Pamiętam, że nie mogę nadążyć za tatą, który wielkimi susami zmierza w stronę poloneza, swojego pierwszego auta. Boję się, że ostatecznie nie dotrzymam tacie kroku i, choć jeszcze ściska moją maleńką dłoń, już za chwilę ją puści. Zostanę sama na pełnej obcych ludzi ulicy. Co wtedy pocznę? Wiem, że takie wspomnienia mają prawie wszystkie dzieci, przynajmniej te, które do przedszkola zaprowadzali ojcowie, bardziej zwykle pogrążeni we własnym wnętrzu niż matki. A jednak mam też pewność, że antycypowałam wydarzenia z przyszłości i przeczułam los, który miał mnie spotkać: rychłe odejście ojca, porzucenie i mnie, i mamy.
Choć właściwie należałoby powiedzieć odwrotnie: porzucenie mamy i niejako, przecież przy okazji, w związku z tym – również mnie. Ale tak o tym myślę teraz, wtedy zdradę ojca przeżyłam głęboko osobiście. Przestał przychodzić po mnie do przedszkola i wozić mnie autem, w którym czułam się tak bezpiecznie, gdy już wreszcie doń docieraliśmy: wielkie dłonie na kierownicy, poważny wzrok skupiony na przedniej szybie. Co prawda od czasu do czasu jeszcze to robił, jeszcze mnie zabierał, ale ja już nie lubiłam tych sytuacji.
Nie tylko dlatego, że zaczął gadać dziwnie dużo, zachowywał się nienaturalnie, zupełnie inaczej niż kiedyś. Przede wszystkim dlatego, że nie wiózł mnie do naszego domu, tylko do jakiegoś innego, w którym źle się czułam. Mieszkał tam z panią, która miała na imię Lusia, głupio, zupełnie inaczej niż mama, która na zawsze pozostała Katarzyną, nie Kasią. Pani Lusia była bardzo słodka, ale od razu ją rozgryzłam, zupełnie jak smakowicie wyglądający cukierek w czekoladzie, który niespodziewanie okazuje się gorzki, niesmaczny, nieświeży.
Wbrew pozorom, ona wcale mnie nie lubiła, ani trochę
Tak samo jak tata, który też już mnie nie lubił. „Odwdzięczyłam” im się, jak umiałam, dokładnie tak, jak podpowiedziało mi dziecięce serce. Nieufnością, lękiem, zamknięciem w sobie. Na wszystko, co proponował ojciec albo jego „kochanica” (usłyszałam to słowo w jakimś filmie i pasowało mi jak ulał), reagowałam z niechęcią i oporem. Nie, nie i jeszcze raz nie.
Mogę z dumą powiedzieć, że nigdy nie dałam się przekupić, nie przemawiały do mnie ani śliczne lalki Barbie, ani inne zabawki, ani stroje, ani podróże, ani hojne kieszonkowe. A potem było już tylko gorzej. Ojciec nastawał na wspólne weekendy i, co gorsza, wakacyjne wyjazdy. Nie mieli dzieci, na pewno nie zawsze pasowało im zabierać mnie do siebie lub ze sobą, niemniej tacie zależało na wywiązywaniu się z obowiązków i podtrzymywaniu więzi. Nienawidziłam tego.
Zapłakana błagałam mamę, by mnie do nich nie puszczała. Byłam gotowa przez dwa dni uczyć się do rzekomo ważnej klasówki albo symulować chorobę, zrezygnować z prywatki, randki, wszystkiego – byle nie opuszczać swojego pokoju. Hodowałam w sobie nienawiść. Gdy skończyłam osiemnaście lat, nikt już do niczego nie mógł mnie zmusić. Zaprzestałam wszelkich wizyt na żoliborskim osiedlu. Nawet przez telefon rozmawiałam z ojcem bardzo rzadko, najczęściej w ogóle nie odbierałam połączeń.
