Cholerna śnieżyca, przez nią dotarłam do sądu „na styk” i nie zdążyłam wypić kawy przed rozpoczęciem pracy. Dobrze, że moja pani sędzia jest wyrozumiała. Nakleiłam wokandę na drzwi i wywołałam pierwszą sprawę wraz z nazwiskami stron, a potem usiadłam pospiesznie do komputera.
Pracuję jako protokolantka w sądzie rodzinnym, więc każdego dnia oglądam spektakle, w których główne role grają chciwe dzieci próbujące przejąć majątki starszych rodziców i nakłonić sąd do ich ubezwłasnowolnienia; skąpi ojcowie, którzy usiłują wywalczyć jak najniższe alimenty na swoje dzieci, które im się już znudziły; socjopatyczne byłe żony, które nie wahają się rzucać na eksmężów fałszywych oskarżeń o pobicie czy nadużycia seksualne, żeby z kolei wywalczyć jak najwięcej przy rozwodzie.
Nie ma zasady, kto jest zły, a kto dobry. Kobiety, mężczyźni, dzieci, rodzice – każdy kreuje się na ofiarę albo udaje troskę, by dobrać się do pieniędzy drugiej strony. Ludzie kłamią prosto w oczy, „zapominają” o faktach, a nawet nakłaniają świadków do fałszywych zeznań i fabrykują dowody, byle tylko dostać to, co – jak im się zdaje – słusznie im się należy.
Niezwykle szanuję moją panią sędzię, która w tym gąszczu łgarstw, krokodylich łez i nieraz przerażająco socjopatycznych manipulacji potrafi odłożyć na bok emocje i przyjrzeć się sprawie tak, by zostało uszanowane prawo, a przy tym zabezpieczone dobro osoby najsłabszej. Niestety, bardzo często wskazanie prawdziwej ofiary, kiedy wszyscy nawzajem się oskarżają, to sztuka godna kogoś, kto potrafi czytać w ludzkich myślach. W takich momentach cieszę się, że nie jestem na miejscu sędzi Jolanty W., która musi zadecydować o ludzkich losach, wiedząc, że przecież sama nie jest nieomylna.
Odżyła między nimi stara miłość...
Tamtego dnia naszą trzecią sprawą był wniosek o rozwiązanie adopcji. Przygotowuję akta, więc znam każdą sprawę; takiej jeszcze nie widziałam.
– Sprawa Adeli S. przeciwko Janowi W. o pozbawienie praw rodzicielskich nad małoletnim Borysem S. i jednoczesne rozwiązanie stosunku przysposobienia – odczytałam i z krzeseł w korytarzu podniosły się trzy osoby.
Powódka, matka dziesięcioletniego Borysa, była mocno umalowaną szatynką w okularach. Jej pełnomocniczka była mi znana – podczas tylu lat pracy w sądzie poznałam większość prawników rodzinnych z miasta. Mecenas Klaudia W. pracuje w drogiej kancelarii i jest absolutnie bezwzględna, potrafi doprowadzać przeciwników do łez, a raz nawet do ataku szału. Zerknęłam też na pozwanego, adopcyjnego ojca dziecka, który wyglądał na zmartwionego, ale zdeterminowanego.
Sprawa była skomplikowana. Otóż osiem lat wcześniej pan Jan poznał panią Adelę – wówczas pannę z dwuletnim synkiem, w którego akcie urodzenia widniała adnotacja „ojciec: nieznany”. Sędzia zapytała o początek związku pozwanego i powódki.
– Poznaliśmy się w pracy i się sobie spodobaliśmy – odpowiedział nieco sztywno pan Jan. – Po miesiącu Adela poznała mnie z Borysem. Kiedy zaczęliśmy rozmawiać o ślubie, wyraziłem chęć adopcji dziecka, żebyśmy byli prawdziwą rodziną, i tak się stało.
– Tak, widzę… – sędzia miała przed sobą akta tamtej sprawy nadającej panu Janowi prawa rodzicielskie wobec syna małżonki.
– Jak kształtowały się pana stosunki z przysposobionym przez kolejne lata?
