Siedziałyśmy na tarasie już dobrą godzinę. Właściwie bez słowa. Patrzyłyśmy na wiejską drogę i powoli odradzającą się przyrodę, opatulone w dwa grube koce. Spojrzała na mnie, uśmiechnęła się i skinęła głową. Odkręciłam termos i dolałam jej gorącej herbaty z cytryną.
Nie zdążyła zostać moją teściową
„Mamo”. Za każdym razem, gdy tak się do niej zwracałam, musiałam to najprostsze na świecie słowo wydusić z siebie, wypchnąć je przez krtań wręcz na siłę. I nie dlatego, że matki tak naprawdę nigdy nie miałam, bo kobiety, która zaraz po moim urodzeniu mnie oddała, matką nazwać nie mogę, a przede wszystkim nie chcę.
„Mamo”. Przychodziło mi to z trudem, ponieważ każde wypowiedzenie tego słowa odrywało bolesnego strupa w moim sercu, a on nie miał przez to czasu na dobre
się zabliźnić.
To słowo przypominało mi uparcie to, co się wydarzyło, i to, co wydarzyć się nie zdążyło. Że pani Lusia, przecudowna kobieta, nie zdążyła zostać moją teściową.
Jako dzieciak z bidula często wyobrażałam sobie, jakich rodziców chciałabym mieć. Zawsze dochodziłam do tego samego wniosku: „jakichkolwiek, byleby byli”.
Gdzieś głęboko próbowałam sobie jednak ich nakreślić, przypisać jakieś cechy, ożywić ich choćby tylko w mojej głowie. Jeśli chodzi o matkę, to chciałam, aby była troskliwa, czuła i ciepła. Taka jak pani Lusia.
Że też zawsze muszę coś wywinąć
Bartka, jej syna, poznałam w prozaicznych okolicznościach, rzec by można nawet – przeciętnych do bólu. Bo ile par poznało się na dyskotece?
Zawsze wyobrażałam sobie, że ja i mój wybranek wpadniemy na siebie w jakiejś bardziej romantycznej scenerii, na przykład podczas spaceru w parku albo chociaż w kinie, siadając obok siebie na sali. My wpadliśmy na siebie – dosłownie – w spoconym tłumie ogłuszonym muzyką.
– Cholera! Uważaj trochę! – ryknął mi ktoś za plecami, gdy wycofywałam się sprzed baru.
Gestykulowałam, rozmawiając na odchodne z całkiem przystojnym, ale nieco już męczącym barmanem, i ręką palnęłam kogoś stojącego za mną.
– Pijana jesteś czy jak?!
Obróciłam się. Przede mną stał właściciel brązowych, pięknych i świdrujących mnie z wściekłością oczu. W ręku trzymał szklankę z połową soku pomarańczowego. Druga połowa była teraz ciemną plamą na jego koszuli i spodniach.
Rany, jaki on przystojny…
– Ojej, przepraszam! Naprawdę nie chciałam! – powiedziałam.
Było mi potwornie głupio. Że tez zawsze muszę odwalić jakiś numer, skarciłam się w myślach. I to jeszcze przed takim facetem. Rany, jaki on przystojny…
Patrzył na mnie nienawistnymi oczami, a pode mną ugięły się nogi. Ja z kolei musiałam wyglądać jak kot ze „Shreka” – na tyle błagalnie, że chłopak po chwili z czymś na wzór uśmiechu mruknął pod nosem:
– Nic się nie stało…
A potem wyciągnął do mnie rękę:
– Bartek mam na imię. A ty?
Minęło już wiele miesięcy od naszego poświęconego sokiem pomarańczowym pierwszego spotkania, ale ja wciąż uśmiecham się na jego wspomnienie. Jak wyszliśmy po paru minutach na zewnątrz i zrobiliśmy sobie spacer, rozmawiając o głupotach i śmiejąc się.
Jak potem on zamówił taksówkę i odwiózł mnie do domu, a ja, zanim wysiadłam, kolejny raz przeprosiłam go za zepsutą zabawę. Dotknął wtedy zaschniętej już plamy na koszuli, potem popatrzył na mnie, lekko mrużąc oczy.
– Nie będę się gniewał pod jednym warunkiem – powiedział. – Dasz mi swój numer telefonu.
Już myślałam, że nigdy nie zapyta – przemknęło mi z ulgą przez myśl.
Nasze początki były wspaniałe. A czyje nie są?
Młodość, szaleństwo hormonów, wspólne uniesienia. Piękne oczy Bartka okazały się tylko przyjemnym dodatkiem do jego cudownego charakteru. Był czuły, wrażliwy i zabawny. Dopasowaliśmy się idealnie, a ja byłam jak zaczarowana, ze szczęścia wręcz unosiłam się nad ziemią.
