O tym, że panuje dość powszechny obyczaj, aby goście weselni zamiast kwiatów do kościoła przynosili prezenty dla dzieci z domów dziecka, wiedziałam od dawna. Byłam zresztą na kilku ślubach moich koleżanek, na których zbierano słodycze, ubranka dziecięce lub przybory szkolne.
Gdy więc przyszło podejmować decyzje w sprawie mojego zamążpójścia, bez wahania przystałam na takie rozwiązanie. Na ostatniej stronie zaproszenia zamieściliśmy miły wierszyk, w którym proponowaliśmy, żeby to były łakocie. A że naszych gości weselnych była ponad setka, więc podczas ceremonii nazbierało się tych prezentów parę pokaźnych kartonów.
Oczywiście tego dnia nie to było najważniejsze
Po latach przymiarek, poszukiwań i tęsknot, stanęłam przed ołtarzem z mężczyzną, który uczynił mnie szczęśliwą. A do tego – o czym goście jeszcze nie wiedzieli – powoli przygotowywał się do przyjścia na świat nasz pierwszy potomek.
Ceremonii ślubnej prawie nie pamiętam, tak bardzo byłam podekscytowana. Weselisko było szumne, gwarne i trwało trzy dni. Dopiero w kolejną sobotę – posługując się samochodem dostawczym teścia – zawieźliśmy zebrane słodycze do najbliższego domu dziecka. Był Igor, mój mąż, obie nasze mamy i kuzyn, który miał pomóc w noszeniu tych skarbów. Cała nasza gromadka wylądowała w skromnym, ale zadbanym miejscu, pełnym dzieciaków. I dopiero wtedy zdałam sobie sprawę, jak niełatwo mi będzie w spokoju dokonać wręczenia darów…
Od dawna wiedziałam, że jestem adoptowana
O tym, że mama i tata nie są moimi biologicznymi rodzicami, dowiedziałam się dopiero, gdy skończyłam 15 lat. Tłumaczyli mi wtedy, że do tej wiadomości powinnam była dorosnąć. Wcześniej obawiali się, że to może źle wpłynąć na mój rozwój. Ale i tak, gdy dowiedziałam się, że jako dwuletnie dziecko zostałam wzięta z domu dziecka, byłam w szoku. Skomplikowały się wtedy na pewien czas moje relacje z rodzicami.
Nastąpił długi okres mojego buntu. Jednak wraz z dojrzewaniem, docierało do mnie, ile im zawdzięczam. Jestem jedynaczką, bo mama na skutek choroby nie mogła rodzić, wszystkie uczucia ofiarowała więc tylko mnie. A ojciec... Do pewnego czasu miałam nawet wrażenie, że jest zazdrosny o każdego mężczyznę, który pojawiał się w moim otoczeniu. Aż zjawił się Igor, którego tata zaakceptował. Teraz ja bywam zazdrosna, bo ojciec uwielbia towarzystwo mego męża. Kibicują tej samej drużynie piłkarskiej.
Igorowi o tym, że jestem adoptowanym dzieckiem, powiedziałam szybko, żeby nie tworzyć tajemnic. Przyjął to bez problemu. Nie miał wątpliwości, że pomysł z ofiarowaniem słodyczy sierotom jest świetny. Mama też całkowicie się z tym zgadzała, ale zdradzała jakiś dziwny niepokój. I dlatego, razem z teściową, postanowiły towarzyszyć nam podczas przekazywania słodyczy dzieciakom.
W domu dziecka przyjęto nas bardzo uroczyście. Dzieci zgromadzone w świetlicy były odświętnie ubrane. Zaśpiewały nam najpierw sto lat, a potem ofiarowały piękną laurkę.
Stanęłam w progu i nie mogłam się ruszyć z wrażenia
Patrzyłam na te małe istoty i w każdej z nich widziałam siebie. Jeszcze zdążyłam zauważyć czujne spojrzenie Igora i mamy, zanim w moich oczach pojawiły się łzy. To było nie do opanowania. Stałam i płakałam. Opiekunki patrzyły na to z rosnącym niepokojem, dzieci ze zdziwieniem. Igor najpierw chciał mnie przywołać do porządku, ale potem już tylko przytulił. Moja mama płakała w objęciach teściowej.
Na szczęście po odśpiewaniu „sto lat” dzieci straciły zainteresowanie nami i skupiły je na paczkach ze słodyczami. A nas pani dyrektor zaprosiła do swojego gabinetu. Tam, z całą szczerością opowiedziałam jej o przyczynach mego wzruszenia. I w tym momencie poczułam bolesne ukłucie w brzuchu. Moje dziecko przypomniało o swoim istnieniu.
– Bądź spokojny – pomyślałam. – Już ja cię nie dam skrzywdzić.
Gdyśmy stamtąd wychodzili, dzieci zwołane przez opiekunki, stały na progu i machały do nas. I wtedy poprzysięgłam sobie, choć nikomu się do tego nie przyznałam, że wymyślę coś, aby wspierać to miejsce.
Tego dnia długo z mamą rozmawiałam. To wtedy zapytałam, gdzie był dom dziecka, z którego mnie zabrali i czy zachowała się jakaś pamiątka. A mama, z samego dna szafy, wyciągnęła przechowywane jak relikwie małe śpioszki. Znów był powód do łez...
Znalazłam fundację, która zajmuje się pozyskiwaniem darów dla domów dziecka i dołączyłam do niej. Ja obsługuję ten, w którym byliśmy tuż po ślubie. Zawiązałam już pierwsze przyjaźnie, zwłaszcza z Pawełkiem – chłopczykiem, który od razu pakuje mi się na kolana, gdy tylko się pojawię.
Ostatnio musiałam nieco ograniczyć tę aktywność, gdyż pojawił się na świecie mój Jędruś. Ale też coraz częściej rozmawiamy z mężem o powiększeniu rodziny. I niekoniecznie musi to być nasze biologiczne dziecko. Myślę, że rodzice, którzy mieszkają z nami, nie będą mieli nic przeciwko temu.
Czytaj więcej prawdziwych historii:
Latami nienawidziłam ojca, bo odszedł do kochanki. Potem zakochałam się w jej synu
Złapałam na dziecko syna znanego polityka. Teraz się nami nie interesuje
Moje drugie małżeństwo prawie się rozpadło. Postanowiliśmy starać się o dziecko na zgodę