Obiecałem, że jak tylko zluzują obostrzenia, wybierzemy się rodzinnie na cały dzień do zoo. Wybór padł na sobotę, na którą zapowiedziano upał, bezchmurne niebo i zero wiatru. Jednym słowem, czekał mnie koszmar. Żonę akurat w sobotę rano tak rozbolała głowa, że absolutnie nie mogła nam towarzyszyć, więc zostałem sam na placu boju. Skazany na pokazywanie sześciolatkowi i jedenastolatce zwierząt, które dzikie są tylko z nazwy, za to śmierdzieć będą legendarnie.
O dziesiątej rano stanęliśmy przed bramą zoo
Na widok kilometrowej kolejki omal nie zemdlałem. Ale wysiedliśmy i ustawiliśmy się karnie na końcu ogonka. Stojący przed nami jegomość zagadnął:
– Wodę pan wziął ze sobą?
– A nie można kupić na terenie? – zdziwiłem się. – Chyba są tu jakieś te… małe gastronomie.
– Panie! Tam kolejki takie jak tutaj! A mała butelka wody kosztuje dziewięć złotych. Do ubikacji też godzinę trzeba stać, lojalnie uprzedzam.
– Tata, tata! – Jacek szarpnął mnie za rękę. – A jak mi się zachce siku, to co? Mam sikać pod drzewem? Czy uprzedzić godzinę wcześniej? No to chyba… już mi się chce.
– A ja przypominam, że chciałam zobaczyć dzikie koty – mruknęła Marysia. – Ale nie wiem, czy dam radę stać w tym upale z tym marudą… – wskazała głową na brata.
Jegomość przed nami pospieszył z kolejną dołującą informacją:
– Wybieg z drapieżnikami jest zamknięty, bo za gorąco.
Aha. Dałem hasło do odwrotu i bez sprzeciwów wróciliśmy do auta. I co tu robić z tak niefortunnie rozpoczętym dniem?
– Słuchajcie – wpadłem na pomysł – a co powiecie na wizytę u wujka Maćka? Odkąd przeprowadzili się na wieś, jeszcze u nich nie byliście. Ja byłem raz, ale niewiele pamiętam – skłamałem. – Ale to tylko godzina drogi autem, czyli trzy razy krócej niż stanie w kolejce po bilet. No i mamy klimatyzację.
– A są tam jakieś zwierzęta? – zainteresowała się Marysia.
– Jak to na wsi – strzeliłem w ciemno.
Wprawdzie brat wspominał coś o jakiejś hodowli, ale równie dobrze mogło mu chodzić o kury, jak i jedwabniki.
Maciek miał dość dziwne pomysły na życie
Pojechaliśmy. Dwa lata temu pomagałem im w przeprowadzce i przy okazji obejrzałem sobie wszystko. Gospodarstwo było duże, ale strasznie zapuszczone. Dom z drewna, lecz podmurowany, stajnia, stodoła, chlew, jakieś inne budynki gospodarcze, cztery hektary pola, ziemia klasy „piach i kamienie”, zarośnięta chwastami. Dramat po prostu, ale Maciek się uparł, bo cena była okazyjna, a on miał dość życia w mieście. Żona Magda go wspierała, zamiast wybić mu to z głowy, choć ich syn miał wtedy tylko osiem lat i o niego najbardziej się martwiłem. No bo co miejski dzieciak będzie robił na wsi, bez kolegów, bez dobrej szkoły, może nawet bez internetu? Pamiętam nawet, że pokłóciłem się z Maćkiem. Wykrzyczałem mu, że jest nieodpowiedzialnym ojcem i mężem. Potem było mi głupio, ale wtedy naprawdę tak myślałem. On był jednak uparty i uznał, że lepiej wie, co dla nich dobre.
No ale ciężko mi było dyskutować ze starszym bratem. Po dotarciu na miejsce musiałem przyznać, że teraz gospodarstwo prezentowało się jak z obrazka. Zadbane, ogród jak marzenie, wszędzie czysto, aż lśniło. Kiedy wysiedliśmy z auta, dopadł nas ogromny pies. Brązowy amstaf, z pyskiem jak koparka.
– Tato, ratuj! – zawołał zachwycony Jacek. – On mnie zaraz zaliże na śmierć!
– Saba, zostaw! Nie śliń gości! – rozległ się rozbawiony kobiecy krzyk. – No, no… a kogóż to moje piękne oczy widzą?
Pies przerwał czynności powitalne i podbiegł do swojej pani, a mojej bratowej. Cóż, mieszkanie na wsi wyraźnie jej służyło. Magda wyglądała zjawiskowo, ubrana w zwiewną, letnią sukienkę i klapki plecione z jakiegoś łyka. Dalszą lustrację przerwał mi Maciek, który pochwycił mnie w niedźwiedzi uścisk.
– Stary, cieszę się, że jesteś! – zawołał radośnie. – Co was sprowadza w nasze skromne progi? Nie, żebym narzekał, ale… stało się coś? – ciut się zaniepokoił.