I chyba dlatego przez naprawdę długi czas nie zauważałam – albo udawałam, że nie widzę – raka, który podstępnie zaczął wyrastać na naszym związku. A może on tam zawsze był, ukryty pod stertą kwiatów, pocałunków i wspólnych wieczorów.
Mimo że dość szybko zamieszkałam z Bartkiem, nie widziałam jego chwiejnego kroku, gdy wracał z „nadgodzin” w pracy. Nie czułam podejrzanego oddechu, w geście obrony przed prawdą całując go na powitanie w policzek, a nie w usta. Nie wiedziałam, że mój narzeczony jest alkoholikiem. Nie chciałam tego wiedzieć.
Z pełną świadomością łykałam jego idiotyczne usprawiedliwienia, gdy nie dało się już ukryć tego, że jest pijany. Tłumaczyłam go sama przed sobą: Przecież każdy facet popija. To normalne. Czepiam się. Szukam dziury w całym. To przejściowe. Jest za młody, żeby być pijakiem. Pijacy są starzy i stoją pod sklepem osiedlowym. Przecież jest wspaniale, Bartek jest wspaniały. My jesteśmy!
Od razu wiedziała, o co chodzi
Nie wiem dlaczego, ale zamiast porozmawiać z nim, najpierw poszłam na skargę do jego mamy, mojej przyszłej teściowej.
– To dobry chłopak i gdyby nie to, z czym do mnie przychodzisz, to byłby chodzącym ideałem – powiedziała pani Lusia, nalewając nam herbatę. – Ale nie jesteś już dzieckiem i wiesz, że ideałów nie ma, prawda?
Zmarszczyłam czoło. Skąd wie, z czym do niej przyszłam? Przecież w drzwiach powiedziałam tylko: „Dzień dobry, pani Lucynko. Nie wiem, jak to powiedzieć, ale mam mały problem z Bartkiem. Możemy porozmawiać?”.
– Znowu pije? – zapytała.
Była smutna. Lekko drżały jej dłonie, a gdy zatrzymałam na nich wzrok, schowała je pod stół. Potaknęłam, a wtedy ona opowiedziała mi wszystko:
– Bartek to wrażliwy chłopak, nawet bardzo. Jeszcze w technikum, nie chcąc odstawać od grupy, robił czasem głupie rzeczy. Wiesz, jak to jest, chłopaczyska mają różne pomysły. Trochę łobuzowali, popijali sobie, tego typu rzeczy – głośno przełknęła ślinę.
– No, każdy był młody przecież, i ja to rozumiałam. Wyrośnie z tego, myślałam. Ale gdy zaczął się dziwnie zachowywać, zrobił się jakiś ponury, a czasem nawet agresywny, wiedziałam, że dzieje się coś złego.
– Przestraszyłam się. Ale co najgorsze, miałam rację. Moje przypuszczenia się potwierdziły. Ci jego „koledzy” wciągnęli go w dopalacze. Któregoś wieczoru sam mi się do tego przyznał, nie musiałam go nawet ciągnąć za język. „Pomóż mi, mamo”, powiedział ze łzami w oczach. Sama nie wiem, jak to możliwe. Przecież jak czasem ogląda się w telewizji programy o takich, to oni za nic mają matkę, ojca, za nic mają cały świat. A on przyszedł z tym do mnie…
Rozpłakałyśmy się obie
Nie wiedziałam, co mam powiedzieć. Więc siedziałam cicho, żeby nie palnąć jakiegoś głupstwa.
– Poszedł na odwyk – kontynuowała. – Zawalił szkołę, ale to nie było wtedy ważne. Udało mu się z tego świństwa wyjść i tylko to się liczyło. Niestety, od czasu do czasu przychodzą takie okresy, że coś go do tego ciągnie z powrotem. Powiedział mi kiedyś: „Czasem jest tak źle, że nie mam siły się opierać. I wolę wtedy kupić butelkę wódki, zapić ten diabelski głód. Wiem, że to nie doprowadzi mnie do niczego dobrego, ale inaczej nie potrafię. Naprawdę nie umiem inaczej sobie z tym poradzić”.
Gdy wychodziłam, złapała mnie jeszcze za ramię, a kiedy się odwróciłam, powiedziała:
– On cię bardzo kocha. Wiem, że się stara. I wiem, że razem na pewno sobie poradzicie.
Gdy wróciłam, Bartek był w domu. Oglądał telewizję. Usiadłam obok niego i bez słowa patrzyliśmy w migający ekran dobre pół godziny. Bartek głaskał mnie po dłoni. Było mi dobrze, chociaż doskonale wiedziałam, że znów pił.
Wersje były niemal identyczne
Gdy kładliśmy się spać, nie wytrzymałam. Zaczęło się od jednej łzy na policzku, potem zaczęłam szlochać, a na koniec histerycznie zanosiłam się płaczem, nie mogąc złapać tchu.
