Gdy mówiłam mamie, że źle się czuję i wciąż jestem zmęczona, odpowiadała, że za bardzo się nad sobą użalam. Lekarze też mi nie
wierzyli, uważali mnie za hipochondryczkę.
Zaczęło się od przewlekłej infekcji
Położyła mnie do łóżka łącznie na ponad trzy tygodnie. Miałam wtedy 35 lat, byłam bezdzietną rozwódką i moje życie kręciło się wokół pracy. Bywało, że spędzałam w niej nawet 12 godzin dziennie.
Czy mi to przeszkadzało? Absolutnie nie! Praca była moją największą pasją. To między innymi dlatego rozstałam się z mężem. Waldek chciał potulnej żony, która będzie prała, sprzątała, prasowała. I oczywiście wychowywała co najmniej dwójkę dzieci.
Tymczasem ja marzyłam o karierze. W firmie doceniano moje zaangażowanie, więc parłam do przodu jak czołg. Awansowałam, świetnie zarabiałam. Byłam niezależna i szczęśliwa.
Tamta infekcja dosłownie zwaliła mnie z nóg. Wcześniej zdarzało mi się przeziębić, złapać grypę, ale nigdy nie brałam zwolnienia lekarskiego. Czułam się na tyle dobrze, że mogłam pracować. Wtedy jednak nie miałam innego wyjścia. Miałam gorączkę, męczył mnie kaszel, ledwie oddychałam. Lekarz podejrzewał zapalenie oskrzeli.
Leżałam w łóżku, łykałam lekarstwa i odliczyłam dni do powrotu do pracy. Ale dopiero po niemal miesiącu zjawiłam się w firmie. Gdy przekraczałam próg biurowca, byłam cała w skowronkach. Miałam już dość tej bezczynności. Marzyłam o powrocie do codziennego kieratu.
Przez pierwsze dni wszystko było po staremu, czyli pracowałam na pełnych obrotach. Ale potem zaczęło mi brakować sił. Przyczyna, jak mi się wydawało, była jedna: bezsenność. Choć przewracałam się z boku na bok, nie mogłam zasnąć. A nawet jak mi się udawało zmrużyć oczy, to i tak wstawałam rozbita i znużona.
Nie rozumiałam, co się dzieje, bo nigdy wcześniej coś takiego mi się nie przytrafiło. Dawniej wystarczyło, że przyłożyłam głowę do poduszki, i już spałam. A rano wstawałam jak nowo narodzona.
Łykałam witaminy
– E, to pewnie przez tę infekcję. Nie wyleczyłam jej do końca i stąd te wszystkie kłopoty. Jak dojdę do siebie, wszystko wróci do normy – pocieszałam się.
Nie wróciło. Zamiast lepiej było tylko gorzej. W miarę upływu kolejnych tygodni znużenie zmieniło się w notoryczne zmęczenie, doszły bóle głowy, mięśni i kłopoty z koncentracją. I ta bezsenność… W pracy głowa opadała mi na biurko, zamykały mi się oczy, a w domu przewracałam się w łóżku z boku na bok…
– Może jednak za dużo na siebie biorę? Może jednak powinnam zwolnić? – zastanawiałam się.
Ale szybko odpędzałam tę myśl. Przecież ciągle byłam młodą kobietą, nie miałam prawa czuć się zmęczona pracą. Łykałam więc tony różnego rodzaju witamin, minerałów, piłam zioła – liczyłam na to, że postawią mnie na nogi i odzyskam dawną energię. Ale nic takiego się nie działo.
Czułam się jak balon, z którego uchodzi powietrze. Szukając ratunku, poszłam do lekarza. Zlecił podstawowe badania krwi. Wyniki były modelowe.
– Moim zdaniem jest pani zupełnie zdrowa. Nie widzę podstaw do dalszej diagnostyki – usłyszałam.
– To dlaczego tak podle się czuję? – jęknęłam.
– Nie wiem. Może za bardzo przejmuje się pani swoim zdrowiem? Coś sobie pani wymyśla? – bardziej stwierdził niż zapytał.
– Niczego sobie nie wymyślałam! – oburzyłam się.
– Jak się pani porządnie wyśpi, wszelkie dolegliwości miną. – Wbił wzrok w papiery, dając mi wyraźnie do zrozumienia, że przeznaczony na moją wizytę ustawowy kwadrans właśnie minął.
Z gabinetu wyszłam wściekła
Było mi przykro, że mi nie wierzy, że uznał mnie za hipochondryczkę. Przecież nigdy nie miałam fioła na punkcie swojego zdrowia, nie lubiłam chodzić do lekarzy. Zjawiałam się w przychodni tylko wtedy, gdy naprawdę musiałam.
Dolegliwości nie minęły. Choć dzięki lekom udawało mi się przespać kilka godzin, nadal czułam zmęczenie. I byłam tym coraz bardziej sfrustrowana.
Raz, że nie wiedziałam, skąd się bierze moja słabość, dwa – coraz trudniej było mi ją ukryć. Choć dawałam z siebie wszystko i dzięki tabletkom przesypiałam kilka godzin, pracowałam gorzej i mniej wydajniej niż wcześniej. Zauważyli to współpracownicy i oczywiście szef.
Ten ostatni wezwał mnie któregoś dnia na dywanik.
– Co się z tobą dzieje? Kiedyś byłaś najlepsza. A teraz? Ledwie do średniej dobijasz. Nie podoba ci się już u nas? Straciłaś zapał do pracy? – dopytywał się.
– Ależ skąd! Uwielbiam to, co robię! – zapewniłam.
