Właśnie wróciłam z zakupów. Podstawowe artykuły żywnościowe, lekarstwa, chemia, pampersy dla męża, środki przeciwbólowe… Wczoraj opłaciłam konieczne rachunki. Kiedy wszystko podliczyłam, wyszło mi, że w tym miesiącu będę w stanie odłożyć może dwieście złotych. Chyba że będą konieczne dodatkowe badania dla Stasia. Kiedy dwa miesiące temu wrócił ze szpitala po kolejnej operacji, lekarze uprzedzili mnie, że lepiej to już było. I że trzeba monitorować stan. Ale jeśli będziemy trzymać rękę na pulsie, wszystko będzie dobrze. Nie ma problemu, powiedziałam, ja zawsze trzymam rękę na pulsie. To moja praca.
Szkoda tylko, że nie mam z tego emerytury. Bardzo by się przydała. Całe moje życie kręciło się wokół domu – męża, dzieci. W młodości miałam swoje ambicje – chciałam zostać psychologiem – ale nic z nich nie wyszło. Kiedy wyszłam za Stasia, miałam dziewiętnaście lat. Trzy miesiące później byłam już w ciąży.
Rok później było drugie dziecko, dwoje kolejnych w ciągu następnych pięciu lat. Moje trzecie dziecko urodziło się ze straszną chorobą genetyczną. Umarło. Ale jeśli miało świadomość – a czasem wydawało mi się, że tak – to z pewnością miłości matki mu nie brakowało. Kiedy płakałam, bo serce bolało mnie z żałości, że dziecko tak cierpi, płakałam tak, by tego nie słyszało.
Naprawdę się dobraliśmy
Jestem wierząca. Chodzę do kościoła, biorę udział w życiu parafii. Ale gdybym zrobiła badania prenatalne i dowiedziała się, że jest tak zdeformowane, nie dopuściłabym do jego rozwoju. Nie jestem potworem bez serca i wierzę, że mój Bóg też nie jest. I nie wierzę, że chciał mnie doświadczyć, jak uznał to ksiądz podczas pogrzebu. Wygarnęłam to księdzu po pogrzebie, nie bacząc na próby uspokojenia mnie przez rodzinę.
Czego jak czego, ale hipokryzji nienawidzę. Nie chciałam mieć więcej dzieci, więc to czwarte pojawiło się przypadkiem, kiedy „pocieszałam” Stasia w bardzo trudnej dla niego chwili. I Jacuś zawsze był zabawowy, gdzie tam nauka, obowiązki… Pewnie przez niego tak szybko posiwiałam.
Można powiedzieć, że jestem niemal modelową matką Polką żyjącą zgodnie z tradycją, tak teraz opiewaną i propagowaną. Dzieci zaopiekowane, oprane, nakarmione. Domowe obiady, szkolne wywiadówki i praca w radzie rodziców, coniedzielne wyjścia do kościoła, chociaż w pracy męża za PRL-u patrzono na to krzywo, i pewnie awanse przez to przelatywały mu obok nosa. Ale Bóg zawsze był obecny w naszym życiu, a dla Stasia nie stołki, a efekty pracy były najważniejsze.
Poznaliśmy się w podstawówce w trzeciej klasie, kiedy jego rodzina wprowadziła się do nowych bloków w naszej dzielnicy. Był chyba jednym z najmniejszych chłopaków w klasie, podczas gdy ja wysoka i dobrze zbudowana. Potem, kiedy już byliśmy przyjaciółmi, wyglądaliśmy razem śmiesznie – on mały, chudy, o głowę mniejszy ode mnie. Trochę się z nas z tego powodu wyśmiewano. Ale krótko. Staś brak imponującej postury nadrabiał inteligencją, złośliwym jęzorem (który zawsze sprawiał mu kłopoty) i umysłem ostrym jak brzytwa. Szybko się okazało, że lepiej mieć w nim przyjaciela niż wroga.
Chyba już wtedy się w nim podkochiwałam, choć świadomie wodziłam wzrokiem za kolegą ze starszej klasy, bardziej pasującym do mnie wzrostem. Ale Staś szybko odsłonił mi jego niedostatki umysłowe oraz moralne. Później powiedział mi, że jak tylko zobaczył, że na przerwach pochłaniam komiksy takie, jakie i on lubi (to były przygody kapitana Żbika), uznał, że jestem stworzona dla niego. I postanowił „wychować” mnie dla siebie. Zapewne współczesne młode kobiety uznałyby tę wypowiedź za skrajnie szowinistyczną, poniżającą kobietę i tak dalej. Ja rozpłynęłam się ze szczęścia. Kochałam Stasia całe swoje życie i byłam z nim szczęśliwa.
