„Jestem abstynentem i pracuję w budowlance. Mam przez to same problemy, bo koledzy z ekipy tego nie rozumieją”

Mężczyzna unikający alkoholu fot. Adobe Stock, LIGHTFIELD STUDIOS
Oni myśleli, że uważam się za kogoś lepszego, dlatego nie chcę z nimi pić.
/ 31.05.2021 11:47
Mężczyzna unikający alkoholu fot. Adobe Stock, LIGHTFIELD STUDIOS

W mojej okolicy nigdy nie było łatwo o pracę, a już od paru lat jest szczególnie ciężko. A ponieważ ludzie oszczędzają gdzie się da, handel i usługi nie mogą tu liczyć na wysokie obroty. Szczególnie ciężko mają nieliczne restauracje, do których ludzie chodzą od wielkiego święta.

Nie wiedzieć więc czemu miejscową zawodówkę gastronomiczną kończy rokrocznie dwadzieścia osób, podczas gdy najwyżej jeden może liczyć na pracę. Ja niestety nie byłem tym szczęśliwcem. Dlatego dyplom kucharza mogłem sobie co najwyżej powiesić na ścianie i wziąć się za szukanie pracy.

Nie pijesz? Nie ufamy ci

Trochę się znałem na budowlance, wuj był do tego hydraulikiem i po paru miesiącach poszukiwań jakiś jego znajomy wziął mnie do swojej ekipy „remontowo-budowlanej”. Na początku byłem szczęśliwy, że mam jakąkolwiek robotę. Ale wkrótce zrozumiałem, że nie za bardzo pasuję do tych ludzi. W pierwszych dniach pracy trochę mnie „obwąchiwali”, zapraszali na wódkę, a ja konsekwentnie odmawiałem.

Mój ojciec był alkoholikiem i miałem uraz do picia. Ale oni myśleli, że uważam się za kogoś lepszego i dlatego nie chcę się z nimi napić. Zrobili mi parę brzydkich numerów, które w ich mniemaniu uchodziły za dowcipy, a które dla mnie mogły skończyć się nawet kalectwem. Dlatego po jednym z takich żartów mało się nie pobiłem z moim kolegą. W ostatniej chwili wkroczył między nas szef.

Kiedy już nas rozdzielił, wsadził mnie w samochód i odwiózł do domu.
– Marek, tak nie można – powiedział mi po drodze. – Z ludźmi trzeba umieć żyć…
– I wódkę z nimi pić? – uśmiechnąłem się sarkastycznie.
– Czy ja ci się każę upijać? Ale czasem, symbolicznie, mógłbyś z nimi wypić.
– Nie mam prawa być abstynentem?
– W tym fachu, nie bardzo. Ja oczywiście wolałbym, żeby wszyscy moi ludzie nie pili. Ale i tak nie mam najgorszych.
– Tak? Kończą robotę dwie godziny przed fajrantem, bo się ledwo na nogach trzymają.
– Nie przesadzaj. Nie zawsze tak jest…
– Jasne, tylko co drugi dzień.
– Nie wymądrzaj się – odparł szef. – Lepszych nie znajdę. Więcej będę miał pożytku z czterech pijących niż z jednego abstynenta. Dlatego albo naprawisz swoje stosunki z kolegami albo do widzenia!

Właściwie mogłem od razu powiedzieć mu „do widzenia”, ale nie chciałem żegnać się w gniewie, ani decydować pod wpływem emocji. Jednak następnego dnia zadzwoniłem do niego i powiedziałem, że rezygnuję z pracy. Był zdziwiony, bo uważał się za mojego dobroczyńcę, chociaż płacił mi grosze. I to płacił „na lewo” bez żadnego ZUS-u.

Zacząłem działać sam

Oczywiście, coś mu zawdzięczałem. Przede wszystkim wiedzę, jak ta branża funkcjonuje, na czym się klientów najczęściej oszukuje, jak się oszczędza, niesolidnie wykonując pracę. Wyniosłem z tej pracy przeświadczenie, że jeśli chce się zarobić na budowlance, nie powinno być problemu – trzeba być tylko solidnym wykonawcą. Dlatego zamiast zgłosić się po kolejny zasiłek, postanowiłem założyć własną firmę.

Dałem ogłoszenie „uczciwy budowlaniec, niepijący, terminowy, podejmie się niewielkich prac remontowych” i czekałem na telefon. Czekałem tydzień, dwa, miesiąc... Byłem już przekonany, że nikt nie zadzwoni. Zacząłem nawet rozglądać się za jakąś ekipą, do której mógłbym się załapać. Ale okazało się, że mój były szef mnie tak obsmarował, że nikt nie chciał zatrudnić „abstynenta awanturnika”.

