„Jeden z klientów dyskontu naskoczył na Bogu ducha winną kasjerkę. Bohaterski starszy pan zrobił z burakiem porządek”

kasjerka w supermarkecie fot. Adobe Stock, Pixel-Shot
„– Weź pan sobie teraz tę złotówkę, potem wsadź pan ją sobie wiesz pan w co, potem wsadź pan to w ten drogi samochód. A teraz jazda stąd, smarkaczu, bo ci moją laskę też tam wsadzę. Won! – zakrzyknął, podnosząc potencjalne narzędzie zbrodni do góry i potrząsając nim groźnie”.
/ 27.08.2022 12:30
kasjerka w supermarkecie fot. Adobe Stock, Pixel-Shot

Klient nasz pan – mówi się i wiem, że tacy „panowie” zdarzają się wszędzie, zwłaszcza w branży handlowej. Nas, tych „na usługach”, traktują jak śmieci, stworzone tylko po to, by jaśnie państwu ułatwiać życie. Czasem jednak dostają po nosie.

Swoją karierę zaczęłam niedługo po skończeniu ogólniaka. Tak, lubię o tej pracy myśleć jak o karierze, choć dla wielu posada w sklepie nie ma z wielką zawodową przygodą wiele wspólnego. Ale dla mnie ma. Kiedy zdałam maturę, nie bardzo wiedziałam, czym chcę się zająć w przyszłości. Byłam niezła z matematyki, całkiem dobrze szło mi też z polskiego. Ale z jakim kierunkiem studiów chciałam się związać? Tego nie wiedziałam. Rodzice nie naciskali i zawsze tłumaczyli, że studia nie zając, nie uciekną, i żebym spokojnie przemyślała, co chcę robić.

Nie miałam jednak zamiaru siedzieć w domu bezczynnie. Postanowiłam, że złapię jakąś lepszą lub gorszą pracę, żeby mieć swoje pieniądze i być wśród ludzi. A ponieważ w naszym niewielkim mieście nie było wielkiego wyboru, zatrudniłam się w sklepie spożywczym.

Bardzo polubiłam tę pracę

Minęły dwa lata, a ja o studiach zapomniałam zupełnie. Lubiłam obsługiwać klientów, pośmiać się z nimi, doradzić. Lubiłam rozkładać towary na półkach, porządkować, wymyślać nowe aranżacje. Byłam szanowana, ceniona, lubiana i przez szefostwo, i przez odwiedzających. Co tu dużo mówić, złapałam bakcyla i było mi z tym dobrze.

Wtedy właśnie otworzono w miasteczku sklep dużej i znanej firmy. Postanowiłam, że spróbuję swoich sił i złożyłam CV. Miałam już spore doświadczenie, a oni akurat szukali personelu, więc przyjęto mnie bez problemu. Najpierw byłam po prostu kasjerką, rozkładałam towar, myłam lodówki. Ciężka praca, ale dla mnie OK. A ponieważ szefostwo widziało moje zaangażowanie i zmysł organizacyjny, już po roku zastałam kierowniczką zmiany. 

Odtąd miałam więcej pracy, ale i większe pieniądze, a do tego doszła jeszcze satysfakcja, że naprawdę mi dobrze idzie. Ponieważ zawsze byłam sprawiedliwa i przyjacielska, zdobyłam zaufanie ludzi, z którymi pracowałam. Gorzej z klientami…

To było tuż przed wolnym weekendem. Akurat tak się zbiegło, że w sobotę wypadało jakieś święto, niedziela była niehandlowa, więc dyskont miał być zamknięty. Co to oznacza? Ano, jak my to nazywamy, szał ciał. Bo jak się okazuje, ludzie na wieść, że muszą przeżyć całe dwa dni bez ciepłej bułki i nowych promocji, po prostu szaleją. Kupują, co tylko się da, jakby już jutro miała być wojna albo koniec świata. I ja, i reszta dziewczyn wiedziałyśmy więc, że w poprzedzający ten dramatyczny dla narodu czas łatwo nie będzie. Rzeczywiście.

