„Nie mogliśmy mieć dzieci, więc sąsiadka poprosiła nas, byśmy adoptowali jej syna, bo sama nie miała już sił”

mąż żona syn fot. Adobe Stock, Goran
„Bardzo lubiliśmy Tomka, syna przyjaciółki mojej żony. Chętnie się nim zajmowaliśmy i opiekowaliśmy. Nie sądziłem jednak, że w obliczu choroby jego matki staniemy się dla niego drugą rodziną. Musieliśmy to obiecać naszej znajomej, aby miała siłę walczyć o zdrowie i życie”.
/ 19.07.2023 22:00
mąż żona syn fot. Adobe Stock, Goran

Zaprzyjaźniliśmy się z Beatą i szczerze polubiliśmy jej synka. Cieszyły nas ich wizyty. Ale pewnego dnia Tomek przyszedł sam... Nie sądziliśmy, że stan Beaty jest aż tak poważny. Musieliśmy natychmiast podjąć decyzję.

Decyzja o zaopiekowaniu się Tomkiem wcale nie była łatwa. Chłopak wymagał ciągłej opieki, a my z żoną pracowaliśmy i nie mogliśmy poświęcić mu dużo czasu.

Nie mogliśmy mieć własnych dzieci

– Idziesz z nami, Leszek? – jak co piątek po robocie, kumple z warsztatu wybierali się do baru.

– Dzisiaj nie dam rady – potrząsnąłem głową. – Jola wraca wieczorem ze szkolenia, chałupę muszę trochę ogarnąć, sami rozumiecie.

– To miłego odkurzania życzymy – zaśmiali się, wychodząc.

A ja powinienem się pośpieszyć, żeby zdążyć zrobić wszystko, zanim żona przekroczy próg naszego domu. Mówiąc szczerze, przez ten tydzień jej nieobecności nie za bardzo przykładałem się do utrzymania porządku, teraz trzeba było jednak posprzątać, a dom był spory. Zbyt obszerny dla nas dwojga.

Gdy go kupowaliśmy kilka lat temu, planowaliśmy, że będą biegać po nim nasze pociechy. Ale los chciał inaczej, pomimo że bardzo tego z Jolą pragnęliśmy, nie mieliśmy dzieci. I badania, jakie przeprowadziliśmy, wykluczały taką możliwość.

Z czasem zaczęliśmy zastanawiać się nad adopcją. I chociaż to była trudna decyzja, wiedziałem, że w końcu musimy ją podjąć. Przed wyjazdem Joli postanowiliśmy, że gdy wróci, zarejestrujemy się w ośrodku adopcyjnym, zobaczymy, jakie mamy szanse.

Wjeżdżając w naszą uliczkę, przystanąłem na chwilę przy cukierni, kupiłem kawałek ciasta z owocami, ulubione żony, żeby w razie czego było ją czym udobruchać. Otwierając pilotem bramę, zdumiony, zobaczyłem na ogrodowej huśtawce jakąś skuloną postać.

W pierwszej chwili pomyślałem ze złością, że to jakiś włóczęga, ale nie, to był mały chłopiec. Na mój widok podniósł się, dopiero wtedy poznałem Tomka, ośmioletniego synka przyjaciółki Joli. Mieszkali w starym domu kawałek dalej. Patrzył teraz na mnie trochę wystraszonym wzrokiem, rozglądał się dookoła, jakby kogoś szukał, czy może czegoś się obawiał.

– Co tu robisz? – spytałem.

– A cioci Joli nie ma? – wciąż się rozglądał.

– Będzie za kilka godzin – odparłem. – Mama cię przysłała?

– Nie… – potrząsnął głową. – To znaczy tak – zawahał się chwilę. – Przyszedłem, bo mama mi kazała.

– Przecież brama była zamknięta – popatrzyłem na niego ze zdumieniem. – Wdrapałeś się po ogrodzeniu?

– Za sadem siatka się trochę odchyla i płot jest przekrzywiony – uśmiechnął się. – To przeszedłem.

– No to wchodź – otworzyłem.

– Mama chce coś pożyczyć? – zapytałem z ciekawością.

Mały zmarszczył czoło, twarz mu posmutniała. Opuścił głowę, ale po chwili spojrzał na mnie niepewnie.

Kazała mi do was iść, jak pogotowie przyjechało – powiedział. – Oni ją zabrali do szpitala.