– Nie pij – powiedziałam, gdy zdziwiony Bartek przytulił mnie do siebie. – Nie pij, błagam! Pomogę ci, jak tylko będę mogła, poradzimy sobie, tylko nie pij!
Czułam, jak na chwilę wstrzymał oddech. Potem odsunął się kawałek, wciąż trzymając mnie za ramiona.
– Nie wiesz, z czym się zmagam – wydusił z siebie. Miałam wrażenie, że też za chwilę się rozpłacze.
– To mi powiedz! – udałam, że nic nie wiem, bo o to poprosiła mnie jego mama. – Jak mam zostać twoją żoną, skoro masz przede mną jakieś tajemnice?
Westchnął głęboko, odczekał kilka chwil, a gdy trochę się uspokoiłam, po raz drugi tego dnia wysłuchałam tej samej opowieści. Wersje były niemal identyczne, Bartek musiał rzeczywiście ufać swojej matce, widać nie bez powodu była osobą, do której zwrócił się o pomoc.
Teraz moja kolej. Jeśli chciałam stworzyć z nim szczęśliwą rodzinę, musiałam mu pomóc. A on musiał chcieć z tej pomocy skorzystać. Pytanie tylko, czy starczy nam obojgu sił…
Uśmiechnął się do mnie i mocno przytulił
Zgłosił się na leczenie. Sześć tygodni rozłąki to był nasz wielki test, ale daliśmy radę. Ośrodek leczenia uzależnień był stosunkowo niedaleko i Bartek dostał w trakcie nawet pozwolenie na weekendowe wyjazdy do domu, ale nie chciał z nich skorzystać.
– To dla dobra sprawy. Lepiej będzie, jeśli nie będę odrywał się od tego reżimu, który mam na miejscu.
W końcu wrócił. Postawił walizkę w przedpokoju, pocałował mnie i obiecał, że wszystko będzie dobrze.
– A gdyby miało być źle, muszę od razu o tym wiedzieć, razem nam będzie łatwiej – powiedziałam mu wtedy.
Nic nie odpowiedział, nie musiał. Wiedziałam, że zrobi wszystko, żeby nam się udało. Od pobytu w ośrodku minęło ponad pół roku. Byłam dumna z tego, że Bartek tak dobrze sobie radzi. Wytrzymuje, walczy. Że po prostu nie pije.
Nasz ślub miał się odbyć w sierpniu. Wiadomo – „r” na szczęście. Właściwie wszystko było już zapięte na ostatni guzik. No, może przedostatni. Tego dnia, czyli dokładnie miesiąc przed ślubem, mieliśmy dogadać szczegóły z naszą weselną orkiestrą, odebrać jakieś drobiazgi do wystroju kościoła i przy okazji kupić Bartkowi koszulę na spinki do ślubnego garnituru.
– To ja czekam, pa – rzuciłam do słuchawki, gdy zadzwonił, że właśnie wyjeżdża z pracy i najdalej za kwadrans będzie w domu.
To była nasza ostatnia rozmowa
Świadkowie mówili potem, że nie miał szans. Tamten samochód wyjechał mu z podporządkowanej, a Bartek, chcąc uniknąć zderzenia, skręcił gwałtownie w bok. Niestety, prosto na dorodną topolę rosnącą przy drodze.
Facet, który kierował tym drugim autem, dopiero nazajutrz zrozumiał, co się stało. Nie, nie chodziło o szok pourazowy. Był po prostu kompletnie pijany. Nie mógł ustać na nogach, na policję czekał, siedząc na trawie ze spuszczoną głową. O mało nie doszło do samosądu, gdy jacyś faceci wywlekli go z samochodu.
Bartek zmarł w szpitalu trzy dni po wypadku. Byłam z nim, gdy odchodził, trzymałam go za prawą dłoń. Na jej palec miałam za parę tygodni wsunąć obrączkę. Nie zdążyłam.
Życia nie da się przewidzieć, bo tworzy scenariusze, o jakich nam się nie śniło. Straciłam męża, którego nie zdążyłam poślubić, i zyskałam matkę, której nigdy nie miałam. Czy kiedykolwiek mogłam sobie coś takiego wyobrazić?
Tłumaczyłam go sama przed sobą: Przecież każdy facet popija, to normalne. Czepiam się, szukam dziury w całym.
Czytaj także:
„Zaprosiliśmy 20-latków do naszego letniego domu, żeby wypoczęli za darmo. Gdy wróciliśmy, skłamali, że nas okradziono”
„Gdy wnuki dorosły, przestałam dla nich istnieć. Czym sobie zasłużyłam na to, żeby odstawić mnie w kąt jak stary mebel?”
„Syn poślubił ciężarną przyjaciółkę, którą zostawił ojciec dziecka. Ona była śmiertelnie chora, a on chciał być ojcem”