 Już koło jedenastej przed południem zaczęło się robić gęsto. Wyładowane po brzegi wózki obijające się o siebie, korki w alejkach, płaczące dzieci, poirytowane głosy. Koło trzynastej – jeszcze gorzej. Pracownicy zwijali się jak w ukropie, a ja miałam oczy dookoła głowy, wypatrując, co trzeba rozładować, gdzie posprzątać, kogo zmienić na kasie.

Przechodziłam akurat na dział z pieczywem, żeby sprawdzić, czy nowo zatrudniona dziewczyna radzi sobie z piecem, gdy z jednej z kolejek dotarł do mnie oburzony i piskliwy męski głos.

– No do jasnej cholery! Wolniej się nie da?

Udałam, że nie słyszę, ale bez skutku.

– Hej, halo! – dyszkancik najwyraźniej mówił do mnie. – Do ciebie mówię! Nie widzisz, co się dzieje?!

– Słucham pana – odpowiedziałam i odwróciłam się z uśmiechem, chociaż i z tonu głosu, i z formy „ty” mogłam już wywnioskować, że nie będzie wesoło.

Nie widzisz, ile tu ludzi? A te się babrzą na tych kasach! Nie łaska więcej otworzyć?

Zaczął znęcać się nad panią Halinką

Przyjrzałam mu się. Fryzura jak z katalogu, ciuchy najlepszych marek, buty wartości pewnie połowy mojej pensji. W ręku siatka mandarynek i nic poza tym. No ale najwyraźniej wolał wybrać się do dyskontu na przedmieściach niż do ekskluzywnych delikatesów w pobliskiej stolicy.

– Widzi pan – znów zaakcentowałam słowo „pan” – łaska, owszem. Tyle że jak szanowny pan widzi, kas mamy siedem i w każdej jest pracownik. Więc nawet jak byśmy bardzo się starali, to więcej się nie da. Zresztą – zerknęłam – ma pan tylko siatkę mandarynek, a przed panem są zaledwie dwie osoby. Pani Halina zaś bardzo szybko obsługuje, więc nie będzie pan już długo czekał. Miłego dnia.

Odwróciłam się i poszłam do swoich zajęć, odprowadzana przez gniewne pomruki pana niezadowolonego. Po kolejnej kilkuminutowej rundzie po sklepie snów znalazłam się w pobliżu kas. A tam prawie morderstwo. Ten sam uroczy klient pastwił się tym razem nad panią Halinką. Ta, po niemal ośmiu godzinach rozkładnia towaru i przesuwania setek produktów przez czytnik, była już ledwo żywa ze zmęczenia i widziałam, że jeszcze chwila i się popłacze.

– Co się stało tym razem? – zapytałam, podchodząc do klienta.

– To głupie babsko nie naliczyło mi promocji, a tam jak wół jest napisane, że promocja! Kierownika mi tu daj, i to już!

– Tak się składa, proszę pana, że to ja jestem tutaj kierownikiem. Pani Halinko, w czym problem?

– Bo pani kierownik, pan wziął kilogramową siatkę mandarynek za 4,49. A promocja jest tylko na te luzem – 3,49. I teraz…

– Cicho bądź! – zakrzyknął pan, a pani Halinka aż zakryła twarz dłońmi. – A ty ze mną! – rozkazał, machając na mnie.

Pokazałam mu, że się pomylił

Pomaszerował na dział owocowy, zostawiając otwarty rachunek i kilkanaście osób w kolejce, które, jak już widziałam, zaczynały się mocno irytować. Na razie jednak nikt nic nie mówił. Najwyraźniej reszta klienteli była zainteresowana tym, jak rozegra się dramat.

Jak wół jest, że promocja! – pokazał mi palcem. – 3,49, a nie 4,49! Jaja sobie robicie, i tyle! Biednych ludzi okradacie! – grzmiał, a ja nie mogłam się powstrzymać od myśli, że na biednego człowieka to ten akurat zdecydowanie nie wyglądał.

– Tak, proszę pana, ale promocja dotyczy mandarynek luzem. Kilogram tych luzem jest tańszy, kilogram tych w siatce droższy. O, tutaj, widzi pan? – wskazałam etykietę. – Tutaj jest to napisane. Jak wół, za przeproszeniem – już nie mogłam się powstrzymać od sarkazmu.

