Wracałam z pracy do domu i jak zwykle poczułam ten zapach. Cukiernia stała na drodze do zaparkowanego samochodu i codziennie testowała moją wolę. Uległam.
– Dwa proszę – powiedziałam sprzedawcy, a potem uśmiechnęłam się z zakłopotaniem. – Jeden dla męża, zaniosę mu do domu – dodałam, jakbym chciała wytłumaczyć się z mojego obżarstwa.
Uśmiechnął się do mnie i podał torebkę z dwoma pączkami, a potem skasował odpowiednią kwotę. A ja odeszłam od lady z poczuciem wstydu i porażki. Od dziecka miałam słabość do jedzenia, zwłaszcza do słodyczy. Zawsze miałam też problem z nadwagą. W podstawówce przezywali mnie na różne sposoby. Drwiny towarzyszyły mi do końca liceum. A nawet potem – już w pracy – spotykałam się z nieżyczliwymi reakcjami.
„Aśka, więcej wydajesz na ciuchy czy jedzenie?” – zapytał mnie kiedyś jeden z kolegów, gdy zobaczył obfitość mojego obiadu. „Nie myślałaś o tym, żeby trochę zadbać o siebie?” – zapytała „troskliwa” koleżanka. „No, nasza Asia to duża dziewczyna!” – innym razem podsłuchałam rozmowę kilku osób z naszego działu.
O jednego więcej
Przypominałam sobie te wszystkie kpiny właśnie w takich sytuacjach. W momentach, gdy zawodziła mnie moja wola, gdy ulegałam słabości. Z dwoma pączkami wsiadłam więc do auta już mocno nieszczęśliwa i roztrzęsiona. Pochłonęłam pierwszego w kilka sekund, po prostu go połknęłam. Tak właśnie radziłam sobie ze stresem. Serwowałam przyjemność – smaczną, tłustą, słodką przekąskę. Ale nasycenie szybko mijało. Już po chwili poczułam, że będzie mi mało i złapałam za drugiego. Tego, którego kupiłam dla mojego męża, Andrzeja.
Poznałam go jeszcze w liceum. Przecudny facet. Przystojny, miły, inteligentny. Przez długi czas nie mogłam uwierzyć, że się mną interesuje. Myślałam, że to jakieś żarty. Dużo czasu minęło, zanim mu zaufałam. Choć wątpliwość została we mnie na zawsze. Regularnie robiłam mu sceny zazdrości wynikające z przekonania, że na niego nie zasługuję.
„Zeżarłaś mu pączka. Musisz odkupić!” – pomyślałam i wysiadłam z samochodu, żeby wziąć do domu jeszcze trzy. O jednego więcej, żeby nie zabrakło…
Sprzedawca miał minę z kamienia. Czekałam, aż się ze mnie zaśmieje, ale on milczał. Tylko podał mi kolejne pączki, z którymi wróciłam do samochodu. Położyłam je na sąsiednim siedzeniu i pomyślałam, że zjem je z mężem. Ale wtedy przypomniało mi się, że nie lubię jeść w jego towarzystwie. Że myślę wtedy tylko o tym, jakie obrzydzenie musi czuć do mnie Andrzej, gdy tak pochłaniam na jego oczach kolejne porcje.
– A niech to szlag, i tak jestem gruba! – sięgnęłam po trzeciego pączka i zjadłam go równie szybko jak pierwszego.
A potem czwartego. Już tak bezmyślnie, bez żadnej refleksji. Po prostu, w napadzie rozpaczliwego szału. Złapałam też za piątego, ale zdążyłam ugryźć go tylko raz i przyszło otrzeźwienie.
Po tym dzikim szale siedziałam przez chwilę w aucie ze łzami w oczach. Miałam wrażenie, że wszyscy klienci cukierni obgadują moje obżarstwo. Zerkają na mnie ukradkiem i śmieją się, jaka jestem nienażarta. Jaka brzydka, straszna i łapczywa.
A potem poczułam, że robi mi się niedobrze. Że psychicznie i fizycznie czuję się coraz gorzej. Zrobiło mi się niedobrze. Przekręciłam kluczyk i podjechałam kawałek, ale musiałam się zatrzymać, żeby uchylić drzwi i zwymiotować.
Wymiotowałam i płakałam jednocześnie. Gdy podniosłam głowę, zobaczyłam grupkę przechodniów przypatrujących się mi z mieszanką zaniepokojenia i obrzydzenia. Zatrzasnęłam drzwi i pojechałam do domu.
Na szczęście Andrzeja jeszcze nie było. Szybko wskoczyłam do wanny i dalej płacząc, myłam się dokładnie, jakbym w ten sposób chciała pozbyć się wstydu. A potem wstałam, żeby się wytrzeć i zobaczyłam w ustrze siebie „w całej okazałości”. Znów się popłakałam.
Umyłam zęby i położyłam się do łóżka. Chwile potem przyszedł Andrzej.
– Co się stało? – zapytał, gdy zastał mnie na kanapie, po ciemku, tylko w szlafroku.
– Zjadłam dzisiaj cztery pączki – powiedziałam, a on na początku uśmiechnął się, ale potem zobaczył, że jestem w rozpaczy. Że ten z pozoru zabawny fakt jest dla mnie prawdziwą tragedią.
– Nic wielkiego się przecież nie stało. Kochanie, to tylko trochę cukru…
– Stało się! Jestem obrzydliwa, nie zasługuję na ciebie!
– Co ty pleciesz? Przecież wiesz, że cię kocham…
– Ale ja siebie nie lubię. Nienawidzę… nienawidzę…
Zasnęłam wtedy, powtarzając w kółko, jaka jestem okropna. Ale spałam kamieniem.