Objąłem małego ramieniem, zaprowadziłem do kuchni. Wyjąłem z lodówki rybę kupioną na kolację, usmażyłem ją, ukroiłem kilka kromek chleba, nastawiłem wodę na herbatę. Chłopak musiał być głodny, nie wiadomo, jak długo siedział na huśtawce.

Chora i samotna matka

Z Beatą, jego mamą, dobrze się znaliśmy, a żona zaprzyjaźniła się z nią, odkąd tylko tu zamieszkaliśmy. Mama Tomka sama go wychowywała, po tym, jak jej ciotka zmarła trzy lata temu. Odziedziczyła po niej stary dom i kawałek sadu, mieli więc gdzie mieszkać z małym. O ojcu Tomka nigdy nawet nie wspomniała, a my nie pytaliśmy.

Beata pracowała w szpitalu, była pielęgniarką i często mały do nas przychodził, zwłaszcza w weekendy, gdy przyjaciółka żony brała dyżury. I tak jakoś przylgnął do mnie, pomagał mi w garażu przy samochodzie, czasem porządkowaliśmy razem ogród. A kilka razy zabrałem chłopca na ryby, bardzo mu się to podobało. I tak się cieszył, gdy złowił pierwszą płotkę.

Widać było, że małemu brakuje ojca i chyba wolał moje towarzystwo niż Joli, chociaż to ona go rozpieszczała różnymi słodkościami. Lubiliśmy oboje tego chłopca i jego obecność w naszym domu nigdy nie sprawiała nam kłopotu.

Teraz jednak patrzyłem na niego z niepokojem. Mały jadł z wielkim apetytem już drugą pajdę chleba z rybnym kotletem, musiał być głodny. Ale dlaczego Beata kazała mu przyjść do nas? Przecież wiedziała, że Jola wyjechała, a ja pracuję. I co się stało, że zabrano ją do szpitala, tak nagle?

– Dlaczego mamusia wezwała pogotowie? – spytałem Tomka, podsuwając mu jeszcze kawałek ciasta.

– Bolała ją głowa – powiedział. – I nic nie widziała na oczy.

Faktycznie, Beata nie wyglądała ostatnio najlepiej, skarżyła się na zmęczenie i na częste bóle głowy. Myśleliśmy, że jest przepracowana, a tu proszę, zabrało ją pogotowie.

– Możemy pojechać do mamy? – Tomek, patrzył na mnie prosząco. – Będziesz miał czas, wujku?

Właściwie to w planie miałem wielkie sprzątanie, ale przecież nie mogłem chłopaka tak zostawić. Na pewno niepokoił się o matkę, trzeba było pojechać. Wiedziałem, że Jola to zrozumie. Kazałem mu więc umyć ręce i pakować się do samochodu.

Gdy weszliśmy do szpitalnej sali, prawie nie poznałem Beaty. Leżała pod kroplówką, miała bladą twarz, oczy zamknięte. Tomek natychmiast podbiegł do łóżka, chwycił jej dłoń.

– Mamusia – wykrzyknął. – Boli cię jeszcze głowa?

– Już nie, Tomuś – pogłaskała go po policzku, a potem spojrzała na mnie pytająco.

Domyśliłem się, że spodziewała się zobaczyć moją żonę, a nie mnie.

– Jola wróci dopiero wieczorem – powiedziałem. – Jest na szkoleniu.

– Zupełnie zapomniałam – westchnęła. – Dziękuję Leszek, że zaopiekowałeś się małym, bałam się, że go gdzieś zabiorą, do domu dziecka – w oczach zalśniły jej łzy. – Nie miałam go z kim zostawić, więc kazałam mu iść do was, ten atak przyszedł tak nagle.

– Nie martw się, zaopiekujemy się Tomkiem, przecież nas znasz – uspokoiłem ją. – Ale co tobie właściwie jest? Co mówią lekarze?

Skinęła ręką, żebym się nachylił i szepnęła mi, że podejrzewają guza.

– Mają mi zrobić tomografię, dopiero wtedy będzie wiadomo coś konkretnego. Ale jestem pielęgniarką, wiem, co to może oznaczać. – powiedziała ze ściśniętym gardłem.

– Zrób badania, potem będziesz się martwić – powiedziałem uspokajająco, widząc, jaka jest załamana.

Beata spojrzała na mnie z wdzięcznością, ale w jej oczach dojrzałem niepokój, nawet strach.

– A o małego się nie martw, wezmę go jutro na ryby, potem Jola ma kilka dni wolnego, damy radę. – chciałem ją uspokoić.

Wtedy jeszcze nie zdawałem sobie sprawy z powagi sytuacji. Ale Jola po rozmowie z nią następnego dnia powiedziała, że Beata jest poważnie chora.