Więc opowiedziałem mu pokrótce, że po prostu ogród zoologiczny odstraszył nas kolejkami po bilety, wodę oraz do ubikacji.
– I jeszcze wybieg dla dużych kotów zamknęli! – włączyła się oburzona Marysia. – A wy tu macie jakieś zwierzaki? Oprócz psa, rzecz jasna.
Magda otworzyła usta i tak została, a Maciek wybuchnął śmiechem. Gdy się opanował, zaczął wyliczać:
– Niech no pomyślę… oprócz psa… No więc tak, mamy kury miniaturowe, silki i kochiny, takie rasy. Mamy króliki, też miniaturki. Mamy konia, o, ten dla odmiany jest duży. Za to dwa kucyki są dość małe. No i mamy alpaki, osiem sztuk, choć niedługo będzie dziewięć, bo jedna z samic będzie mieć źrebaczka… Magda, to wszystko? – zwrócił się do żony.
– Nie – zaprzeczyła. – Na wiosnę przypałętała się do nas kotka, też w ciąży, jak się okazało. Więc teraz mamy kotkę z trójką kociąt…
– Macie małe kotki? – nie wytrzymała Marysia. – Mogę obejrzeć? Pogłaskać?
Magda poprowadziła do stajni
– A co to są alapaki? – zainteresował się Jacek.
– Alpaki – poprawił go stryj.
– Takie małe lamy – posłałem mu wymowne spojrzenie, więc się poprawił.
– Takie miniwielbłądy bez garbów, wyglądają jak pluszaki. Zresztą hoduje się je głównie z tego powodu. Pomagają dzieciom z różnymi schorzeniami zapomnieć o tym, co je boli…
– Kurde – zmartwił się synek. – To ja się nie załapię, bo nie mam chyba żadnych bolących schorzeń?
Stryj poklepał go po łopatce.
– Spokojnie, załapiesz się. Lepiej, pomożesz Tolkowi je nakarmić.
– Tata, mogę? – Jacek spojrzał na mnie błagalnie, jakbym w ogóle śmiał mu zabronić.
– Skoro wujek się zgodził, ja tu nie mam nic do gadania. To jego alpa…
– Toooleeek!!! – rozdarł się Maciek.
Za chwilę wyrósł przy nas mój bratanek, okaz zdrowia, o dwie głowy wyższy od Jacka.
– Weź kuzyna – polecił mu ojciec – i idźcie nakarmić te głodomory. A potem pokaż mu wszystko.
– Dobra. A gdzie dziewczyny?
– Poszły kotki głaskać.
– Aha, czyli przed obiadem nie przyjdą – skomentował dziesięciolatek z miną znawcy. – No to chodź – skinął na Jacka.
No i poszli. Brat tymczasem zaprosił mnie do domu. Siedliśmy na tarasie z zimnym piwem bezalkoholowym w dłoniach. Maciek powiódł dumnym wzrokiem wokół i zapytał:
– Jak ci się podobają moje włości?
– Wciąż zbieram szczękę z podłogi – wyznałem szczerze. – Robią wrażenie, stary.
– Trochę pomogła gmina, trochę Unia, trochę sąsiedzi – odparł skromnie. – Alpaki to był pomysł Magdy, bo jej koleżanka ma chore dziecko i chodziła z nim na alpakoterapię. Nie jestem specjalnie ckliwy, ale nawet mnie te urokliwe futrzaki łapią za serce. Są przesłodkie, jak mówi Magda. Prowadzimy też kuroterapię i królikoterapię. Magda jest po szkole pielęgniarskiej, zrobiła konieczne kursy, ja doglądam obejścia, Tolek pomaga i wszystko jakoś się kula powolutku.
Kiedy nadeszła pora obiadu, rodzinka sama się zbiegła. Jakby wyczuła, że na stół wjechała misa pierogów z truskawkami i śmietaną. A potem dzieci znów pobiegły oglądać zwierzyniec. Sam się też przeszedłem, z ciekawości. Alpaki urocze, fakt, ale miniaturowe kurki jedwabiste, czyli silki, po prostu mnie zachwyciły. Wyglądały jak pluszowo-pierzaste maskotki. Pod wieczór dzieci padały ze zmęczenia i tylko dlatego udało mi się je zagonić do samochodu, ale obiecałem, że przyjedziemy tu w następny weekend.
– Super! – Jacek klasnął w dłonie. – Bo u wuja Maćka jest lepiej niż w zoo! – synek zakończył nasz pobyt zgrabnym i całkiem szczerym komplementem.
Czytaj także:
„Gdy zmarł teść, teściowa się zmieniła. Obsesyjnie interesowała się naszym życiem, nieproszona cerowała moje majtki”
„Zostawiłam syna z babcią, żeby zarobić w Stanach na jego przyszłość. Gdy wróciłam, zastałam zepsutego, rozpuszczonego egoistę”
„Mściłam się na byłym mężu dojąc go z kasy. Jego dzieci z drugą żoną nosiły ciuchy po kuzynach, a moje miały najnowsze smartfony”