„Zwolnili mnie tuż przed emeryturą. Zamiast odpocząć, musiałam zakasać rękawy i brać się do roboty”

Projekt bez nazwy (10).png fot. Adobe Stock, fizkes
„Faktycznie, firma postarała się o porządne finansowe pożegnanie dla pracowników, z którymi rozwiązywano umowy, zwłaszcza dla tych, którzy pracowali tu ponad dwadzieścia lat, tak jak ja. Ale co z tego? Pieniądze szybko się rozejdą na bieżące potrzeby, a co potem? Musiałam szybko znaleźć nową pracę”.
/ 02.08.2023 06:45
Projekt bez nazwy (10).png fot. Adobe Stock, fizkes

Ty to masz rękę do kwiatów! – słyszałam często od znajomych, kiedy do mnie wpadali.

Uwielbiałam zajmować się roślinami

Nasze mieszkanie było pełne zieleni, a odkąd dzieci się wyprowadziły, bo rozpoczęły studia w innych miastach, zyskałam więcej przestrzeni dla moich doniczek. Balkon tonął w kwiatach od wczesnej wiosny do późnej jesieni.

Rodzina nie podzielała mojej pasji, ale łaskawie tolerowała mojego bzika. Mąż nazywał moje hobby „zieloną dziurą bez dna” i czasem złośliwie mruczał, że powinnam się przerzucić na coś jadalnego, przynajmniej byłby z tego wszystkiego jakiś pożytek. No owszem, wydawałam na rośliny każdy wolny grosz, ale nigdy kosztem rodziny. Poza tym wiele moich ciekawych okazów pochodziło z wymian albo ze szczepek, którymi dzieliłam się z innymi pasjonatami, poznawanymi na różnych forach tematycznych dotyczących ogrodnictwa.

Czas, który spędzałam wśród kwiatów, dawał mi odprężenie. W pracy siedziałam w zimnym i szarym pokoju, gdzie na biurku nie wolno nam było trzymać żadnych osobistych pamiątek, nie mówiąc już o ustawieniu kwiatka na parapecie.

Pamiętam, jaka awantura była, gdy przyniosłam trzy kaktusiki. Myślałam, że pracę stracę za tę obrazę majestatu. Przecież nikomu to nie szkodziło, ale… zakaz był zakazem i musiałam je zabrać z powrotem, choć nie znosiłam przebywać w pomieszczeniach pozbawionych roślin.

Niestety nie stać mnie było na bunt. Nasze miasto to nie jakaś metropolia, ciężko zmienić pracę czy skakać z jednej firmy do drugiej, by znaleźć tę najbardziej przyjazną. Mieliśmy na utrzymaniu dwójkę dzieci, więc… zaciskałam zęby i spędzałam osiem godzin w burym pokoiku, by po powrocie do domu tym chętniej relaksować się widokiem zieleni.

Po wyprowadzce dzieciaków miałam więcej nie tylko przestrzeni, ale też czasu. Dlatego gdy mąż jeździł na ryby, ja uczęszczałam na kurs florystyczny. Lubiłam układać bukiety czy robić ciekawe kompozycje na groby, choć zdecydowanie przedkładałam rośliny doniczkowe ponad cięte kwiaty.

Danusia, koleżanka z forum, zaciągnęła mnie na kurs, argumentując, że do sobotniego poranka lepiej pasują zajęcia z ikebany niż bieganie ze szmatą. Zwłaszcza że kurs był finansowany z funduszy unijnych, więc nic nas to nie kosztowało.

Zajęcia były przyjemne, pouczające i ciekawe; wcale nam nie przeszkadzało, że byłyśmy najstarszymi uczestniczkami. Po kilku miesiącach zdałyśmy egzamin teoretyczny oraz praktyczny i otrzymałyśmy dyplomy, które mogłyśmy sobie powiesić na ścianie w sypialni.

No i mogłam układać certyfikowane bukiety na stół w dużym pokoju. Tyle mojego. Brakowało mi tych sobotnich zajęć, pracy z kwiatami, liśćmi, suszkami, różnymi elementami, które podkreślały urodę roślin, ale przygoda się skończyła i pora wrócić na stare tory. W sobotnie poranki znów sprzątałam mieszkanie, podczas gdy mąż zabierał wędki i wybywał na kilka godzin.

