„Jestem prostym rzemieślnikiem, a pokochałem wykształconą ekonomistkę. Za wysokie progi na moje nogi? Niekoniecznie”

zakochana para na werandzie fot. Adobe Stock, Irina
„Dopiero teraz uważnie jej się przyjrzałem. Tym razem nie miała na sobie eleganckiej bluzki z kołnierzykiem i spódniczki. Tylko kolorowe szarawary i luźną lnianą bluzkę. A włosy zamiast w ciasny kok – luźno związane na karku. A może jednak dałaby się namówić na to oglądanie gwiazd z werandy? – pomyślałem”.
/ 10.09.2022 15:15
zakochana para na werandzie fot. Adobe Stock, Irina

Zośka jest totalnie spoza mojej ligi. Co więcej – wydawało mi się, że takie kobiety w ogóle mnie nie interesują. Poznałem ją w banku. Poszedłem do niego po pierwszy w życiu kredyt, potrzebowałem pieniędzy na furgonetkę do wożenia mebli…

Moi rodzice mieli nadzieję, że też kiedyś będę poważnym urzędnikiem. Dla nich poszedłem na ekonomię. Ale studia rzuciłem w połowie drugiego roku. Nie dałem rady, to była męczarnia. I marnowanie czasu. Wiedziałem, co chcę robić, odkąd w czasie wakacji u dziadków znalazłem w szopie stary kredens. Całe lato go odnawiałem. A kiedy na koniec pokazałem babci moje dzieło, aż usiadła z wrażenia.

– Kubuś, wnusiu, jak ty to zrobiłeś? To kredens po moich rodzicach, dziadek dawno chciał go porąbać. Piękny. Zaraz go wstawimy do salonu, zamiast tego okropnego regału.

Kiedy próbowałem sobie wyobrazić siebie za biurkiem w garniturze i pod krawatem, robiło mi się słabo. Żal mi było ludzi, którzy przez całe życie muszą robić coś, czego nie znoszą. I są nieszczęśliwi. Ja miałem inny plan. Znalazłem opuszczoną fabryczkę na przedmieściach. Wyremontowałem ją z kumplami. Od ulicy urządziłem warsztat. Z tyłu małe mieszkanko. Jedynym luksusem była mała werandka na której powiesiłem hamak.

Ani trochę nie przypominała mojej dyrektorki

Pracuję tyle, ile mam ochotę. Żeby mi starczyło na bezproblemowe życie. Przyjmuję meble do renowacji, ale też sam wynajdują je na pchlich targach czy w komisach. Jak znajdę jakąś perełkę – potrafię jej poświecić mnóstwo czasu. A potem mam kłopot, by tę szafę czy stół sprzedać, bo się do nich przywiązuję. No ale z czegoś żyć trzeba…

Do niedawna obywałem się bez samochodu. Kiedy potrzebowałem coś przewieźć – po prostu wypożyczałem furgonetkę. Ale ostatnio kilka razy z pożyczonym autem miałem kłopoty. A to samochodu nie było na czas, a to okazało się za małe. Zacząłem liczyć i wyszło mi, że taniej i prościej będzie jednak zainwestować we własną furgonetkę. Okazało się, że na leasing mam za małe dochody. Postanowiłem po prostu wziąć kredyt w banku – nieduży, trochę pieniędzy miałem zaoszczędzonych.

Księgowa pomogła mi zgromadzić papiery. Złożyłem wniosek i zostałem zaproszony na rozmowę z konsultantką panią Zofią. Księgowa radziła mi, żebym włożył chociaż marynarkę. Miałem jedną, jeszcze z matury. Nawet ją włożyłem, ale w ostatniej chwili zmieniłem zdanie. Jeśli mam przekonać do siebie urzędniczkę – muszę być sobą.