– No więc o co chodzi?
– Nie wiem. Po prostu jestem wyczerpana. I nie mam pojęcia dlaczego…
– To może zafunduj sobie porządny wypoczynek? Z tego, co widzę, masz jeszcze mnóstwo zaległego urlopu. Pojedź w jakieś fajne miejsce, odetchnij, zrelaksuj się, naładuj baterie. I wróć do nas silna jak kiedyś – odparł.
Pojechałam więc do Grecji. Na całe dwa tygodnie. Planowałam, że będę się opalać, zwiedzać, żeglować, może nauczę się nurkować. Nic z tego nie wyszło. Pierwszego dnia zaległam w hotelu i prawie z niego nie wychodziłam. Nie miałam siły.
Badania nic nie wykazały
Wróciłam w fatalnym nastroju i kondycji. Miałam jeszcze dwa tygodnie wolnego, które zamierzałam spędzić u rodziny na wsi, ale zrezygnowałam z wyjazdu. Nie chciałam im się pokazywać w takim stanie.
Zamiast tego znowu poszłam do lekarza, ale tym razem do innego.
– Takie zmęczenie, bóle głowy i bezsenność nie biorą się znikąd – powiedział. – To mogą być objawy poważnej choroby. Ale znajdziemy przyczynę i panią wyleczymy. Proszę się nie martwić.
Wstąpiła we mnie nadzieja. Może wkrótce dowiem się, co mi dolega, podejmę leczenie i wyzdrowieję? Ta świadomość trzymała mnie przy życiu po powrocie do pracy i potem, gdy odwiedzałam kolejnych specjalistów i robiłam kolejne badania.
Ale choć wydałam na to wszystko mnóstwo pieniędzy, diagnozy ciągle nie było. Dowiadywałam się tylko, na co nie jestem chora. A co mi dolega – nie. Byłam tym załamana.
W tamtym okresie marzyłam, by okazało się, że mam jakieś schorzenie wątroby, tarczycy albo jeszcze coś innego. Wiem, że to brzmi jak szaleństwo, ale tak właśnie było. Przynajmniej bym wiedziała, czemu muszę stawić czoła.
Ja nie wiedziałam nic. I ta niewiedza potęgowała jeszcze frustrację i zniechęcenie. Najsmutniejsze było to, że nie mogłam liczyć na niczyje wsparcie, bo nikt mnie nie rozumiał. Gdy któregoś dnia opowiedziałam o swoich dolegliwościach mamie, tylko machnęła ręką.
– Ja też jestem zmęczona po ciężkim tygodniu pracy i nie robię z tego problemu. Chyba się nad sobą za bardzo rozczulasz – mruknęła.
Inni bliscy reagowali tak samo. Przestałam się więc skarżyć i zwierzać, bo i po co? Żeby usłyszeć, że wszystko to sobie wymyślam? Gdy przyjeżdżałam na spotkania rodzinne, udawałam, że świetnie się czuję.
Tak samo zachowywałam się w pracy. Każdego dnia walczyłam o to, by chociaż nie spaść poniżej tej średniej i nie dostać wypowiedzenia. Nie myślałam już o powrocie na szczyt, chciałam tylko przetrwać.
Nawet nie wiecie, ile mnie to wszystko kosztowało…
Zgodzę się na wszystko, byle wyzdrowieć
Mimo tych wszystkich przeciwności nie zamierzałam się poddawać. Marzyłam o powrocie do normalnego życia. Zgłosiłam się więc po pomoc do psychiatry. Uznałam, że skoro fizycznie nic mi nie dolega, problem musi tkwić w psychice.
Wzięłam ze sobą wszystkie wyniki badań i orzeczenia specjalistów, u których byłam. Lekarz przejrzał je dokładnie, długo ze mną rozmawiał. W trakcie tej wizyty i następnej.
– Ma pani zespół chronicznego zmęczenia – usłyszałam w końcu diagnozę.
– Ale da się to wyleczyć? – spojrzałam na niego z nadzieją.
– Na pewno można złagodzić objawy. Jednak uprzedzam, to trwa i wymaga najczęściej zmiany stylu życia i pewnych przyzwyczajeń. Jest pani na to gotowa? – zapytał.
– Jestem! – niemal krzyknęłam.
Miałam już naprawdę dość tej męczarni, walki o to, by podnieść się z łóżka i przeżyć kolejny dzień… Od tamtej diagnozy minęły trzy lata. Przez ten czas wiele się w moim życiu zmieniło.
Rzuciłam tamtą pracę i znalazłam spokojniejszą. Nie haruję już po dwanaście godzin dziennie. Zarabiam oczywiście dużo mniej, ale mam czas na spacery, hobby, spotkania z przyjaciółmi, czyli to, o czym wcześniej nie myślałam. I czuję się o niebo lepiej.
Co prawda ciągle jeszcze zdarzają się nieprzespane noce, są dni, w których z powodu zmęczenia z trudem wstaję z łóżka, ale tych lepszych jest zdecydowanie więcej. I wierzę, że będzie jeszcze więcej.
Czytaj także:
„Wypruwałam sobie żyły w pracy, a szef i tak mnie zwolnił. Zupełnie się załamałam i nie wiedziałam, co ze sobą począć”
„Mój szef to ślizgacz, który zrobił karierę na koneksjach. Teraz sam zatrudnia znajomych, a ja poprawiam ich fuszery”
„Mój szef to obrzydliwy wyzyskiwacz. Płacił mi 1500 zł za etat i nadgodziny, a na koniec awansował kogoś po znajomości”