła się na setki kawałków. Chłopak wykrzywił wąskie wargi w okrutnym uśmiechu. I to była ostatnia rzecz, którą pamiętam, ponieważ z przerażenia po prostu zemdlałam. Kiedy otworzyłam oczy, klęczał nade mną jakiś mężczyzna. Serce skoczyło mi do gardła. Szarpnęłam się.
– Spokojnie, jestem z policji. Już jest pani bezpieczna – powiedział i pokazał mi legitymację.
Leżałam na dywanie w gabinecie Karoliny. Nie wiedziałam, czy był dzień czy noc. Spróbowałam wstać. Mężczyzna pomógł mi podnieść się z podłogi, a potem podprowadził do krzesła.
– Jak się pani czuje? – zapytał z troską. – Wezwałem pogotowie, kiedy zobaczyłem panią leżącą na podłodze. Ale, dzięki Bogu, chyba nic pani nie jest.
– Nie wiem… – nie mogłam dojść do siebie. – Która godzina? – zapytałam.
Gliniarz spojrzał na zegarek.
– Dwudziesta druga piętnaście – odpowiedział. – Co pani tu robi?
Wyjaśniłam sprawę z polisą. I opowiedziałam o włamywaczach.
– …wtedy ruszył na mnie, a ja zemdlałam – zakończyłam opowieść. – Nie wiem, co działo się potem. Chyba jednak nic mi nie zrobił – zmarszczyłam brwi. – A pan co tu robi? W tym mieszkaniu?
– Kiedy tu przyjechaliśmy, pani samochód stał na parkingu, więc tu weszliśmy.
A potem policjant opowiedział mi przedziwną historię. Otóż około dwudziestej stróż nocny, pan Antoni, podczas obchodu terenu przez pałacowe okna zobaczył we wnętrzu rozbłyski światła latarki. Podkradł się pod jedno z wybitych okien, przez które włamywacze dostali się do środka. I zadzwonił na policję. A kiedy czekał na przyjazd radiowozu, zorientował się, że w środku trwa coś na kształt polowania.
– To pewnie na mnie – powiedziałam.
– Nie – zaprzeczył policjant. – Mamy wrażenie, że z jakiegoś nieznanego nam powodu włamywacze zwrócili się przeciw sobie. A przynajmniej jeden z nich ścigał drugiego. Co dziwne, ślady krwi, które znaleźliśmy w pałacowych salach, wskazują, że polujący bawił się z ofiarą w kotka i myszkę. Nie chciał od razu zabić. Dopadał go, dźgał nożem, raz trafił w rękę, potem w nogę. Potem pozwalał rannemu uciec. Taka chora zabawa w chowanego. W końcu już się chyba znudził, ponieważ jak dopadł kumpla, to poderżnął mu gardło.
Wzdrygnęłam się.
– Tak, to było okropne – policjant przyznał mi rację. – Pracuję w tutejszej policji wiele lat, ale tu nigdy nie było takich okropieństw. Nie chciałbym nigdy więcej oglądać tak zmasakrowanego ciała. I wie pani, co jest najdziwniejsze? Jeden z włamywaczy to trzydziestoletni osiłek, który niedawno wyszedł z więzienia, po odsiedzeniu ośmioletniego wyroku za napad i pobicie ze skutkiem śmiertelnym. Drugi to chudy dwudziestolatek. Jego, że tak powiem, uczeń. I właśnie to chuchro tak załatwiło postawnego kolegę. Jak i dlaczego, nie mam pojęcia. Co w niego wstąpiło?
– A jak on to tłumaczy? – zapytałam, równie zaintrygowana.
Policjant pokręcił głową, jakby trochę za późno zorientował się, że rozmawia z cywilem i za dużo już wyjawił.
– I tak się dowiem – powiedziałam. – Poza tym uważam, że powinnam wiedzieć. W końcu mnie też mógł zabić…
– Poderżnął sobie gardło nad trupem kolegi – powiedział w końcu policjant, a mnie aż zatkało mnie z wrażenia.
Przyjechało pogotowie
Lekarz zbadał mnie, ale nie znalazł nic niepokojącego. Czułam się coraz lepiej, a długi stan nieprzytomności wyjaśnił stresem. Wróciłam do domu. Mąż był na nocnej zmianie, więc byłam sama. Usiadłam w fotelu i jeszcze raz przemyślałam to, co mi się przydarzyło. Wtedy dotarło do mnie, czym rzuciłam we włamywacza.
Kryształową butelką, w której według słów szwagierki znajdowała się zła dusza.
– Taka dusza może być groźna dla osób, w których wyczuje zło lub strach – usłyszałam w głowie poważny głos Karoliny.
– Co w niego wstąpiło? – przypomniałam sobie, jak policjant się zastanawiał nad dziwnym zachowaniem chłopaka.
Właśnie. Czyżby Karolina miała rację? Kilka dni później dostałam wezwanie na komisariat. Ten sam policjant spisał moje zeznania z feralnej nocy. Widziałam, że był zmęczony i jakby skołowany.
– Wie pani, nikt tu nie ma pojęcia, co się stało z tym chłopakiem – powiedział na koniec. – Nasi koledzy z rejonu, w którym mieszkał, mówią, że, owszem, sprawiał kłopoty, ale z pewnością nie był oszalałym zabójcą. Bardziej był znany jako drobny złodziejaszek. Co pani o tym wszystkim myśli? – zapytał mnie zmęczonym głosem.
– Pyta mnie pan jako świadka?
– Raczej jako osobę trzeźwo myślącą, która tam była i widziała tego człowieka tuż przed śmiercią.
Potarłam w zamyśleniu czoło.
– To cholernie dziwna historia…
– Tak? – popatrzył na mnie spod oka, jakby niepewnie. – Powiedziała pani, że rzuciła w napastnika kryształową butelką, która stała przed świętym obrazkiem… – poruszył się na krześle, jakby mu było niewygodnie. – Doszły do mnie słuchy, że pani szwagierka, która tam właśnie mieszka, jest egzorcystą. I że trzyma złapane… złe duchy – wypowiedział to z wysiłkiem – w takich właśnie butelkach. Jestem ciekaw, co pani o tym myśli?
I co ja mam mu teraz odpowiedzieć?
Czytaj także:
„Gdy zmarł teść, teściowa się zmieniła. Obsesyjnie interesowała się naszym życiem, nieproszona cerowała moje majtki”
„Czułam, że to dziecko musi żyć. Próbowałam odwieść Kasię od usunięcia ciąży i miałam rację. To dziecko uratowało jej życie”
„Adrian miesiącami mnie dręczył i prześladował. Policja mnie zbyła. Zainteresują się dopiero, gdy zrobi mi krzywdę”