Po co mi pokazuje ten lokal?

Parę tygodni później kierownik wezwał mnie na dywanik.

– Bardzo mi przykro, ale dział zostanie zlikwidowany. I nie mamy możliwości przeniesienia pani na inne stanowisko, ponieważ brak wakatów.

Co?! Byłam krok od uzyskania ochrony przed zwolnieniem, powoli myślałam o emeryturze, o jakiejś działeczce, a tu…

– Ale przecież pracowałam bez zarzutu! Tyle lat…

– Pani Jolu… – przerwał mi zbolałym tonem – jest pani doskonałym pracownikiem i gdybym mógł, to coś bym zrobił. Niestety… – Rozłożył ręce. – Oczywiście dostanie pani dobrą odprawę, nie zostawimy pani z niczym.

Faktycznie, firma postarała się o porządne finansowe pożegnanie dla pracowników, z którymi rozwiązywano umowy, zwłaszcza dla tych, którzy pracowali tu ponad dwadzieścia lat, tak jak ja. Ale co z tego? Pieniądze szybko się rozejdą na bieżące potrzeby, a co potem?

Musiałam szybko znaleźć nową pracę. Dzieciaki studiowały, musieliśmy je utrzymywać. Owszem, dorabiały sobie, ale nie chciałam, by pracowały na pełen etat kosztem nauki czy zamiany studiów dziennych na zaoczne.

Wróciłam do domu załamana. Mąż próbował mnie pocieszać.

– Najwyżej sprzedamy cały ten zielony majdan i uciekniemy na Majorkę.

Nie wiedziałam: płakać czy mu przyłożyć. Nie byliśmy bogaci, a skromne oszczędności chowaliśmy na czarną godzinę. Czyżby właśnie nadeszła? Wizja sprzedaży lub wydania w inne ręce moich roślin tylko bardzie mnie przygnębiła.

Rozpoczęłam poszukiwania pracy. Przeglądałam ogłoszenia internetowe, kupiłam też papierową gazetę, ale niczego dla siebie nie znalazłam. Większość ofert była dla młodych, świetnie wykształconych, najlepiej programistów.

Pięćdziesięciokilkuletnie kobiety nie miały wzięcia, no chyba że do sprzątania albo na kasę w dyskoncie. No cóż, myślałam, jeśli nie będzie innego wyjścia… A chyba nie było, bo przez trzy miesiące nikt nie odpowiedział na wysłane przeze mnie CV.

– Kochanie, mam pomysł! Na twoją pracę! – Stefan wpadł do domu. – No dalej, ruchy, ruchy. Ubieraj się i idziemy! – poganiał mnie.

Nie bardzo mi się chciało wychodzić z domu, ale był tak podekscytowany, że włożyłam buty, złapałam kurtkę i poszłam za nim. Kilka minut szybkiego spaceru, aż… Stanęliśmy przed pustym lokalem do wynajęcia. Kiedyś bywaliśmy w nim dość często, bo mieścił się tu sklep papierniczy i z zabawkami. 

– No i? – Wzruszyłam ramionami. – To ten twój genialny pomysł? Tu raczej nie ma zbyt wiele do roboty, no chyba że mam odnowić wnętrze – zakpiłam, choć szczerze mówiąc, byłam całkiem niezła w malowaniu. 

– To też! – Stefan uśmiechnął się szeroko. – Bo tu będzie twoja kwiaciarnia!

On był z siebie wielce zadowolony, a mnie serce zaczęło łomotać jak szalone. Zwariował? Jaka kwiaciarnia? Przecież ja nie mam żadnej kwiaciarni… Ludzie święci! Co on bredzi?!

– Joluś, co to za mina? Przecież jesteś naszą rodzinną ogrodniczką! – zawołał Stefan. – Kochasz zielsko. A ono ci się odwzajemnia, rosnąc jak głupie. Uwielbiałaś chodzić na kurs i bawić się w układanie badyli. Teraz masz szansę sprawdzić się w tym zawodowo.

– Jaką szansę? Jakie zawodowo? Odbiło ci! Szaleju się najadłeś? Przecież na to trzeba kasy!

