Wracałem z urlopu nad morzem. Początkowo myślałem, żeby popędzić autostradą, ale po namyśle stwierdziłem, że wybiorę starą trasę. Była sobota, więc nigdzie mi się nie spieszyło. Pomyślałem więc, że po drodze odwiedzę mojego brata, którego dawno nie odwiedzałem. Jechałem zamyślony, a gdy w pewnym momencie zobaczyłem drogowskaz na Płock, skręciłem.
Nigdy nie byłem w Płocku, a nieraz słyszałem od znajomych, że to piękne miasto. I rzeczywiście. Choć miałem spore trudności z zaparkowaniem auta i straciłem z pół godziny, kręcąc się w kółko, to nie żałowałem. Stare miasto naprawdę mnie zachwyciło. Do tego obiad, jaki mi zaserwowano w restauracji przy Starym Rynku, naprawdę wart był zachodu. Kelnerce dałem się jeszcze skusić na pyszny deser i znakomitą kawę.
Nieco ociężały ruszyłem w stronę samochodu
Zostawiłem auto w pobliżu masywnego, zabytkowego kościoła. Na pewno odjechałbym stamtąd od razu, nie tracąc więcej czasu, gdyby nie zaparkowana przed bramą syrenka w kolorze kości słoniowej. Nie widziałem takiego auta od wieków!
Nie jestem jakimś hobbystą ani szczególnym znawcą motoryzacji, ale to cudo wprost przykuwało wzrok. To była syrena 104 doskonale utrzymana. Lśniący lakier karoserii, chromowane listwy i wielka purpurowa kokarda przymocowana na masce sprawiały, że miałem ochotę dotknąć to cudo.
Już wyciągałem rękę, gdy w pewnym momencie do zabytkowego pojazdu podbiegła kobieta na wysokich szpilkach. Ona też była piękna jak to niezwykłe auto, choć pewnie trochę młodsza niż produkt dawnej Fabryki Samochodów Osobowych na Żeraniu. Kobieta chciała otworzyć bagażnik syrenki kluczykiem. Niestety, kilka prób nie dało rezultatu. Podszedłem bliżej.
– Może pomóc? – zapytałem, widząc, że kobieta coraz bardziej nerwowo mocuje się z zamkiem.
– Oj, tak, błagam – niemal jęknęła z przerażeniem w oczach. – Tam są zapasowe pantofle mojej córki. W tym, co ma teraz na nogach, nie dojdzie do ołtarza, bo już jej się zrobiły bąble na piętach… – mówiła, prawie płacząc.
Co ona we mnie zobaczyła?
Od razu zrozumiałem powagę sytuacji. Wziąłem z ręki kobiety kluczyk i zacząłem majdrować nim w zamku. Niestety, mechanizm się zaciął i potrzebne były bardziej radykalne metody działania. Niewiele myśląc, wyjąłem z kieszeni maleńki scyzoryk, który czasem służył mi jako otwieracz do butelek z piwem. Był przy nim równie maleńki nożyk z cienkim ostrzem. Wpakowałem je w otwór zamka, nie mając wielkiej nadziei na sukces. Naprawdę nie wiem, jak to się stało, ale zamek od razu zaskoczył. Nie zdążyłem jeszcze otworzyć klapy, gdy kobieta z okrzykiem ulgi chwyciła białe błyszczące buty.
– Może pan zamknąć? – znów usłyszałem jej błagalny ton.
Tym razem ja musiałem mieć strach w oczach. Wyobraziłem sobie, jak młoda para rusza na nową drogę życia lśniącą syrenką z otwartą klapą bagażnika. Opatrzność jednak mi sprzyjała. Zatrzasnąłem klapę, bez najmniejszego trudu przekręciłem kluczyk, po czym z uczuciem triumfu oddałem go pięknej pani. Na do widzenia pocałowałem ją szarmancko w rękę. Nic już nie mówiła, ale w jej wzroku widziałem ulgę i szczęście. Dzierżąc pantofle w rękach, ruszyła z powrotem do kościoła, sadząc susy niczym górska kozica.
Spod Bazyliki Katedralnej pod wezwaniem Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny odjechałem z poczuciem dobrze spełnionej misji. Odwiedziłem historyczną stolicę Mazowsza, pożywiłem organizm smaczną strawą, a na koniec jeszcze pomogłem damie…
Zbliżając się do Warszawy, całkiem zapomniałem o tym, żeby zatrzymać się w Łomiankach i odwiedzić brata. Głowę miałem zaprzątniętą wspomnieniem płockiej przygody. Ta kobieta naprawdę była atrakcyjna i długo nie mogłem zapomnieć o całym zdarzeniu. No cóż, spotkam się z bratem przy innej okazji – pomyślałem. Powrót do domu oznaczał powrót do codziennej rutyny – praca, spotkania ze znajomymi, praca… Takie zwyczajne, trochę nudne życie starego rozwodnika. Gdybym miał dzieci, pewnie inaczej by to wyglądało. Jednak moja eks zdecydowała za nas oboje i nigdy nie zostałem ojcem. Szkoda.
– Piotruś, pojedziesz ze mną na święta do ciotki Zosi, dobrze synku? – mama spytała mnie któregoś wieczoru.