– Skandal! Poprzekładacie te karteczki, człowiek nie wie, co jest do czego i tylko bałagan w głowie! To inaczej powinno wisieć, odwrotnie, tak żeby jasne było! A nie że biedny człowiek głupieje! Tu się wiesza, a tam drugie i wtedy jest jasne, rozumiesz? Nieeee, nie rozumiesz, ale może trzeba cię nauczyć!

– Dziękuję za lekcję, przekażę pracownikowi, żeby zrobił z tym porządek. Czy to wszystko, proszę pana? – uśmiechnęłam się z przymusem, mając już na końcu języka zupełnie inną odpowiedź.

– Wszystko, wszystko! Dobra, niech wam będzie. Zapłacę. A potem wam zrobię taką aferę, że popamiętacie! Do szefa z tym pójdę!

– Oczywiście, szef na pewno coś z tym zrobi – mruknęłam, nie mogąc się powstrzymać od prychnięcia.

Facet tymczasem pomknął w stronę biednej pani Halinki i zaczął wysupływać z wielkiego portfela drobne za nieszczęsne mandarynki. Na wszelki wypadek stanęłam obok.

– Masz, krowo głupia! – wrzasnął w końcu, podając pięciozłotową monetę.

I w tym momencie usłyszałam sapnięcie, a potem donośny, ale nieco drżący głos:

Przepraszam bardzo!

Przez zaciekawiony tłumek przepychał się niewysoki starszy pan, opierając się delikatnie na laseczce i dzierżąc w dłoni portfel.

Facet zrobił się czerwony jak... burak

– Czego? – zakrzyknął awanturnik.

– Pan, zdaje się, został oszukany? – zapytał dziadunio.

– No, widzisz, pan, co się tu dzieje!

– A na jaką kwotę, jeśli można wiedzieć?

– Miało być 3,49, jest 4,49, to chyba łatwo sobie obliczyć, nie? – odpowiedział tamten, parskając z lekceważeniem.

– O tak, rozumiem, to fatalne, fatalne – pokiwał głową staruszek. – A czy pan przyjechał samochodem?

– Tak, ale co to ma za znaczenie?!

– Drogim pewnie?

– Drogim, dziadku. W życiu tyle nie zarobiłeś, i po tej lasce widzę, że już raczej nie zdążysz zarobić – zarechotał.

– No tak, ja to już na końcówce jestem, to fakt – uśmiechnął się dziadek. – Ale skoro tak, to mam propozycję.

– Eeee? – zmieszał się tamten, a dziadunio wyciągnął z portfelika złotówkę i podał tamtemu, mówiąc z groźną miną:

– Weź pan sobie teraz tę złotówkę, potem wsadź pan ją sobie wiesz pan w co, potem wsadź pan to w ten drogi samochód. A teraz jazda stąd, smarkaczu, bo ci moją laskę też tam wsadzę. Won! – zakrzyknął, podnosząc potencjalne narzędzie zbrodni do góry i potrząsając nim groźnie.

Facet się zapowietrzył. Potem zbladł. Potem zrobił się czerwony, potem znowu biały. Następnie odwrócił się na pięcie i pognał do wyjścia, żegnany oklaskami i wiwatami oczekujących na swoją kolej klientów. Dziadunio zaś jeszcze raz pomachał laseczką i wrócił na swoje miejsce w kolejce.

– Dziękuję panu – szepnęłam, przechodząc obok niego.

– Nie ma za co, droga pani. Ludzi trzeba szanować i już – odpadł i mrugnął okiem łobuzersko. – No, niektórych może mniej. 

Czytaj także:
„Po śmierci męża pogodziłam się z tym, że jesień życia spędzę sama. Jednak przystojniak z sanatorium miał na mnie inny plan”
„Choć wpajałam córce dobre zasady, Janka wyrosła na materialistkę. Kalkulowała każdy element życia z precyzją księgowej”
„Szefowa traktowała mnie jak niewolnicę. Za marne grosze urabiałam sobie ręce po łokcie, a jej wciąż było za mało”

Redakcja poleca

REKLAMA