Obudziłam się w nieco lepszym nastroju. Z refleksją, że czas coś zmienić, bo dzieją się ze mną straszne rzeczy. Że przez tę otyłość po prostu wariuję.
No i zawalczyłam o siebie
Zaczęło się od wielkich kroków. Przerażających, milowych, ogromnych. Najpierw znalazłam sobie dietetyczkę, która miała opracować dla mnie całkiem nowy jadłospis. Rozmowa z tą kobietą, wyznanie przed nią swoich grzechów, szczera opowieść o obżarstwie, były bardziej wstydliwe niż pierwsza w życiu spowiedź. Ale jeszcze straszniejszy był pierwszy aerobik. Strach, zażenowanie i bezradność. Trzy razy w trakcie zajęć chciałam uciec, ale zostałam. No i z dnia na dzień było coraz lepiej.
Zmieniłam swoje życie. Ograniczyłam wyjścia na miasto z koleżankami, bo wtedy wpadało najwięcej kalorii. Powyrzucałam z domu wszystko, co niezdrowe, i zaplanowałam więcej ruchu. Poza aerobikiem postanowiłam dużo chodzić – po schodach, do pracy, na zakupy. Nie popijałam wieczorami alkoholu, odstawiłam cukier w każdej postaci, zaczęłam liczyć kalorie, ważyć posiłki.
Gdy już pokonałam pierwsze etapy, zaczęło się robić coraz przyjemniej. Uczucie nowości, zmiany, przygody poniosło mnie przez pierwsze tygodnie pracy nad sobą. Ale potem dopadło mnie znużenie, zniecierpliwienie, rozgoryczenie.
Robiłam rożne głupoty. Wyrzucałam Andrzejowi, że mnie nie kocha, że mnie do tego zmusił. Potem go za to przepraszałam i znów nienawidziłam samej siebie. Innym razem kupiłam jakieś podejrzane środki na utratę wagi. Ale w porę się opamiętałam i wyrzuciłam je do kubła, nie zażywając ani jednej tabletki. Kilka tygodni później przesadziłam z dietą, sama ją udoskonalając, i zasłabłam w czasie ćwiczeń. Wtedy dostało mi się od dietetyczki.
Gdy po kilku miesiącach już trochę schudłam, kupiłam nową garderobę. Poczułam wtedy, że odniosłam sukces i znów mi się odechciało, znów osiadłam na laurach. Szybciutko nabrałam kilogramów i przestałam mieścić się w nowe rzeczy. W płaczu i złości zaczynałam od nowa.
Kolejne miesiące wysiłku i wyrzeczeń. Kolejne miesiące wahań nastrojów, aż w końcu przyszedł moment, w którym poczułam, że naprawdę jest dobrze. I że już tak zostanie. Że zwyciężyłam i nie pozwolę sobie tego sukcesu odebrać.
Nadal nie nosiłam rozmiaru XS, tylko XL, ale czułam się zdrowiej, wyglądałam zdrowiej i moje samopoczucie psychiczne było zdecydowanie lepsze.
Seans terapeutyczny
Miałam jeszcze bardziej podbudować swoją samoocenę. A stało się to na imprezie firmowej – dużej, oficjalnej, eleganckiej. Za namową męża postanowiłam włożyć na siebie nową sukienkę, którą kupiłam w przypływie entuzjazmu. A była ona bardziej obcisła niż wszystko, co do tej pory na siebie założyłam. Kostium kąpielowy z falbankami – tak mi się wydawało, gdy przyniosłam ten ciuch do domu i przymierzyłam go na chłodno. Ale Andrzej przekonał mnie, że przesadzam, i założyłam ją na bal. Dla niego…
I dobrze, bo to był seans terapeutyczny. Wszyscy się zachwycali, wszyscy komentowali moją przemianę. A już największą nagrodą było zaskoczenie ze strony jednego z tych dowcipnisiów, którzy mi zawsze dokuczali. Gdy mnie zobaczył, aż zaniemówił. Przez chwilę stał i gapił się, a potem odwrócił wzrok i udawał, że nic się nie stało. Ale ja widziałam jego spojrzenie. Byłam pewna, co sobie pomyślał. To był mój triumf. Mój dzień. Od tamtej chwili jestem inna, nowa, szczęśliwa…
Co jakiś czas pojawia się jednak pokusa, żeby najeść się słodkiego. Wtedy myślę o tej cukierni, gdzie przeżyłam moje największe w życiu upokorzenie. I przypominam sobie te uczucia. Ten wstyd, rozczarowanie, poczucie beznadziei. Niemalże czuję ich intensywny, mdły smak. Cukru i tłuszczu zmieszanych ze łzami. To pomaga. Od razu stawia na nogi.
Po terapii z psychologiem uświadomiłam sobie, że zajadałam emocje i mój wygląd miał z tym niewiele wspólnego. Moja walka nie toczyła się o kilogramy, tylko o mnie samą. Musiałam dobrze poczuć się we własnym ciele niezależnie od rozmiaru.
Teraz wiem, że czasem trzeba się odbić od dna. Od tych czterech pączków czy innej tragedii. Odbić mocno, sprężyście. Na tyle, na ile pozwoli ociężała od tych zbędnych kilogramów dusza. I to jest właśnie opowieść o takim dnie. Moim największym, ale i najważniejszym. O klęsce, która stała się początkiem odmiany.
Czytaj także:
„Córka oznajmiła, że nie ochrzci dziecka. Chcę po kryjomu zabrać Stasia do księdza i zmyć z niego grzech pierworodny”
„Uwiodłem dziewczynę mojego syna. Kiedy patrzyłem na jej jędrne, młode ciało, nie mogłem się opanować”
„Mężczyzna jest dla mnie bankomatem, a ja towarem. Lepiej płakać w willi, niż pod mostem”