W duchu nazywałam go „śmierdzielem”
Dosyć to prymitywne, rzecz jasna ojciec nie śmierdział, ale uwielbiałam tak o nim myśleć, „czuć” jego „ohydny” zapach. Znajdowałam perwersyjną przyjemność we wzdraganiu się na sam dźwięk jego imienia. Ireneusz, Irek. Brrrr… Ucieszyłam się, gdy, będąc już na trzecim roku studiów, dowiedziałam się, że Lusia ojca zostawiła. Dobrze mu! Mama nie umiała ukryć ekscytacji. Nie wyszła drugi raz za mąż, chociaż w jej życiu pojawiło się kilku facetów. Dyskretnie i z braku wyboru bardzo na uboczu.
– Ty wiesz, Jolu? Tata sam mi o tym powiedział. Zadzwonił i poskarżył się, biedaczyna. Jest załamany. Baba kopnęła go w tyłek, po tylu latach. Czym sobie na to zasłużył? – zachichotała ironicznie, ale też trochę nerwowo.
– Śmierdziel.
– Nienawidzę, gdy tak o nim mówisz. To twój ojciec.
– I co z tego?
– Kocha cię. Zawsze cię kochał.
Prychnęłam ze złości.
– To ty mnie kochasz. Zostawiłabyś mnie kiedykolwiek, nawet gdybyś śmiertelnie się zakochała? Poszłabyś za jakimś capem i brała mnie do siebie raz w miesiącu na weekend? Albo na głupie wczasy?
– Oczywiście, że nie, ale mężczyźni są inni. Inaczej niż my, matki, kochają swoje dzieci.
– Nieprawda. Moje koleżanki mają normalnych ojców, przynajmniej niektóre. Pilnują ich, żeby nie wracały za późno do domu, żeby nie piły ani niczego nie brały. Lustrują ich chłopaków. Są nieznośni, upierdliwi, nudni, niczego nie rozumieją, ale kochają je. I nie mów mi bzdur. Nie przekonasz mnie.
Zrobiła smutną minę.
– Chryste, matka, tylko niech ci nie przychodzi do głowy, że skoro został sam, to…
– Nie, oczywiście, że nie. Nic podobnego. Zamknięty rozdział.
– Ja myślę. Byłabyś głupia, gdybyś…
– Wiem, córeczko.
Mało mnie obchodziło, co się stanie z ojcem, za to mama zawsze była dla mnie na pierwszym miejscu. Ważniejsza niż kumpele, a nawet chłopcy. Nie należałam do kochliwych dziewczyn. Nawet się parę razy trochę zaangażowałam, ale nie wyszło. Wciąż jeszcze nie spotkałam takiego, który by mi całkiem zawrócił w głowie. Niektórzy sobie ze mnie żartują, że taka jestem córeczka mamusi, oczko w głowie, ale to nieprawda.
Czasem mam wrażenie, że w naszej relacji to ja jestem dojrzalsza. Lepiej zniosłam odejście taty. Ale pewnie się mylę. Może właśnie mam to po mamie: spokój, opanowanie, wewnętrzny chłód, który studzi gwałtowne emocje. Skłonność do analitycznego myślenia. I upór.
Mijały lata, mama żyła coraz bardziej samotnie, coraz ciaśniej zamknięta w swoim świecie. W końcu oddaliłam się od niej, chociaż nie tak bardzo, jak większość znajomych od swoich rodzicielek. O ojcu wiedziałam, że żyje sam, zgorzkniały i nieszczęśliwy. Czasem dzwonił, nie odbierałam albo zbywałam go w trzech słowach: „Nie mogę rozmawiać”. Nigdy nie mogłam, bo nigdy nie chciałam. I dobrze mu – myślałam ze złośliwą satysfakcją – całkowicie zasłużył na swój stan. Gdyby został z mamą i ze mną, jego życie wyglądałoby inaczej. A tak, ma, czego chciał. Odpłacono mu jego własną monetą.
Co on sobie wyobraża?
Że będę wysłuchiwać jego żalów? Zostanę powiernicą starego samoluba, który tylko dlatego mnie szuka, że wszyscy inni go opuścili? Co roku w porze Bożego Narodzenia mama błagała mnie, bym przynajmniej odebrała jego telefon, pozwoliła sobie złożyć życzenia.
– Mamo, nie. Dlaczego miałabym to zrobić? Z litości? Dlatego, że ty mnie prosisz?