– Jak między ojcem a synem – brzmiała odpowiedź. – Borys mówił do mnie „tato”, chociaż wiedział, że nie jesteśmy spokrewnieni. Ale to nie miało znaczenia, wysoki sądzie. Borys JEST moim synem, wychowywałem go przez siedem lat! Chodziłem na wywiadówki, woziłem go na zajęcia, codziennie odrabiałem z nim lekcje. To JEST mój syn!
W tym momencie pani Adela przewróciła oczami, a jej prawniczka zanotowała coś na brzegu kartki. Protokołowałam tylko najważniejsze części wypowiedzi, bo całość rozprawy i tak jest nagrywana. Z panią sędzią rozumiemy się bez słów – wiem, co powinno znaleźć się w protokole.
Czekałam na zeznania matki Borysa. Wiedziałam, o co szło. Otóż po sześciu latach małżeństwa pani Adela nawiązała kontakt z biologicznym ojcem chłopca i najwyraźniej odżyła między nimi stara miłość. Mimo że wciąż była żoną pana Jana, który był też jedynym ojcem, jakiego znało dziecko, kobieta utrzymywała stałe kontakty z dawnym partnerem, poinformowała też syna, że jest to jego „prawdziwy tata”. W końcu małżonkowie się rozwiedli, a pani Adela – jak wynikało z jej pozwu – była zaręczona z biologicznym ojcem Borysa i mieli już zaplanowaną datę ślubu. Do szczęścia brakowało jej jednego: odebrania praw rodzicielskich panu Janowi, żeby nowy-stary ukochany mógł formalnie być uznanym za jedynego prawowitego ojca chłopca.
Widziałam, że sędzia była w rozterce
Jej prawniczka była niesłychanie przekonująca. Opowiadała o tym, jak to pan Robert, biologiczny ojciec dziecka i przyszły mąż jego matki, przez całe lata dojrzewał do roli ojca, z której obecnie wywiązuje się wręcz po mistrzowsku. Opisywała więź między nim a jego „prawdziwym” synem, które to słowo podkreśliła tyle razy, że aż sędzia zwróciła jej uwagę, by przestała. Nakreśliła obraz szczęśliwej, kochającej się rodziny, która połączyła się po latach rozłąki. I jedyne, co stało na przeszkodzie do pełnego spokoju i poczucia bezpieczeństwa dziecka w tej rodzinie to fakt, że jego adopcyjny ojciec nie chciał zrzec się praw do niego.
Widziałam, jak na twarzy pana Jana malowała się cała gama emocji: od niedowierzania, momentami przez szok, po złość i strach. Robiłam zapis wypowiedzi, jednocześnie zastanawiając się, jakim cudem dwóch mężczyzn walczy o dziecko przed sądem. Zwykle w sądzie rodzinnym panowie usiłują wymigać się od odpowiedzialności i najchętniej sami by się wykreślili z aktów urodzenia, jeśli tylko to miałoby zwolnić ich od obowiązku alimentacyjnego. A tu, sprawa nietypowa: jeden chciał przyjąć na siebie odpowiedzialność za dziecko, a drugi nie chciał jej oddać!
Potem nastąpiło przesłuchanie pani Adeli.
– Tak, Jan był dobrym ojcem – przyznała, zerkając na swoją adwokatkę, która kiwnęła głową, że to właśnie miała powiedzieć. – Ale Borys zawsze chciał poznać swojego biologicznego ojca. Czuł pustkę, że go nie znał, wypytywał mnie o…
– To nieprawda! – pozwany aż się poderwał ze swojej ławki. – Nigdy o niego nie pytał, to ty zaczęłaś…
– Panie W., proszę zachować spokój – wkroczyła sędzia. – Proszę w sali sądowej odpowiadać wyłącznie na pytania.
– Przepraszam, wysoki sądzie… – Pan Jan skulił się jak skarcony uczeń.
Adela opowiadała dalej o fantastycznej więzi, jaka od pierwszego wejrzenia narodziła się między dzieckiem a „prawdziwym tatą”, i o tym, że syn sam chciał tak go nazywać. Pan Jan już się nie odezwał, ale widziałam, że okupił to ogromnym wysiłkiem. Jego twarz, postawa ciała i wzrok krzyczały: „to nieprawda!”.