– Masz odprawę, którą możesz wykorzystać na ten cel. A my będziemy dokładać z oszczędności do bieżących wydatków, póki nie staniesz na nogi i nie zaczniesz zbijać kokosów. Jest też program w urzędzie pracy dla osób takich jak ty, po zwolnieniu, na założenie własnej działalności, a banki dają pożyczki na ten cel.

– Naprawdę oszalałeś… – Kręciłam głową. Jego świetny pomysł jawił mi się jako zapowiedź kompletnej katastrofy, ruiny finansowej naszej rodziny. Odprawa, oszczędności i jeszcze długi do spłacenia… – Stefan, co cię napadło?

– Pokaż mi, że ten twój zielony majdan nie rósł w naszej chałupie na darmo! Wiesz o zielsku wszystko, uwielbiasz o nim rozmawiać. Ludzie szukają ładnych roślin do domu i chcą się czegoś o nich dowiedzieć, gdy je kupują. Przyjdą do ciebie, bo im podpowiesz, jak je pielęgnować, jakich nawozów używać, w czym powinny rosnąć, kiedy je zraszać i tak dalej. Masz to wszystko w małym palcu. Wiem, że całe życie się podśmiewałem z twojej miłości do zieleniny, ale to nie znaczy, że nie cenię tego, co wiesz i umiesz. Wierzę w ciebie. Jestem pewien, że jak się zaweźmiesz, to dasz radę. A ja ci pomogę, ile będę mógł.

Twierdzili, że to świetny pomysł

On zwariował, myślałam. Z drugiej strony kusiła mnie wizja własnej kwiaciarni, połączenie zawodu z pasją. Praca w otoczeniu zieleni i z roślinami.

Dzielenie się tym szczęściem z ludźmi, którzy potrzebują czegoś ładnego dla siebie albo chcą komuś sprawić przyjemność. Bukiety, kompozycje, dekoracje… W mojej głowie to wszystko już zaczynało nabierać kształtów, ale gdy tylko pomyślałam o kosztach, ryzyku, ewentualnych problemach, zlewał mnie pot ze strachu.

Mąż wezwał posiłki.

– Mamuś, tata ma rację! – córka zadzwoniła, by wyrazić poparcie dla koncepcji Stefana. – Nie lubisz biurowej roboty, tyle lat wytrzymałaś ją dla nas, żeby niczego nam nie brakowało. Teraz zrób coś dla siebie, coś, co ci przyniesie nie tylko kasę, ale też radość. Darek zrobi ci stronę internetową, ja zajmę się reklamą w necie. Trzymamy za ciebie kciuki!

Łamałam się, ciągle miałam mnóstwo obaw, w końcu poradziłam się Danki. Stała twardo na ziemi, więc sądziłam, że podrzuci mi kilka argumentów, dzięki którym wybiję sobie z głowy takie mrzonki. Bardzo się na niej zawiodłam…

– Ależ tak, to wspaniały pomysł! Jolka, chwyć byka za rogi. Jak nie teraz, to kiedy? Boże, dziewczyno, przecież ty to kochasz. Mało tego, znamy dostawców roślin, bo od lat siedzimy w temacie. Wiemy, gdzie kupować doniczki, keramzyty, które firmy robią dobre odżywki, a które buble. Hej, będę mogła u ciebie dorabiać przed Wszystkimi Świętymi, jak będziesz robić sto wiązanek na groby?

Tak się nakręciła, że niemal nie dawała mi dojść do słowa. Nadal się bałam, ale z takim poparciem odważyłam się przystąpić do działania. W urzędzie pracy złożyłam wniosek o dotację.

Podpisałam umowę na wynajęcie lokalu i razem z mężem zaczęliśmy go odnawiać. Rysowałam plany, gdzie będą stać kwiaty cięte, a gdzie doniczkowe, i jakie. Gdzie rozmieszczę doniczki, ziemię, keramzyt, odżywki, podpórki do kwiatów i całą masę innego niezbędnego asortymentu. A potem zaczęłam pisać do producentów i kompletować zamówienia.

– Widzisz? Teraz będziesz mogła kupować te wszystkie kwiaty hurtowo, a ja słowa nie powiem! – śmiał się Stefan. – Tylko czy będziesz potrafiła się z nimi rozstać?