– Rzeczywiście ma w głowie guza – wyjaśniła. – Jedyną pociechą jest fakt, że nadaje się do wycięcia.

– Beata będzie miała operację głowy? – byłem wstrząśnięty.

– Tak. Podobno istnieje szansa, że guz nie jest złośliwy, usuną go i wszystko będzie dobrze – powiedziała Jola. – Ale potem czeka ją chemia i naświetlania… – spojrzała na mnie tak, jakby na coś czekała.

Musieliśmy zaopiekować się Tomkiem

Wiedziałem, że myśli o Tomku. O tym, żeby mały został u nas na czas leczenia jej przyjaciółki. Ale przecież oboje pracowaliśmy, a ona poza tymi kilkoma dniami wolnego, nie mogła sobie pozwolić na dłuższy urlop.

– Beata prosiła, żeby zapisać małego na obiady w szkole i do świetlicy, zresztą on jest bardzo samodzielny – Jola westchnęła. – A niedługo już będą wakacje, no, ale sama nie wiem...

Ja też się wahałem. To prawda, że z chłopcem nie było żadnych kłopotów, był dobrze wychowany, lubiliśmy się, ale przecież leczenie jego matki miało potrwać wiele tygodni. Mieliśmy wątpliwości, nie wiedzieliśmy tak do końca, czy byliśmy gotowi tak długo zajmować się obcym przecież dzieckiem? Czy damy sobie radę?

– Posłuchaj – popatrzyłem na żonę uważnie. – Przecież chcemy adoptować dziecko, prawda? Więc to będzie doskonały sprawdzian, ta opieka nad Tomkiem. To duży samodzielny chłopak, nie musisz mu zmieniać pieluch, w dodatku nie jest już taki obcy…

Rzeczywiście, oboje czuliśmy się tak, jakby chłopiec był bardzo bliskim nam dzieckiem. I chyba rzeczywiście był… Przez te kilka tygodni pobytu Beaty w szpitalu, mały zamieszkał u nas. Początkowo obawialiśmy się z Jolą, że będzie tęsknił za matką, płakał nocami, ale nie. Żona chodziła z nim co dzień do szpitala, gdy tylko stan jej przyjaciółki na to pozwalał.

Pomagałem jej we wszystkim, bo przecież przybyło jej obowiązków, dziecko było w domu, więc i zakupy inne trzeba było zrobić niż dotychczas, ugotować też coś pod małego. Chociaż niby chłopak jadł obiad w świetlicy, to w domu pałaszował drugi, aż mu się uszy trzęsły.

– Ciocia inaczej gotuje niż w szkole – powiedział kiedyś Tomek, wcinając botwinkę. – Tam zupy są zawsze takie same, tylko inaczej się nazywają.

Widziałem, że Jola cieszy się, że może dogadzać małemu. Dolewała mu, a i ja przy nim korzystałem, bo zawsze lubiłem zupy. Ale dla nas dwojga to szkoda było gotować. No i nasz dom dzięki Tomkowi zmienił się, zrobił się jakiś taki cieplejszy, radośniejszy. Złapałem się na tym, że teraz spieszyłem się z powrotem z pracy, żeby jak najwięcej czasu spędzać razem z nimi.
A gdy tylko przekraczałem próg, Tomek nie odstępował mnie aż do późnego wieczora.

Po kilku tygodniach Beata wróciła ze szpitala. Była bardzo wdzięczna za opiekę nad synkiem. Cieszyliśmy się z jej powrotu, jednak trudno nam było odzwyczaić się od obecności małego w naszym domu.

– Jakby co, to siatka w ogrodzeniu nadal jest obluzowana – zażartowałem, żeby ukryć wzruszenie. – Zawsze możesz do nas przyjść, ciocia Jola zaprasza już teraz na szarlotkę…

Tyle serca mu okazaliście, jak prawdziwa rodzina – Beata patrzyła na nas trochę zażenowanym wzrokiem. – Nie wiedziałam, że Tomek je u was obiady i w ogóle…

– Bo moje zupy są prawdziwe – żona zwichrzyła chłopcu włosy. – Nie takie, jak na stołówce.

– No pewnie – uśmiechnął się mały. – Ciocia gotuje tak jak ty, mamusiu – przytulił się do matki.

– Jakbyś znowu miał ochotę wyskoczyć ze mną na ryby, to twoja wędka czeka – powiedziałem. – Jesteśmy umówieni – wyciągnąłem rękę.