Po drodze do miasta wyobrażałem sobie tę rozmowę. Za stołem sztywna pani w garsonce i okularach,  w typie dyrektorki mojego liceum (zawsze się jej śmiertelnie bałem). A po drugiej stronie na krzesełku – ja. Ściskający w rękach teczkę ze zdjęciami moich prac (do wniosku nie pozwolono mi ich dołączyć, ale wziąłem je na wszelki wypadek). I byłem coraz bardziej przerażony.

Jak wytłumaczę jakiejś „biurwie”, dlaczego np. we wrześniu nie zarobiłem ani złotówki? Czy zrozumie, że tamten stół był tak piękny, że musiałem mu poświęcić więcej czasu? Że odtworzenie każdego detalu to ręczna, żmudna dłubanina? I że na koniec nie umiałem się z nim rozstać i go nie sprzedałem? Kiedy wchodziłem do banku, byłem przekonany, że z kredytu nici.

– Jestem umówiony z panią Zofią – oznajmiłem recepcjonistce.

Blondwłosa okularnica zmierzyła mnie wzrokiem od stóp do głów, zanim podniosła słuchawkę telefonu i zaanonsowała:

– Pani Zofio, pan Jakub do pani. Był umówiony? Dobrze, to go wpuszczam.

Szedłem po lśniącej marmurowej posadzce i już planowałem, jak poradzę sobie bez kredytu. Może jednak sprzedam ten stół (tylko komu?), pożyczę coś od rodziców (obiecałem sobie tego nie robić) i kupię samochód, na jaki będzie mnie stać (czyli rozpadający się).

Zapukałem do gabinetu.

– Proszę!

Pierwsze zaskoczenie – głos brzmiał bardzo przyjaźnie. Drugie – urzędniczka na mój widok wstała, wyszła zza biurka i podała mi rękę. A trzecie? Była młoda, uśmiechnięta i w ogóle nie przypominała mojej dyrektorki!

Pani Zofia poprosiła mnie, żebym opowiedział o swojej pracy. Wydawała się naprawdę zainteresowana. Z zaciekawieniem obejrzała zdjęcia. Trochę przestałem się denerwować, choć ciągle nie byłem pewny, czy to nie taka taktyka. Urzędniczka była miła, ale kto wie, może to tylko pozory? Uprzedzając fakty, pokazałem jej zdjęcie stołu i zacząłem tłumaczyć, dlaczego we wrześniu nic nie zarobiłem.

– Panie Jakubie. Robi pan piękne rzeczy, ale…. – urzędniczka zawiesiła głos.

No i po ptakach – pomyślałem i zacząłem zbierać papiery z biurka.

– …ale musi pan pamiętać, że raty trzeba spłacać regularnie. Więc nie może pan sobie pozwolić na takie bezdochodowe miesiące. No, chyba że wcześniej zarobi pan na dwie raty. Będzie pan o tym pamiętał? Jak zacznie pan mieć zaległości, to kłopoty będę mieć i ja. Bo powinnam panu odmówić. Ale ja mam nosa do ludzi, to ważne w moim fachu. I myślę, że pan jest solidnym człowiekiem i  dlatego warto panu pomóc.

Tym razem to ona była klientką...

Pani Zofia zaczęła przybijać jakieś pieczątki na papierach, a ja ciągle nie byłem pewien, czy dobrze ją zrozumiałem. Uwierzyłem, dopiero gdy dostałem do podpisu umowę kredytową.

Dziękowałem jej może zbyt wylewnie i za mocno ściskałem rękę. I dopiero kiedy już znowu siedziałem na rowerze, zaczęło do mnie docierać, że pani Zofia bardzo mi się spodobała. Jakbym wcześniej widział w niej tylko przedstawicielkę banku, a dopiero teraz –  kobietę. Ale od razu skarciłem się w duchu: „nie dla psa kiełbasa”! Takie kobiety nie interesują się takimi gośćmi jak jak ja, którzy na randkę to je mogą co najwyżej zaprosić na werandę i podziwiać gwiazdy.

