Pod koniec listopada dostałam wypowiedzenie z pracy. Nic nie zapowiadało nieszczęścia. Jestem z zawodu kucharką, mam syna i córkę, uczą się w szkole podstawowej. Mąż pracuje na stacji benzynowej. To były akurat andrzejki – w sobotę mieliśmy wyprawiać imieniny mojego męża.
Dawałam z siebie wszystko. I co z tego?
Dyrektor wezwał mnie do siebie. Szłam do gabinetu dyrektora pełna złych przeczuć. Nie pamiętałam, by kiedykolwiek wzywał mnie do siebie… Kazał mi usiąść, może się bał, że zemdleję? Długo szukał czegoś w papierach na biurku, a ja umierałam ze strachu i niepewności. Czułam już, co się święci.
Wreszcie znalazł ten potrzebny dokument i powiedział:
– Nie mam dobrych wiadomości, pani Sylwio. Zamykają nam kuchnię, teraz wszędzie jest catering, no i u nas też będzie. Dział kadr już przygotował dla pani wypowiedzenie.
Zakręciło mi się w głowie. Dobrze, że siedziałam, bo rzeczywiście mogłabym upaść. W przeciwieństwie do większości kucharek jestem szczupłą, drobną kobietą. W szkolnej stołówce pracowałam od dwóch lat, przedtem (gdy już trochę odchowałam dzieci) przez kilka lat w restauracji, która niestety została zamknięta. Nie poddałam się i szybko znalazłam pracę.
Musiałam co prawda zrobić prawo jazdy, bo praca wymagała dojazdów, ale i to mnie nie zniechęciło. Poprzednia kucharka poszła na emeryturę, zwolniło się miejsce, więc złożyłam papiery i pojechałam na rozmowę. Bardzo się starałam.
Dawałam z siebie wszystko, nawet nie chodziłam na zwolnienia. Sądziłam, że dyrektor był ze mnie zadowolony.
– Ja jestem, pani Sylwio, ale nie ja, wbrew pozorom, rozdaję tu karty. Burmistrz szuka oszczędności. Liczy, że zamknięcie kuchni i przekazanie ich w prywatne ręce w cudowny sposób uzdrowi sytuację. Oczywiście będzie mogła pani stanąć do przetargu, jeśli pani zechce. Proszę to przemyśleć.
To mówiąc, wręczył mi pismo do podpisu. Przy dyrektorze jeszcze jakoś się trzymałam, ale potem zupełnie się rozkleiłam. Nie wiedziałam, czy mam dzwonić do męża, czy może do mamy – ona zawsze potrafiła mnie pocieszyć. Gdy wracałam do domu, tak mi się ręce trzęsły, że bałam się prowadzić.
Załamałam się zupełnie
Czułam się fatalnie, upokorzona i zdeptana! W domu zamknęłam się w pokoju i rozpaczałam, dobrze, że dzieci poszły na dyskotekę do szkoły, więc nie widziały moich łez. Gdy mąż wrócił z pracy, zdziwił się, że nie szykuję potraw na jutrzejsze imieniny.
– Nawet nie wiesz, jaki mam dla ciebie prezent imieninowy – pociągnęłam nosem. – Zwalniają mnie. Bałam się, jak zareaguje Radek. Cieszył się, gdy zaczęłam pracować i polepszyło nam się finansowo. Teraz zapytał tylko, czy to pewne. Pokazałam mu wypowiedzenie.
– Nie przejmuj się, na tym świat się nie kończy – powiedział. – Jeszcze pożałują, że cię zwolnili. Razem spróbujemy coś znaleźć. Może ktoś nam pomoże. A teraz ja pomogę ci przygotować imieniny, no, uszy do góry!
Czułam, jak wielki ciężar spada mi z serca. Dobre słowo i wsparcie są w takich chwilach najważniejsze. I ja je dostałam. Moi znajomi okazali się wspaniali. Zrobili mi taką reklamę, że czasami nie nadążam z przygotowywaniem dań na zamówienie. Niekiedy muszę odmawiać, bo nawet z pomocą starszej córki nie daję rady.
Zawsze lubiłam piec ciasta, a już szczególnie torty. Zamówień mam mnóstwo. A ponieważ mój mąż pracuje na zmiany, często mi pomaga. Tak się wyspecjalizował, że biszkopty piecze lepsze ode mnie! No więc piekę, gotuję, smażę, lepię pierogi – i nie poddaję się! Czasem zarabiam nawet więcej niż na etacie. Może już niedługo zarejestruję firmę, coraz częściej o tym myślę.
Nie ma tego złego...
Ostatnio zadzwoniła do mnie pani Gosia, sprzątaczka ze szkoły, z której mnie zwolnili:
– Pani Sylwio, wszyscy tu panią i wspominają. Musiałaby pani widzieć te przywożone obiady. Mój Michaś w ogóle nie chce ich jeść, to zrezygnowałam, pieniędzy szkoda. Nie dość, że drogie, to jeszcze niedobre, ziemniaki czarne, zupa jak woda, mówię pani! To skandal, jak można tak na dzieciach oszczędzać! To nie to, co pani ugotowała! Tylko patrzeć, jak nas zaczną zwalniać albo szkołę nam zamkną. Na wszystkim oszczędzają, tylko sobie nie żałują!
Nie powiem, zrobiło mi się miło, słysząc te słowa, choć z drugiej strony żal mi dzieciaków. Gdy odchodziłam, dostałam od nich wielki bukiet kwiatów i laurkę z podpisami. Gotowałam dla nich obiady przez dwa lata, zżyłam się z nimi.
– Widzisz, kochanie, czasem nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło – powiedział wczoraj mój mąż. – Może kiedyś otworzymy własną knajpę? Ty oczywiście będziesz szefem kuchni, a ja ochroniarzem – zaśmiał się.
Fakt, udało mi się, ale bez wsparcia mojego męża i dzieci na pewno bym tego nie osiągnęła!
Czytaj więcej prawdziwych historii:
„Córka wiecznie narzekała, że daję jej za mało pieniędzy. Posłałam ją do pracy i tam dali jej do wiwatu”
„Ukrywam przed mężem, że wpadłam w długi. A ja po prostu nie umiem przestać kupować”
„Magia świąt? Zarabiam 1500 zł na rękę i nawet zakupy w Pepco są poza moim zasięgiem. To najgorszy czas dla mnie”