– Spoko wujku – chłopak przybił mi piątkę. – A teraz chodźmy już mamusiu do domu…

Widziałem, jak Jola ukradkiem wytarła łzę, mnie też tak dziwnie w gardle drapało, gdy zamykałem za Beatą i Tomkiem drzwi.

Pusto tu będzie bez małego – odchrząknęła Jola. – Jakoś tak się przyzwyczaiłam do tego dziecka.

Objąłem ją ramieniem.

– Co tam my, najważniejsze, że z Beatą jest już w porządku i mały jest z nią – dodała dzielnie.

Pokiwałem tylko głową, myśląc, że nie tylko ona przywiązała się do Tomka. Ja przez ten miesiąc też bardzo zżyłem się z nim i wiedziałem, że będzie mi go brakowało. Jednak cieszyliśmy się oboje, że jego matka ma się dobrze i chłopak wreszcie wrócił do swojego domu.

Miałem świadomość, że chociaż nie wiem jak oboje z Jolą byśmy się starali, i czego nie robili, żeby dziecko czuło się u nas dobrze, to jednak byliśmy obcymi ludźmi, a nasz dom nie był jego domem.

Choroba Beaty wróciła

Przez następne tygodnie Beata i Tomek często do nas wpadali.

– Macie jakąś zupę, mały chyba zgłodniał – żartowała Beata.

Cieszyliśmy się tymi wizytami, zaczęliśmy ich oboje traktować, jakbyśmy byli rodziną. Beata czuła się lepiej, ale nie wyglądała dobrze. Jej twarz była blada, miała cienie pod oczami, wciąż szybko się męczyła. Ale kładła to na karb rekonwalescencji i twierdziła, że wszystko jest w porządku.

Jednak jakiś czas później, już w czasie wakacji, musiała położyć się na kilka dni w szpitalu, by zrobić kontrolne badania. Poprosiła nas znowu o pomoc. Prawdę powiedziawszy, jej prośba kolidowała z naszymi planami urlopowymi, zamierzaliśmy wyjechać na tydzień w góry. Ale przecież nie mogłem jej tak otwarcie odmówić, tym bardziej że Jola zgodziła się od razu, nawet mnie nie pytając.

Po wyjściu Beaty chciałem powiedzieć żonie parę ostrzejszych słów, ale gdy spojrzałem na jej nagle rozjaśnioną twarz, powstrzymałem się.

Nie możemy jej tak przecież samej zostawić – powiedziała. – Tomkowi u nas dobrze, nam z nim też, w góry pojedziemy w przyszłym roku, nie uciekną, a Beacie trzeba pomóc.

Tomek ucieszył się, gdy dowiedział się, że będzie u nas znowu mieszkać.

– Mama chciała zawieźć mnie do takiej prawdziwej cioci na wieś, na całe wakacje – powiedział mi potem. – Ale ja uprosiłem, żeby nie, bo ja jej nie lubię, ona ciągle się złości, raz mnie nazwała maminsynkiem – poskarżył się nam. – No, a czyim synkiem ja mam być, jak mam tylko mamusię – spytał, patrząc na nas poważnymi oczami.

Jola roześmiała się na taką dziecięcą logikę i obiecała mu, że my nigdy na niego nie będziemy się złościć, no chyba, że sobie na to zasłuży.

Tomek miał pozostać u nas tylko przez kilka dni, bo na tyle przewidziane były kontrolne badania Beaty. Ale jej pobyt w szpitalu przedłużał się. I gdy Jola wróciła od niej któregoś popołudnia, popatrzyła na mnie z rozpaczą.

– Beata musi mieć drugą operację – zagryzła wargi. – Coś jest nie tak, głowa znowu ją bardzo boli, chyba są przerzuty czy jakiś krwiak – zamilkła, wytarła szybko oczy. – Bardzo martwi się o dziecko i to ją jeszcze dobija.

– Ale przecież wie, że o Tomka nie musi się niepokoić, u nas ma dobrze – objąłem żonę ramieniem, chcąc ją pocieszyć. – Nawet, jakby miał z nami zostać przez całe wakacje, to jakoś sobie poradzimy.

– Mówiłam jej to, ale ona jest w rozsypce – Jola potrząsnęła głową. – Myślę, że boi się...

Głos jej się załamał, nie dokończyła zdania. Przytuliła się do mnie mocno, trwała tak bez ruchu przez dłuższą chwilę. A potem poprosiła, żebym pojechał z nią do domu Beaty.