– A choćby i dlatego, skoro już głucha jesteś na inne argumenty.
– Nie. On sam by tego nie chciał. To żałosne. Chcę mu pozostawić chociaż skrawek dumy, nie odbiorę mu tego.
– Przewrotna z ciebie panna.
Tyle że przestałam być panną, zrobiłam się babą. Skończyłam trzydzieści lat.
– Wiesz, Jolu, ten rok jest naprawdę wyjątkowy – mama w grudniu znowu zaczęła swoje. – Niby każdy może być naszym ostatnim, ale przez tę pandemię więcej o tym myślimy. O kruchości życia. I jak głupia, właściwie niedopuszczalna, jest wszelka małostkowość. Będę nalegać: porozmawiaj z ojcem. Sama zadzwoń, złóż mu życzenia. To jest moja kategoryczna prośba. Właściwie żądanie. Nie możesz mi tego odmówić.
Minę miała uroczystą i nieco surową. Coś w wyrazie jej oczu powstrzymało mnie od dalszej dyskusji.
– No dobrze.
– Zrobisz to? Naprawdę?
– Zrobię.
Czas leci, a ja po wizycie u ojca czuję się dużo lepiej
Jakiś czas się w sobie zbierałam, ale w końcu zmusiłam się, żeby zadzwonić. Odebrał wyraźnie zaskoczony. Wyrecytowałam przygotowane wcześniej życzeniowe formułki. Kiedy skończyłam, zapadło milczenie. A po chwili usłyszałam stłumiony, zdławiony głos, który ledwo się z niego wydobył:
– Przyjedź do mnie, Jolu. Tyle lat cię nie widziałem. Nawet nie wiem, jak wyglądasz.
– Nic ciekawego – nie mogłam darować sobie zgryźliwości. – Nie jestem w twoim typie.
– Przestań, córciu. Proszę.
Wpadłam w popłoch. Za chwilę stary się rozpłacze i będzie mi szlochał w słuchawkę. Tylko tego brakuje.
– Dobrze.
Samą mnie to zdziwiło, ta nagła zgoda. Mam iść z wizytą do śmierdziela. Co za debilny pomysł. Ale cóż. Słowo się rzekło. Postarzał się, bardzo zmienił. Nosił teraz długą siwą brodę, która dodawała mu lat i powagi. Spojrzenie miał zmącone. Chociaż na mój widok rozbłysło i nagle cały odmłodniał. Krzątał się po kuchni jak stara kucharka. Strasznie dużo mówił i co chwilę wyciągał coś z lodówki. Słoik śledzi, i drugi – inaczej przyrządzonych. Nóżki w galarecie.
– Mam też bigos, odgrzeję. Robię najlepszy bigos na świecie.
– Jak każdy facet. Dzięki, ale jestem weganką.
– Nie wiedziałem.
– Wielu rzeczy nie wiesz.
– Oj tak.
Zgodziłam się ostatecznie popróbować śledzi. Potem paliliśmy w milczeniu papierosy. Tematy się wyczerpały.
– Może napijesz się wina?
– Nie, dziękuję.
– To chociaż sobie naleję.
I tak minął wieczór. Głównie na milczeniu. Czułam się zakłopotana, ale o dziwo nie wychodziłam. Coś mnie przykuło do kuchennego krzesła. Co to było? W końcu wróciłam do swojego domu i życia. Wigilia z mamą, sylwester sam na sam z nowym facetem. Pandemia, mrok, smutek. A jednak… Czas leci, wiosna, a ja po tej wizycie czuję się dużo lepiej. Po prostu lepiej. Myślę, że zastąpiła mi kilka spotkań z psychoterapeutą.
Czasem warto zrobić coś dla kogoś. Można przy okazji pomóc sobie. Ciągle mam przed oczami ten błysk w wyblakłych oczach. Błysk, który tak niespodziewanie wszystko rozświetlił.
Czytaj także:
Moi rodzice od wnuczki wolą butelkę. Nie kochają mojej Paulinki
Mama we wszystkim mnie wyręczała. Nawet nie umiałam nastawić prania
Wiedziałem, że gdzieś żyje owoc mojej zdrady, ale nie sądziłem że zapuka do mych drzwi