Niestety. Przez kolejne dni im bardziej próbowałem o niej zapomnieć, tym częściej o niej myślałem. Chodziło mi po głowie, żeby pojechać do banku pod pretekstem dopytania o coś. Ale jak nie będę umówiony, to ta panna z recepcji mnie nie wpuści, nie ma szans…

Pogrążony w myślach polerowałem komodę, która miała być gotowa na następny dzień. Było gorąco, więc zdjąłem koszulkę. Z odtwarzacza lecieli Doorsi, a ja razem z Jimem Morrisonem darłem się na cały głos. Nagle poczułem klepnięcie w ramię i głos:

– Dzień dobry, panie Jakubie.

Przede mną stała pani Zosia.

– Ojej, to pani… dzień dobry. przepraszam za te wrzaski. I w ogóle. Proszę mi dać momencik! – jąkałem się i nerwowo szukałem koszulki. – Proszę usiąść, to krzesło chyba jest całe – podsunąłem jej pierwszy z brzegu mebel, upewniając się tylko, że ma wszystkie nogi.

Koszulka, którą zdjąłem, była poplamiona bejcą. Pobiegłem więc do mieszkania po świeżą, nie chciałem wyglądać jak obwieś.

– No, już jestem, przepraszam. Rzadko mam tu gości, a i ciągle się nie dorobiłem recepcjonistki, która by ich anonsowała, he he…

I wtedy dopiero zacząłem się zastanawiać, co pani Zosia robi w mojej pracowni.

Coś nie tak z moim kredytem? Nie będzie przelewu? Szef się nie zgodził? No tak, powinienem się tego spodziewać – gadałem nerwowo, nie zastanawiając się, czy na pewno w takich sytuacjach urzędnicy przyjeżdżają bez zapowiedzi do klientów.

– Panie Jakubie, nic z tych rzeczy, wszystko jest ok, przelew przyjdzie pewnie za tydzień. Ja w innej sprawie. Tylko teraz to ja jestem klientką – Zofia uśmiechnęła się.

Dopiero teraz uważnie jej się przyjrzałem. Tym razem nie miała na sobie eleganckiej bluzki z kołnierzykiem i spódniczki. Tylko kolorowe szarawary i luźną lnianą bluzkę. A włosy zamiast w ciasny kok – luźno związane na karku. A może jednak dałaby się namówić na to oglądanie gwiazd z werandy? – pomyślałem, tymczasem ona się odezwała:

– Bo widzi pan, jak tak oglądałam zdjęcia pana prac, to przypomniałam sobie o takim biurku, które od lat stoi w garażu rodziców. Tata odziedziczył je po dziadku, ale mama nie pozwoliła mu go wstawić do domu bez renowacji… A teraz tata ma 60 urodziny i pomyślałam, że to byłby piękny prezent, gdyby to biurko odnowić. Mama się zgodziła. Tylko czy da się je jeszcze uratować?

Biurko stało na przyczepce na podwórku. Piękna rzecz. Dębowe, z rzeźbionymi nogami i fikuśnymi rączkami do szuflad i szafek. Kilku elementów brakowało, ale drewno było w doskonałym stanie.

– Jasne, że się da. Tylko żeby to zrobić solidnie – potrzebuję czasu. Kiedy te urodziny?

Okazało się, że dopiero za miesiąc.

– No, to spoko. Musi mi pani dać kilka dni, żebym pomyślał. Trzeba na pewno wymienić mozaikę na blacie. Ale na co? Jeszcze nie wiem. Jak będę miał propozycję, to będzie pani musiała przyjechać i coś wybrać. Zgoda?

Kolacja na werandzie nam się udała

Byłem dumny z siebie, że wymyśliłem na poczekaniu tę historyjkę. Żeby ściągnąć Zofię do siebie. Bo tak naprawdę dokładnie wiedziałem, co zamierzam zrobić z tym biurkiem.