I wtedy zadzwonił pan Ireneusz, emerytowany księgowy. Potrzebował niewielkiego remontu mieszkania i zaprosił mnie do siebie, żebym oszacował koszty. Byłem gotowy pracować niemal za pół darmo, żeby tylko mieć pierwszego klienta. Dlatego kosztorys, który zrobiłem na miejscu, był naprawdę niewysoki. Pan Ireneusz uśmiechnął się zadowolony i zapytał niespodziewanie:
– Pan jest świadkiem Jehowy?
– Nie, katolikiem… A czemu pan pyta?
– Bo do tej pory jedyni budowlańcy abstynenci, jakich spotkałem, to byli świadkowie Jehowy. Pewnie się pan nie może opędzić od zleceń?
– No… – zastanawiałem się, czy powiedzieć prawdę. Brak „rekomendacji” mógł wystraszyć pana Ireneusza a ja bardzo potrzebowałem tego zlecenia. Uznałem jednak, że jeśli chcę prowadzić interes uczciwie, to nie mogę zaczynać od oszukiwania.
– Szczerze mówiąc, pan jest pierwszy. Czy mimo to mogę liczyć na to zlecenie?
Tak, spodobała mi się pańska szczerość. No i abstynencja. Tylko ja wyjeżdżam na tydzień i zależałoby mi...
– Zrobię w trzy dni!

Pan Ireneusz popatrzył na mnie z niedowierzaniem, ale ja wiedziałem co mówię. Rozumiałem też, że wątpił w moje słowa, bo mój były szef nieraz obiecywał, że zrobimy coś w tydzień. A potem wchodziliśmy do mieszkania, zaczynaliśmy remont i szef obiecywał kolejnej osobie, że zrobimy coś w tydzień. Zostawialiśmy rozgrzebaną robotę, przenosiliśmy się w nowe miejsce, żeby tylko rozłożyć folię, chlapnąć ściany farbą. I tak w koło Macieju. Chodziło tylko o to, żeby „zaklepać” zlecenie. Dlatego rzecz, która powinna nam zająć dwa, trzy dni, realizowana była przez dwa, trzy tygodnie!

Ja oczywiście dotrzymałem terminu i szybko mi się to opłaciło. Pan Ireneusz miał znajomego emeryta kolejarza, który też chciał sobie odremontować domek za rozsądną cenę. A ten znajomy, miał kolejnego znajomego… I tak to się zaczęło.

Zleceń przybywało mi błyskawicznie, bo byłem konkurencyjny cenowo. Okazało się, że w naszej okolicy wielu emerytów chętnie zrobiłoby remont, ale mieli mało pieniędzy. Oprócz tego niektórzy z nich chcieli uczestniczyć w remoncie, coś tam pomóc, zrobić. To dawało im poczucie, że wciąż są potrzebni. A ja chętnie korzystałem z ich pomocy. Żeby nie było, że ich wykorzystuję, w międzyczasie robiłem im jakąś pyszną potrawę.

Niestety, po dwóch latach „rynek emerytów” się skończył. Zacząłem więc znów dawać ogłoszenia do gazety, ale odzew był mizerny. Dlatego obdzwoniłem swoich, nomen omen, „starych” klientów, aby zapytać, czy ktoś z ich rodziny nie potrzebuje remontu. Po dwóch tygodniach zgłosił się do mnie pan Ireneusz i powiedział, że coś dla mnie ma...
– Zbudujesz dom, młody człowieku! – oznajmił mi.
– Nie, nie dam rady panie Irku. Pan wie, że ja to drobne roboty… Poza tym nie mam ekipy, a nie chciałbym zawalić takiego zlecenia. Może za parę lat…

– Za parę lat, to możesz nie mieć takiego zlecenia. Trzeba chwytać szansę. Dasz radę, zobaczysz. Ja mam ekipę dla ciebie.
– Niepijący?
– No… czasem coś wypiją… Ale wątroba nie pozwala na wiele – uśmiechnął się.

Okazało się, że pan Ireneusz ma na myśli… moich klientów! Dzięki wspólnym remontom „liznęli” trochę budowlanki i teraz uważali, że mogą zostać członkami ekipy. Wprawdzie każdy się zastrzegał, że popracuje dzień, dwa w tygodniu, za to chętnych było blisko dwudziestu!

W pierwszej chwili podszedłem sceptycznie do tej propozycji, jednak nie mając nic innego na oku, zdecydowałem się z niej skorzystać. I wkrótce okazało się, że moje obawy były niepotrzebne. Dom rósł, a wszystko przy nim było zrobione bardzo starannie. I mogłem spokojnie myśleć o rozwoju mojej firmy, bo miałem najsolidniejszą i najbardziej zdyscyplinowaną ekipę świata. 

Czytaj także:
Postanowiłam uciec z naszego domu na wsi. Wszystko zaczęło się od... awantury o rodzaj makaronu
Szewc bez butów chodzi. Mój mąż był zaangażowanym wychowawcą, ale olewał własnego syna
Zamiast zajmować się dzieckiem siostry, wolałam opiekować się psem mamy

Redakcja poleca

REKLAMA