„Jestem ojcem nastolatków, a Ilona ma kilkuletnie bliźniaki. Chcemy stworzyć rodzinę, ale nasze dzieci skaczą sobie do gardeł”

zakochana para fot. Adobe Stock, Prostock-studio
„Wieczorem leżeliśmy z moją ukochaną, nie mogąc zasnąć ze zmęczenia i nerwów. Ilona była na skraju załamania i powtarzała, że to się nie uda, że nasze dzieci nigdy się nie polubią. I co wtedy z nami? Jak mamy być ze sobą na poważnie, skoro musielibyśmy znosić takie akcje non stop, a nie tylko przez dwa tygodnie”.
/ 01.02.2023 17:15
zakochana para fot. Adobe Stock, Prostock-studio

O ile Ilona i ja polubiliśmy nawzajem swoje dzieciaki, a i one nie miały nic przeciwko nam, o tyle moje nastolatki i jej ośmiolatki jakoś nie zapałały do siebie uczuciem. Moje „starszaki” (różnica wieku między moimi chłopakami a bliźniakami wynosiła sześć i osiem lat) miały lepsze zajęcia niż bawienie smarkaczy, jak orzekł mój syn. Z kolei bliźniaki Ilony stwierdziły, że nie będą się napraszać wielkim panom dorosłym, że łaski bez.

Zastanawialiśmy się, jak rozwiązać ten problem. Myśleliśmy, żeby zamieszkać wspólnie, w domku pod miastem, ale wieczne konflikty i konieczność ciągłego gaszenia pożarów stawiały ów pomysł pod znakiem zapytania.

– Wyjedźmy gdzieś razem – zaproponowałem. Zbliżało się lato, więc i tak trzeba było zaplanować jakiś wypad z miasta. – Może uda się ich pogodzić nad morzem albo w górach?

– Góry! – podchwyciła Ilona. – Jak będziemy leżeć plackiem na plaży, to w końcu sami zaczniemy się żreć. Zwłaszcza jak okaże się, że nasze morze ma nam do zaoferowania tylko deszcze i sztormy. W górach zawsze jest co robić.

Uzgodnić z młodymi, co robimy, to była męka

Zaczęliśmy zatem organizować wyjazd. Nie jest to łatwe, jeśli musisz wyjechać w dwa samochody, z górą rzeczy, jakbyśmy się przeprowadzali, z czwórką dzieciaków, z których każde miało swój własny plan na te wakacje, i musiało ów plan oznajmiać milion razy, poczynając od dnia, kiedy dowiedzieli się, gdzie jedziemy, po ostatnie minuty drogi do Szczawnicy.

Kiedy dojechaliśmy do wynajętego domku, od razu zarządziłem, że anektujemy z Iloną sypialnię na dole, oddając potworom całą górę. Odrobina terytorium tylko dla nas, gdzie nie będą dobiegać wrzaski, należała nam się jak psu buda. A już usłyszeliśmy z ich pokoi jakieś kłótnie o łóżka czy łazienkę… Machnąłem na to ręką, mając nadzieję, że przecież się nie pozabijają, i wyciągnąłem ukochaną kobietę na niewielki taras z widokiem na góry. Zmusiłem ją, by usiadła na pięć minut, bo już chciała biec, rozpakowywać, działać, organizować.

Przyniosłem jej kawę.

Czy to nie jest znakomity początek wakacji? – spytałem, ignorując dziki wrzask z wnętrza domu. – Nie idź, siedź, pij kawę.

– Obciążą nas za straty…

– Trudno.

Po rozpakowaniu walizek i uciszeniu dzieci pojechaliśmy do miasteczka, żeby zobaczyć, co możemy robić, nie licząc oczywistego, czyli wyruszenia na szlak. Okazało się, że okolica obfituje w atrakcje. Spływy na pontonach, rajdy na quadach, wypady na Słowację do aquaparków i jaskiń lodowych, wędrówki, jazda konna, rezerwaty przyrody i słynny spływ Dunajcem… Aż nie wiedzieliśmy, od czego zacząć. A nie wiedzieliśmy, bo każdy miał inną koncepcję i nie chciał ustąpić.

– Quady, idioto! – rzucił mój syn w kierunku Julka, synka Ilony, i oberwał ode mnie po daszku czapki.