– Tak, mamo, pojadę. A jeśli chcesz posiedzieć u cioci trochę dłużej, to już za kilka dni mogę cię do niej zawieźć. Na święta oczywiście też potem przyjadę…
W drugi weekend grudnia zapakowałem mamę do auta i ruszyliśmy do Krakowa. Miałem wracać w niedzielę, ale kiedy zszedłem na parking pod domem ciotki Loli, moja „srebrna błyskawica” odmówiła posłuszeństwa. Musiałem zostać u ciotki do poniedziałku, jakimś sposobem odstawić samochód do warsztatu i czekać, aż go naprawią. Tymczasem okazało się, że niezwłocznie muszę się stawić w firmie w Warszawie. Kupiłem więc bilet na pendolino.
Zająłem miejsce przy oknie i zamyślony przeglądałem coś w laptopie. Zanim pociąg ruszył, naprzeciwko mnie usiadła jakaś zdyszana kobieta. Kątem oka widziałem, jak zdejmuje kurtkę i mości się wygodnie. Jechaliśmy dobre pół godziny, nie patrząc na siebie.
Nagle usłyszałem
– To pan! – kobieta prawie krzyknęła, wskazując mnie palcem.
Podniosłem wzrok. Gdzieś już ją widziałem, chociaż nie od razu mogłem skojarzyć gdzie. Kręcone jasnopopielate włosy, ciemne oczy, drobna twarz…
– To pan uratował moją córkę! – wyrecytowała głośno.
Ludzie siedzący po drugiej stronie wagonu popatrzyli na mnie z uznaniem. Przez chwilę czułem się jak bohater komedii pomyłek.
– To pan otworzył bagażnik w tej cholernej syrence! – zawołała kobieta.
Już wiedziałem, skąd znam tę twarz, ale teraz postanowiłem się trochę pobawić z publicznością. Widziałem, jak zainteresowanie ludzi rośnie. Niemal słyszałem zadawane przez nich w duchu pytanie: „Otworzył bagażnik i uratował jej uwięzioną córkę?!”.
– Cieszę się, że znów się spotykamy.
– Nie ma pan pojęcia, jak ja się cieszę! Jestem panu tak bardzo wdzięczna! – uśmiechnęła się szeroko, kładąc rękę na piersi. – Gdyby nie pan, Justyna musiałaby iść do ołtarza boso! Nie wyobraża pan sobie, jakie miała rany od tamtych modnych szpilek! Całe pięty to była jedna wielka rana… To znaczy dwie rany, na obu piętach… Od początku wiedziałam, że to się tak skończy, ale ona nie chciała mnie słuchać. Wie pan, jak to jest z młodymi: najważniejsza moda i szpan – stwierdziła z politowaniem w głosie.
Pokiwałem ze zrozumieniem głową i odpowiedziałem uśmiechem. Spoglądałem na zawiedzione miny współpasażerów z sąsiedniego rzędu. Nietrudno zgadnąć, jaką mrożącą krew w żyłach historię z dziewczyną w bagażniku mogli naprędce sobie wymyślić. A tu takie rozczarowanie! Do końca podróży rozmawialiśmy o wszystkim, choć najwięcej czasu poświęciliśmy na rozmowę o górach. Okazało się, że Marta – ładne imię, nie? – jest zapaloną turystką i każdą wolną chwilę spędza na tatrzańskich szlakach.
– Musimy uczcić nasze spotkanie – stwierdziła stanowczo.
– Oczywiście, chętnie wybiorę się do Płocka – zaproponowałem.
– Na razie nie ma potrzeby. Zatrzymuję się na kilka dni w Warszawie. Zapraszam cię na kolację.
– Mowy nie ma! To znaczy… chciałem powiedzieć, że to ja zapraszam. Znam znakomitą knajpkę… Poza tym w stolicy to ja jestem gospodarzem.
Następnego dnia spotkaliśmy się wieczorem
Moja nowa znajoma miała na sobie elegancki płaszcz, pod nim sukienkę w kolorze czerwonego wina, a na nogach kozaczki na niebotycznie wysokich szpilkach. Ach ci młodzi! Tylko moda i szpan… – pomyślałem, śmiejąc się w duchu.
Tydzień później pędziłem do Płocka świeżo naprawionym autem. Marta zarezerwowała mi pokój w hotelu, ale spędziłem tam tylko jedną noc. Mieszkanie Marty okazało się dużo wygodniejsze.
Nie wiem, co kobieta o takim temperamencie, z taką nieprzeciętną urodą widzi w takim nudnym brodatym facecie jak ja?
Sądząc ze zdjęć, jej zmarły przed dziesięciu laty mąż też nosił brodę. Może jestem do niego podobny i dlatego Marta mnie przygarnęła? Ale nie będę się nad tym zastanawiał. Zresztą lubię myśleć, że jesteśmy razem dzięki… przeznaczeniu.
Kapryśny zamek w bagażniku pewnej zabytkowej syrenki i uszkodzony rozrusznik w wysłużonym oplu – to nie mógł być przypadek.
Czytaj także:
„Siostra pierze dzieciom głowy bzdurami o świętym Mikołaju. Sama powiem im prawdę i wyrwę je z tego umysłowego średniowiecza”
„Odrzuciłam romantyka, bo zachciało mi się ogiera. Drań zdradził mnie z pierwszą lepszą kochanką i zostałam na lodzie”
„Nastoletnie dzieci nie akceptowały mojej ciąży. Warczały, że nie chcą mieć niczego wspólnego z >>tym bachorem<<”