Przez kolejny miesiąc Zosia (przeszliśmy na ty już w czasie drugiego spotkania) regularnie do mnie wpadała, żeby oglądać postępy prac. Zaczynałem mieć nadzieję, że chodzi jednak też o to, żeby spotkać się ze mną. Dużo rozmawialiśmy. Okazało się, że moje pierwsze wrażenia na jej temat nie miały nic wspólnego z rzeczywistością. Owszem, była ekonomistką i pracowała w banku. Z czegoś trzeba żyć. Ale…

Uwielbiam ptaki. Robię im zdjęcia. Dla jednego ujęcia czasem trzeba leżeć na trawie bez ruchu kilka godzin. Jak się uda – to super. Ale czasem po takim dniu nie mam ani jednego dobrego zdjęcia – opowiadała mi. – Mam taki plan. Jak będę mieć sto superfotek – to zrobię wystawę. Jeszcze nie wiem gdzie. Może tu? – Zosia rozejrzała się po mojej pracowni. – Hej, to byłby czad. Zdjęcia zamiast na ścianach, porozwieszane na meblach. Wysoko, nisko… Co ty na to?

Co ja na to? Ja byłem gotów porwać się na każdy, nawet najbardziej szalony pomysł, jeśli miał oznaczać, że będziemy razem spędzać czas. Bo wtedy już wiedziałem, że się w pani urzędniczce po prostu zakochałem.

Biurko dla taty Zosi skończyłem na czas.

– To wiesz, może żeby nie psuć niespodzianki, po prostu przywieziesz je prosto na imprezę? Na którą oczywiście cię zapraszam. W końcu masz już tę swoją furgonetkę, pora z niej zrobić użytek… – zaproponowała Zosia.

Bardzo się ucieszyłem, ale znowu – wyobraziłem sobie, że to będzie elegancka impreza z kelnerami roznoszącymi przekąski. Nie będę tam pasował!

– I nie, nie musisz wkładać garnituru – Zosia chyba czytała w moich myślach. – To impreza przy ognisku. Moi rodzice na emeryturze zaczęli hodować konie. Maja małą stadninę, niedaleko stąd. Będzie fajnie.

Było. I na dodatek biurko bardzo się tacie i wszystkim podobało. A ja zostałem na kilka godzin celebrytą. Każdy chciał ze mną pogadać. Kilka z tych osób zostało moimi klientami.

– Postanowiłaś się postarać, żebym miał na te raty – żartowałem.

Tydzień później Zosia dała się zaprosić na kolację na werandzie. I oglądanie gwiazd. I została na noc. Ale rano, gdy się obudziłem, byłem w łóżku sam. Uciekła?

Okazało się, że nie. Zobaczyłem ją przez okno. Leżała na dachu szopy z aparatem z długim obiektywem. Kilka godzin później dowiedziałem się, że w sadzie za moim domem mieszka dudek.

– Słyszałam go już poprzednio, dlatego na tę kolację wzięłam aparat. No tak, trochę cię wykorzystałam, ale chyba jakoś to przeżyjesz? – żartowała, kiedy już zeszła z szopy z upragnionym zdjęciem. – Szczególnie że czuję, że dziś zrobiłam to setne zdjęcie. I możemy się zabrać do szykowania wystawy.

Przygotowania zajęły nam kilka tygodni. Żeby było prościej, Zośka u mnie zamieszkała. Po cichu liczyłem na to, że już się nie wyprowadzi. Specjalnie dla niej przyszykowałem uroczą komódkę – bo mam tylko jedną szafę…

Czytaj także:
„Telefon od synowej wyprowadził mnie z równowagi. Przez kilka strasznych chwil myślałam, że mój syn nie żyje...”
„Mąż od dawna mnie nie kochał, ale moment na odejście do kochanki wybrał paskudny. Jak można zostawić żonę w chorobie?”
„Żona przyprawiała mi rogi, a gdy zaszła w ciążę, próbowała wrobić mnie w dziecko. Jak idiota cieszyłem się, że zostanę tatą”

Redakcja poleca

REKLAMA