Sędzia zadała szereg pytań o daty, zdarzenia, kontakty pana Roberta z synem powódki, i wyglądało na to, że Adela była świetnie przygotowana. Potem pytania zadawała jej własna prawniczka i też najwidoczniej miały ten dialog przećwiczony. Na koniec pytania mógł jej zadać przeciwnik, czyli eksmąż. I tu zrobiło się naprawdę emocjonująco.
– Kto nauczył Borysa jeździć na rowerze? – zapytał łamiącym się głosem. – A pływać? Kto spał przez tydzień w szpitalu, kiedy miał zakażenie rotawirusowe?
– Byłam wtedy w ciąży! – krzyknęła Adela. – Jak miałam z nim siedzieć w szpitalu?!
Z akt nie wynikało, by mieli drugie dziecko, więc musiała poronić. Widziałam po jej twarzy, że to wspomnienie było dla niej bolesne. W pewnej chwili pan Jan po prostu się rozpłakał. Przez moment patrzyli na siebie w milczeniu. W jej oczach błysnęły łzy, on uniósł dłoń i zaczął mocno drapać się po szyi.
– Tak, byłaś wtedy w ciąży… – przyznał ciszej – ale nie zmienia to faktu, że spałem na korytarzu, bo nasze trzyletnie dziecko miało tak potworną biegunkę, że trzeba je było przewijać co piętnaście minut, a pielęgniarki nie nadążały na przepełnionym oddziale. To ja tam byłem, nie Robert…
Rozległo się spazmatyczne westchnienie i po chwili pani Adela wydmuchała nos.
– Zarządzam pięć minut przerwy – oznajmiła sędzia. – Potem wrócimy do przesłuchania powódki.
Rzadko robi przerwy, zwykle gonią nas terminy. Ale tu nic nie było proste. To nie była kwestia alimentów na dziecko ani orzeczenia rozwodu, którego pragnęły obie strony. Widziałam, że sędzia była w rozterce.
Nie miałam pojęcia, kto tutaj kłamie
Skorzystałam z przerwy i pobiegłam do łazienki, tej dla petentów, bo nie było czasu biec do służbowej. Tam spotkałam Adelę. Oczywiście nie wolno mi rozmawiać ze stronami w trakcie postępowania, ale ona o tym nie wiedziała.
– Niech mi pani powie, czy ja mam jakąś szansę? – zapytała, przerywając usuwanie rozmazanego tuszu spod oczu.
– Nie mogę o tym rozmawiać – ucięłam, ale nie odpuściła.
– Przecież sędzia powinna kierować się dobrem dziecka, prawda? A ja wiem, co jest dobre dla mojego syna! Matka zawsze to wie!
Wyszłam, a właściwie to przed nią uciekłam. Nie umiałam jej rozgryźć. Naprawdę wyglądała na zrozpaczoną i przerażoną, że może przegrać. Ale dlaczego tak jej zależało, żeby odebrać dziecko człowiekowi, który je wychował? I czy wiedziała, że „zwracając” synka biologicznemu ojcu, który przecież kiedyś go porzucił, ryzykuje, że ten zrobi to jeszcze raz? Czy naprawdę wiedziała, co jest dobre dla jej dziecka, czy chodziło jej bardziej o to, co było wygodniejsze dla niej?
Kolejna godzina rozprawy upłynęła na prezentowaniu dowodów na to, jak wspaniałym ojcem jest Robert. Powódka dołączyła do sprawy zdjęcia i filmiki, pokazała laurkę, którą Borysek wykleił dla taty, i dodała, że nie zrobił jej w szkole dla Jana.
– On w ten sposób wybrał, kogo chce uważać za ojca – starała się przekonać sąd. – Nie ma już żadnej więzi z Janem, nie chce się z nim spotykać…
– Bo go nastawiasz przeciwko mnie i uniemożliwiasz…
– Spokój! – sędzia podniosła głos. – Ostatnie upomnienie! Jeszcze raz zakłóci pan przebieg przesłuchania, a nałożę karę porządkową za naruszenie powagi sądu!