Nasza domowa psychoterapia
Oczywiście byłoby lepiej, gdyby los nie próbował naszej wzajemnej miłość zrównoważyć życiowymi dramatami i tragediami (podobno bilans musi wyjść na zero), ale nauczyłam się brać, co dają, i nie narzekać. Jak wspomniałam, oboje uwielbialiśmy komiksy z kapitanem Żbikiem. Dla niezorientowanych – był to milicjant, który rozwiązywał sprawy kryminalne. Staś chciał być taki jak Żbik. Został milicjantem, skończył szkołę oficerską w Szczytnie i łapał bandytów. Już nie był najmniejszy – na wakacjach między podstawówką a liceum wystrzelił do metra osiemdziesięciu. Jest wyższy ode mnie o głowę.
Często mówi się i pisze w kryminałach, pokazuje w filmach, że milicjanci (i policjanci) często piją, są brutalni, i żony od nich odchodzą. Znałam wiele żon kolegów mojego męża, które z różnych powodów nie wytrzymywały życia z policjantem i odchodziły. Myślę, że w większości przypadków miały rację. Ta praca ma ogromną cenę, czasem zbyt wysoką. Codzienne patrzenie na ludzkie dno – na tragedie, okrucieństwo, niemal zezwierzęcenie – nikogo nie pozostawia nietkniętym. Jedni obojętnieją, inni znieczulają się alkoholem czy przypadkowym seksem. A wielu traci swoje idee, uznaje, że świata nie da się zmienić, więc trzeba się do niego przyłączyć– i zaczyna grać brudnymi kartami. I tak policjanci zmieniają się w bandytów.
Problem w tym, że wszystko to przynoszą do domu, dzielą się tym z rodziną. Nie da się przecież zostawić tego w przedpokoju jak mokrej parasolki. Z początku, kiedy w pracy robiło się nieprzyjemnie, Staś próbował o tym zapomnieć w chwili, gdy przekraczał próg domu. Albo przynajmniej o tym nie mówić. Ale jeśli godzinę wcześniej widziało się zwłoki pobitej, zgwałconej dziewczyny czy ciało mężczyzny z wyłupionymi oczami, to trudno potem siedzieć przy kolacji i opowiadać dowcipy, albo czytać dziecku bajkę.
Próbował, naprawdę. Lecz ja widziałam po jego spojrzeniu, że stało się coś strasznego. I gdy kładliśmy dzieci spać, przytulałam go i prosiłam, by wyrzucił to z siebie. Bo inaczej rozsadzi go to od środka… Pierwszy raz wybuchnął potokiem przekleństw, a na koniec rozpłakał się.
– Wiesz, czytałem o tym – mówił. – Oglądałem filmy. Ale życie to coś innego. Rzygałem jak kot. Technicy się śmiali, ale kapitan powiedział, że się przyzwyczaję. Tylko że ja nie chcę się przyzwyczajać.
A jednak się przyzwyczaił. Już nie wymiotował na widok zakrwawionych zwłok. Lecz do końca czuł gniew i niezgodę, i zaciekle gonił zabójców, gwałcicieli, bandytów, którzy wymuszali haracze. Sutenerów, którzy maltretowali swoje „podopieczne”. W ciągu trzydziestu lat pracy przeszedł przez kilka wydziałów komendy. Ma imponującą statystykę rozwiązanych spraw. Dostawał nagrody, medale…
Wrak nie człowiek…
A ja czułam, jakbym dostawała je razem z nim. Bo byłam tego częścią. Wiele razy Staś mówił, że beze mnie by albo zwariował, albo zmienił się w zombie z odznaką, albo przekwalifikował się na taksówkarza. Jaka była moja rola, oprócz tego, że byłam żoną, która zajmowała się resztą jego życia? Przychodził do domu i opowiadał o pracy. Rozładowywał się przy tym. Kazałam mu opowiadać, co czuje. Gdy kiedyś rozmawiałam z policyjnym psychologiem, stwierdził z podziwem, że robię mężowi – i sobie przy okazji – psychoterapię.
Ta rozmowa miała miejsce po tym, jak żona jednego z policjantów z komendy Stasia zastrzeliła swojego męża z jego broni służbowej, bo nie wytrzymała piekła, jakie jej robił po przyjściu z pracy. Wszystkie rodziny policjantów zostały poddane badaniom psychologicznym. I policjanci. Pamiętam, że kilku wysłano na przymusowe urlopy i psychoterapię. Z rodzinami.
W 2001 roku Staś przeszedł na emeryturę po trzydziestu latach pracy. Chciał pracować dłużej, ale zdrowie mu już nie pozwalało. Kręgosłup miał w strasznym stanie – przepukliny w kręgach szyjnych (pourazowe – wielokrotne ostre hamowania podczas pościgów samochodowych, dwa wypadki z dachowaniem, chyba z pięć razy musiał nosić kołnierz ortopedyczny), nawracająca rwa kulszowa. Cukrzyca, nadciśnienie (te schorzenia akurat z nim dzielę).
Dwa lata później poszedł do sklepu na zakupy. Traf chciał, że sklep wybrali sobie na akcję dwaj członkowie młodocianego gangu. Przyszli po alkohol i zakąskę, a przy okazji drobne z kasy.