– Znaczy: quady, kurduplu! – poprawił się, za co oberwał drugi raz.

Ja chcę do koników! – pisnęła Marta, bliźniaczka Julka, ale została zakrzyczana przez trójkę chłopaków, że żadnych stajni, oni chcą zrobić coś fajnego, a nie gapić się na kucyki.

– To może przejdziemy się na Palenicę. Co wy na to? Na górze zjemy obiad i potem dalej pójdziemy szlakiem – proponowałem, ale to też okazało się niewystarczająco dobre.

Ostatecznie stanęło na wypożyczeniu rowerów i pojechaniu na wycieczkę do Czerwonego Klasztoru na Słowacji. Nie obyło się bez krzyków, jęków, narzekań, wyrzutów… Zastanawialiśmy się w pewnym momencie, jak głęboki jest Dunajec i czy ktoś się zorientuje, gdy wepchniemy do niego czwórkę marudnych bachorów.

Wspólne zagrożenie zbliżyło nas do siebie

Każdy dzień zaczynał się i kończył tak samo. Wrzaskami i płaczem. Mieliśmy dość. To nie były wakacje, a praca sapera dwadzieścia cztery godziny na dobę. Sapera, który ma świadomość, że bomba, niestety, nie wybuchnie, nie rozerwie na strzępy i nie zakończy jego stresu raz a porządnie. Wieczorem leżeliśmy z moją ukochaną, nie mogąc zasnąć ze zmęczenia i nerwów. Ilona była na skraju załamania i powtarzała, że to się nie uda, że nasze dzieci nigdy się nie polubią. I co wtedy z nami? Jak mamy być ze sobą na poważnie, skoro musielibyśmy znosić takie akcje non stop, a nie tylko przez dwa tygodnie.

Nie bez obaw, ale też z pewną nadzieją, zabraliśmy ich na rafting. Ponton, Dunajec, idealna pogoda. Wrzaski i krzyki nauczyliśmy się już ignorować, przyjmując, że są integralną częścią tego „wypoczynku”. Liczyliśmy na to, że na wodzie zamienią się w okrzyki radości. Kto nie cieszyłby się ze spływu pontonem? Faktycznie, przez chwilę dzieciaki skupiły się na tym, że jest woda, że kołysze i że mają wiosła, którymi mogą sterować. Czasami więc ponton kręcił się w kółko, popychany w różne strony przez młodych kapitanów, ale jakoś tam płynął. Do czasu.

– Mamo, on mnie ochlapał! – krzyknęła Marta.

– Nieprawda! – zawołał Bartek, mój starszy syn. – Woda chlapie, głupia. Trzeba było zostać na brzegu, jak ci woda przeszkadza!

– Baaartek! – ostrzeżenie w moim głosie było aż nadto czytelne.

– Tato, możesz mu powiedzieć, żeby gnojek ruszył tyłek, bo ja zaraz spadnę? – poprosił mój młodszy syn.

– Marek! – warknąłem, mając dość, choć nie przepłynęliśmy jeszcze nawet kilometra.

Płynęliśmy dalej, ale nastrój siadł. Chyba już nikomu ta rozrywka nie sprawiała radości. Nagle wpłynęliśmy na miejsce, gdzie prąd był silniejszy, więc ponton przyspieszył. Wystarczyła chwila nieuwagi, gdy skupiliśmy się na tym, że chłopaki znowu zaczęli się o coś kłócić, i ponton wystrzelił w górę. Razem z dzieciakami, bo my zdążyliśmy złapać się uchwytów. Przymknąłem oczy na pół sekundy, a pod czaszką huknęła myśl: mamy przerąbane!

Ponton, lżejszy o cztery osoby, frunął po falach. Staraliśmy się go zawrócić, ale prąd był wyjątkowo silny. Wiedzieliśmy, że dzieciaki mają kapoki – sprawdziliśmy je dwa razy, zanim pozwoliliśmy im wsiąść na ponton – ale widzieliśmy też, że za nami płyną drewniane czółna flisaków. Sunęli tą samą trasą co my i zdawaliśmy sobie sprawę, co może się stać, jeśli nie zdołają ominąć dzieci.