Mężczyzna wymówił tylko bezgłośnie „ale…”, a potem po prostu się rozpłakał. Widziałam już kilku płaczących mężczyzn, ale raczej zawsze chodziło o łzy spływające po twarzy aż do kącików zazwyczaj zaciśniętych ust. Pan Jan natomiast głośno szlochał. Ukrył twarz w dłoniach, a jego ramiona podrygiwały spazmatycznie. Było tuż po przerwie, więc sędzia nie zarządziła kolejnej. Po prostu wszystkie czekałyśmy, aż nieszczęśnik się uspokoi.
Podczas tej przymusowej chwili ciszy podziękowałam w duszy niebiosom, że to nie ja muszę decydować o tym, do kogo mały chłopiec będzie mówił „tato”. Bo kto tutaj kłamał? Czy pan Jan naprawdę kochał synka, czy tylko chciał utrudnić życie byłej żonie i walczył z nią o dziecko, na którym wcale mu nie zależało, jak sugerowała pani mecenas? Czy pani Adela i pan Robert byli dobrymi rodzicami, tak dobrymi, że warto było odciąć chłopca od człowieka, którego do niedawna uważał za ojca?
Dzieci do lat trzynastu nie decydują we własnej sprawie, więc Borys nie mógł być przesłuchany. Ale pewnie i tak powiedziałby to, co narzuciłaby mu matka. No i przypuszczałam, że naprawdę nawiązał relację z Robertem, skoro każdego dnia mówiono mu, że to jest jego prawdziwy ojciec. Pewnie dziecko kochało obu mężczyzn, ale prawo, niestety, musi przyznać prawo do opieki tylko jednemu.
Mam nadzieję, że chłopiec będzie szczęśliwy
Kiedy pan Jan doszedł do siebie, sędzia zadała kilka dodatkowych pytań. Pozwany twierdził, że chce alimentować dziecko, że zależy mu na tym, by móc być obecnym w jego życiu, i że matka chłopca specjalnie uniemożliwia mu kontakty. Ona twierdziła, że to Borys nie życzy sobie tych spotkań, bo Jan jest już dla niego „nikim ważnym”, i że obecna sytuacja odbija się negatywnie na psychice dziecka, które przecież potrzebuje stabilności w życiu. A tę stabilność mogła dać mu tylko pełna rodzina. Do tego – argumentowała jej pełnomocniczka – „zawsze więzy krwi to coś więcej niż stosunek przysposobienia”.
Mam nadzieję, że Borys będzie szczęśliwy
W końcu rozprawa się zakończyła, strony się rozeszły, wyrok miał być wydany w ciągu kilku kolejnych tygodni. Znam ten wyrok, jak wszystkie inne zresztą, bo zajmuję się wszystkimi aktami aż do samego końca. Sędzia musiała kierować się dobrem dziecka, po analizie sytuacji uznała za zasadne rozwiązanie adopcji jako korzystniejsze dla Borysa. Nie było argumentu przemawiającego za tym, by pan Jan został w jego życiu. Mogę sobie tylko wyobrazić, jakim ciosem było to dla tego mężczyzny. Kiedyś pokochał cudze dziecko jak własne, zaangażował się w jego życie i wychowanie, potem musiał się odsunąć, bo wrócił ojciec biologiczny…
Cóż, mam nadzieję, że ten drugi chłopca naprawdę kocha i że Borys będzie dalej rósł w szczęśliwej, zdrowej rodzinie – jak o tym zapewniała jego matka. Chcę wierzyć, że chociaż tym razem dziecko nie będzie płacić rachunków dorosłych, jak to, niestety, często bywa w życiu…
Czytaj także:
„Po latach harówy pozbyli się mnie z pracy, jak niepotrzebnego śmiecia. Byłam pewna, że wygryzła mnie ta biuściasta małolata”
„Miałem kochanki, bawiłem się, ale nie wierzyłem w instytucję małżeństwa. Właśnie wtedy cały świat przysłoniła mi... ona”
„Miałem 5 dzieci - każde z inną mamuśką. Nie potrafiłem być ojcem i mężem, na szczęście wystarczył portfel wypchany kasą”