Może i Staś by nie zareagował fizycznie – zadzwonił już po policję i komórką dyskretnie filmował napad. Ale stojącej w kolejce do kasy starszej pani wydało się, że jako babcia ma prawo pouczyć smarkaczy, że się nie kradnie. Oni jednak może nie mieli babci, a na pewno nie mieli szacunku dla siwych włosów, i uderzyli staruszkę. Upadła, a oni na tym nie zamierzali poprzestać. Zaczęli ją kopać.
Mój mąż nie był w stanie stać i się tylko bać. Zareagował. Jednego bandytę obezwładnił, ale drugi zaszedł go od tyłu i wsadził mu nóż w plecy, uszkadzając nerkę. Drugie uderzenie przecięło rdzeń kręgowy. Wtedy do sklepu wpadli policjanci. Mąż dostał odznaczenie, kolejne. Byłam na niego wściekła – i jednocześnie dumna. Nic się nie zmienił. Jako nastolatek wyrywał z rąk oprawców maltretowane zwierzęta, bronił słabszych. Nie wahał się kłaść na szali swojego życia w obronie innych. No i uratował mnie, kiedy nasza pierworodna, Julka, zapadła na raka i po trzech latach walki umarła. Miała dwadzieścia cztery lata i właśnie wyszła za mąż. Była moim oczkiem w głowie. Jedyną babską duszą w tym domu przesiąkniętym testosteronem.
Przez dwa tygodnie po pogrzebie po prostu leżałam w łóżku. Staś wziął cały zaległy urlop w pracy, by przy mnie być. Nowy szef wydziału zapamiętał mu to, że nie mógł na niego liczyć, gdy go potrzebował. Nikt nie rozumiał, że żona też jest ważna.
Za pracę w domu nic się nie należy
Na szczęście mój mąż rozumiał. Karmił mnie, mył, przemawiał do mnie. I choć sam też cierpiał po stracie dziecka, zacisnął zęby, mnie stawiając na pierwszym miejscu. Wtedy też pokłócił się po raz ostatni z naszym najmłodszym, Jackiem. Jako dziecko był słodką przylepką… pozornie. To właśnie Julka pierwsza zorientowała się, że to „interesowny palant”, jak mówiła. Trudno, nawet takie dzieci się kocha.
Kiedy leżałam bez kontaktu ze światem, mąż chciał włączyć Jacka do opieki nade mną. Syn odmówił. I obraził się, że nikt nie pamięta, by mu wyprawić osiemnaste urodziny. Po ogromnej kłótni Jacek wyprowadził się z domu do kolegów mieszkających w pustostanach. Myślę, że bierze narkotyki, ale nie jestem pewna, bo zniknął.
Staś powiedział, że to jest jego wybór, i że ludzie płacą za swoje błędy. Jak przyjdzie po pomoc, to ją dostanie, ale narzucać się nie będziemy. Wiem, że Jacek w końcu wyjechał z Polski, bo kilka lat później przysłał kartkę z Kanady. Miło, że dał znak, że żyje. Po trzech tygodniach złapałam kontakt ze światem. Powoli wróciłam do siebie, choć moją duszę wciąż spowija cień. Nie ma gorszej rzeczy niż śmierć dziecka. Może nawet żyć daleko i rzadko zaglądać do domu – jak mój drugi syn, Tomasz – ale jest.
Mąż wrócił do pracy i jakoś to życie potoczyło się dalej. Mieliśmy siebie. Po ataku w sklepie Staś jest sparaliżowany od pasa w dół. Ma problemy z nerkami, które powoli odmawiają pracy. Potrzebuje rehabilitacji, leków, pampersów. Jestem coraz słabsza i wkrótce będę musiała mieć pomoc pielęgniarki do opieki nad mężem. To wszystko kosztuje. Utrzymujemy się z emerytury męża, bo przecież ja nigdy nie pracowałam zawodowo. Nic mi się nie należy za czterdzieści lat pracy w domu, wychowywania dzieci i bycia matką Polką. Ale nigdy na to nie narzekałam.
Jestem oszczędna, więc dotąd nam starczało. Ale od jesieni prawdopodobnie przestanie wystarczać. Stracił zdrowie na chronieniu społeczeństwa przed bandziorami, a teraz będziemy przymierać głodem. Tak postanowił obecny rząd. No i ja… Tylko czym ja tutaj zawiniłam?
Czytaj także:
„Wigilia z teściami to horror. Dzielą się opłatkiem, ale tylko czekają, by wbić komuś szpilę w tyłek. >>Kochana rodzinka<<”
„Żona goniła mnie do przedświątecznych porządków, a ja chciałem pić piwko na kanapie. Za 600 zł kupiłem sobie święty spokój”
„Przy wigilijnym stole wyznałem miłość... szwagierce. Nie było warto. Zrobiłem z siebie idiotę i zniszczyłem święta”