Wspólne zagrożenie zbliżyło wszystkich do siebie

Do brzegu! – zawołałem do Ilony.

Skinęła głową na znak, że rozumie. Dobiliśmy i szybko wyciągnęliśmy ponton na brzeg. Zostawiliśmy go tam i pobiegliśmy z powrotem, tam, gdzie w wodzie migały pomarańczowe kamizelki. Nie trwało to dłużej niż parę minut, ale miałem wrażenie, że biegniemy całe stulecia. Kiedy byliśmy już blisko, zobaczyliśmy coś, czego się nie spodziewaliśmy.

Moi chłopcy trzymali się za ręce, a bliźniaki Ilony znajdowały się w środku koła, tworzonego przez ich ręce. Mimo faktu, że przez cały tydzień najchętniej przegryźliby sobie gardła, teraz starsi chronili młodszych, a młodsi słuchali się starszych bez żadnych jęków i protestów.

Proszę, proszę, kto by się spodziewał...

Dopadliśmy do brzegu. Widziałem, ile wysiłku kosztuje chłopaków utrzymanie się w jednym miejscu w wodzie. Zastanawiałem się, co zrobić, żeby ich stamtąd wyciągnąć, kiedy zza zakrętu wypłynęło czółno.

– Wyłowimy ich! – krzyknął flisak, zorientowawszy się w sytuacji.

Sprawnie wydobył dzieciaki z wody i podpłynął do brzegu, żeby mogły wyskoczyć niedaleko nas.

Dopiero wtedy poczułem, jak wali mi serce i jak słabe są moje nogi. Przytuliliśmy całą czwórkę, która pociągając nosami, tuliła się do nas. A potem mimo wszystko dopłynęliśmy do końca trasy. Reszta wycieczki upłynęła we względnej ciszy. Dzieciaki współpracowały ze sobą i z nami,  słuchając naszych poleceń bez szemrania. Proszę, proszę, kto by się spodziewał…

W domu także panował spokój. To znaczy słychać było szmery rozmów, dobiegających z góry, ale nie były to wrzaski ani wyzwiska, co stanowiło miłą odmianę po ostatnim tygodniu. Odtąd moi chłopcy zwracali uwagę, czy bliźniaki są bezpieczne. Ciągle oglądali się za siebie podczas górskich wędrówek, choć zazwyczaj wyrywali do przodu. A Marek nawet sprawdzał, czy Marta ma dobrze zawiązane buty. Może nie skończyli się sprzeczać o pierdoły, ale odnosiliśmy wrażenie, że powoli zaczynają się dogadywać, że kłócą się jak to dzieciaki, a nie jak zaprzysięgli wrogowie.

Może potrzebowali takiej traumy? – zastanawiałem się.

– Dziękuję uprzejmie za taką traumę, więcej podobnych nie chcę – mruknęła Ilona. – Postarzałam się o dziesięć lat w pięć minut.

– No, mnie też przybyło siwych włosów, ale gdyby zadzierzgnęli nić porozumienia, byłoby fajnie, co? – marzyło mi się.

– Bardzo fajnie. Nasz domek na wsi znów stałby się realny.

I faktycznie stanął. Na działce, na której zmieściły się też domek na drzewie i niewielkie boisko do koszykówki. Dzieciaki – choć moi chłopcy byli już wtedy młodymi mężczyznami – nadal trudno było nazwać idealnym rodzeństwem, ale… Czy jakiekolwiek takie jest? Ważne, że nauczyli się nawzajem siebie szanować, pytać o swoje potrzeby. A my teraz się zastanawiamy, z niejakim lękiem, jak zareagują na wieść, że będą mieć wspólne rodzeństwo w postaci niemowlaka.

Czytaj także:
„Mój syn i mój partner skakali sobie wiecznie do gardeł, a ja wpadłam na pewien plan. Już ja im pokażę, gdzie raki zimują..."
„Pasierbica chce, żebym ją adoptował, ale jej brat mnie nie cierpi. Żona upiera się, że albo biorę obydwoje, albo żadnego”
„Nie ukrywałam, że nie lubię własnej córki. Gdy się wyprowadziła, odetchnęłam z ulgą. Niech ktoś inny się z nią męczy”

Redakcja poleca

REKLAMA