Po trzech miesiącach podpisałam umowę na dotację, sfinalizowałam zamówienia na towar i zawiesiłam szyld. Moja kwiaciarnia wystartowała w realu, a w necie strona internetowa. Moje dzieci ogarniały w moim imieniu sieć, reklamując mnie, gdzie i jak mogły.

A jeśli nikt nie przyjdzie…?

Pierwszego dnia stałam za ladą na trzęsących się nogach, martwiąc się, że nikt nie przyjdzie, niczego nie kupi, a ja splajtuję w miesiąc…

A jednak ktoś zajrzał, potem jeszcze ktoś… Jedna pani zamówiła kompozycję na grób męża, zaś z cukierni, po sąsiedzku, kupili kwiaty do dekoracji tortów i ciastek. Sprzedałam też kilka doniczek i trochę ziemi. Szału nie było, ale od czegoś trzeba zacząć.

Prawdziwa sprzedaż ruszyła, gdy dojechały kwiaty balkonowe, które wystawiłam na zewnątrz. Nęciły kolorami i ludzie wstępowali, by kupić coś do skrzynek albo chociaż obejrzeć. Przy okazji wdawaliśmy się w pogawędkę, a ja sugerowałam, co się najlepiej sprawdzi w cieniu, co od zachodu, co od wschodu.

Tydzień po tygodniu biznes się rozkręcał. Wspaniale czułam się w pracy, gdzie byłam swoim własnym szefem i w której mogłam robić to, co kocham, otoczona zielenią i aromatem kwiatów.

polubiłam doradzanie klientom, czy to w kwestii doboru roślin, czy rozwiązywania problemów z tymi, które już mieli. Uwielbiałam komponować bukiety z okazji urodzin czy rocznic ślubów. Danusia wpadała, gdy miała wolny dzień, i układała wiązanki albo podlewała rośliny.

A że była niesamowicie serdeczną osobą, to wciągała potencjalnych klientów w rozmowy, po których zawsze wychodzili z „zielonym przyjacielem” w doniczce. Przed Wszystkimi Świętymi bez niej nie dałabym sobie rady, tyle miałam zamówień na wieńce i kompozycje.

– Jak będę zatrudniać pracownika, to tylko ciebie! – zarzekałam się.

Obecnie moja kwiaciarnia działa już trzy lata. Z roku na rok jest coraz lepiej. Poszerzam asortyment, szukam nowych, ciekawych odmian, dokształcam się pod kątem pielęgnacji i rozmnażania roślin.

Jestem najlepszym dowodem na to, że w średnim wieku można się czegoś nowego nauczyć, więcej, zacząć zupełnie nowy etap w życiu. Tak bardzo bałam się rzucić na głęboką wodę, a ów skok na główkę okazał się łagodnym wejściem w ciepłą toń zielonego biznesu.

– Herbatka ziołowa dla naszej pani prezes raz – mówi co wieczór Stefan, serwując mi relaksacyjną mieszkankę.

– Dzięki, skarbie – odpowiadam.

Tak, jest moim skarbem. To dzięki jego wierze we mnie odnalazłam swoje powołanie, nieważne, że na starość. Nigdy nie jest za późno na to, by odnaleźć siebie.

Już nie myślę o emeryturze. Może kiedyś. Ta działeczka jest gdzieś tam, w odległych planach, i relaks na słońcu, wśród kwiatów, które sama posadzę i wyhoduję. Na razie rozkwitam, dzieląc się moją wiedzą z klientami, ciesząc się, że i w pracy, i w domu otacza mnie kojąca duszę zieleń.

Czytaj także:
„Szef powiedział mi, że należę do ludzi, którzy zmieniają świat na lepsze, ale omal nie zwolnił mnie, gdy chciałem podwyżkę”
„Szef zwolnił mnie i nie wypłacił pensji, więc w odwecie powiedziałem jego żonie, że ma romans. Jego zemsta była okrutna"
„Mój szef uważał, że to kobieta powinna zajmować się dzieckiem. Gdy znów wziąłem zwolnienie na opiekę, zwolnił mnie”

Redakcja poleca

REKLAMA