– Mamy wziąć stamtąd jakieś ubrania dla Tomka – wyjaśniła.

– Przecież chłopak ma tu całą walizkę rzeczy, po co mu następne? – zdziwiłem się. – Tym bardziej że jest ciepło i wszystko błyskawicznie schnie.

– Nie wiem, ale obiecałam Beacie. – odparła Jola.

– No jak obiecałaś, to jedźmy – poddałem się. – Zresztą, skoro mały ma zostać u nas dłużej, to może rzeczywiście przyda mu się parę ciuchów na zapas. Będziemy rzadziej prać – zażartowałem, choć wcale nie było mi do śmiechu.

Prośba Beaty była wyjątkowa

Gdy tylko weszliśmy do domu Beaty, zrozumieliśmy jej upór. W korytarzu pod ścianą stała stara komoda, a na jej blacie, oparta o wazon, jaśniała w zapadającym mroku biała, duża koperta. Nie sposób było jej nie zauważyć. Z ciekawością rzuciłem na nią okiem. I aż krzyknąłem ze zdumienia, kiedy zobaczyłem wypisane drukowanymi literami nasze imiona i nazwisko. No tak, wszystko było jasne, Beata chciała, aby Jola tu przyszła i znalazła tę kopertę.

– Proszę, otwórz i przeczytaj, bo ja nie mam odwagi – głos żony załamał się.

Rozerwałem kopertę, powoli zacząłem czytać. I już po pierwszych zdaniach zabrakło mi tchu. Popatrzyłem na Jolę, ukryła twarz w dłoniach. Cała drżała.
Mój głos też drżał, kiedy odczytałem wolę Beaty.

Prosiła nas, moją żonę i mnie, abyśmy zaopiekowali się Tomkiem, gdyby ona nie przeżyła operacji. Napisała to wprost, bez ogródek, dodając, że jest pielęgniarką i żadne nadzieje jej nie zwiodą. Wie, że może umrzeć. Wie też, że staramy się o adopcję, więc żebyśmy adoptowali jej syna. To dobre dziecko i ona nie zostawi go z pustymi rękami, bo ten dom, choć stary, ma swoją wartość, są meble i biżuteria po jej cioci. Napisała też, że testament jest u notariusza, a ona wskazuje nas, jako rodziców adopcyjnych…

Jola już nie kryła swoich łez. Wtuliła się we mnie łkając. Mnie samemu jakby nagle sił zabrakło, musiałem oprzeć się o ścianę. I dopiero teraz dotarło do mnie, co przeczytałem. Zdawałem sobie oczywiście sprawę, że choroba Beaty jest poważna, ale nigdy nie sądziłem, że ona może z tego nie wyjść. Przecież miała dla kogo żyć!

Wiedziałem, podobnie jak i moja żona, że nie zawiedziemy zaufania Beaty. Gdyby wydarzyło się najgorsze, Tomek znalazłby u nas szczęśliwy dom. I byłby naszym ukochanym synkiem. Bo już go przecież kochaliśmy.

Wciąż trzymając Jolę w ramionach, schowałem list do kieszeni spodni. A potem pogłaskałem ją łagodnie po włosach, ucałowałem w policzek.

– Chodźmy na górę, wybierzesz te rzeczy dla małego – powiedziałem cicho. – W końcu po to tu przyjechaliśmy.

Uniosłem dłonią jej zapłakaną twarz, popatrzyłem prosto w oczy.

– Cokolwiek się stanie, Tomek będzie dla mnie zawsze jak syn – obiecałem.

Musieliśmy mieć nadzieję, że Beata wyzdrowieje i wróci do swojego dziecka. Ale teraz, może nawet bardziej niż szczęścia, potrzebowała zapewnienia, że jej syn nie trafi do domu dziecka ani do przypadkowej rodziny, której nie zna. Że będzie z tymi, którzy go kochają. Dlatego zdecydowaliśmy z żoną, że nazajutrz oboje pójdziemy do Beaty do szpitala i jej to obiecamy.

Czytaj także:
„W wieku 15 lat dowiedziałam się, że jestem adoptowana. Teraz sama rozważam adopcję, mimo że mogę mieć własne dzieci”
„Mąż odszedł, gdy usłyszał, że nie mogę mieć dzieci. Z rozpaczy zamknęłam się w sobie i zamieniłam w zgorzkniałą jędzę”
„Czułam się wybrakowana, bo nie mogłam zajść w ciążę. Mąż naciskał na adopcję i wtedy stał się cud”

Redakcja poleca

REKLAMA