Siostra kilka razy próbowała się ze mną połączyć. Nie odbierałam. Odczekała piętnaście minut i znowu kilka prób. Na koniec napisała esemesa: „Teresa, co z tobą? Odbierz telefon, do cholery. Zmiana planów, widzimy się u Jolki, a nie u Marzeny. Powiem ci, o co chodzi, ale oddzwoń!”.
Nie miałam ochoty
Nie mogłabym tak po prostu siedzieć w ich towarzystwie, śmiać się z kawałów opowiadanych przez Magdę, chwalić przysmaków na stole czy do białego rana opowiadać anegdot o naszych facetach… Raz na pół roku ja i moja siostra spotykałyśmy się z koleżankami, które znałyśmy jeszcze z podstawówki. To fantastyczne, że nasza przyjaźń przetrwała tyle lat. Kiedyś mieszkałyśmy wszystkie blisko szkoły i chociaż nie uczyłyśmy się w jednej klasie, bo były między nami różnice wieku, to wiedziałyśmy o sobie wszystko.
Większość z naszej siódemki założyła rodziny. Tylko Jolka do dziś jest singielką, ale nie jest sama, choć jej pan jest tylko „dochodzący”. Prawdę mówiąc, wszystkie dziewczyny trochę jej zazdroszczą, bo jak mówi Irka: „Kobieta do szczęścia nie potrzebuje prania męskich gaci”. Zbyszek, facet Joli, nie ma u niej swojej szafy ani nawet szuflady w komodzie. „Tak jest bezpieczniej i bardziej higienicznie. Tylko moje mole latają po mieszkaniu” – powtarza często Jola.
Marzena jest sama, lecz nie z własnego wyboru. Jej eks wybrał młodszą kobietę, też Marzenę. Tak podobno jest wygodniej, chłop się nie myli, kiedy czule przemawia do swojej kobiety. Zwłaszcza w łóżku jest to podobno bardzo praktyczne. Krysia, Ela i Ania mają zwyczajne rodziny, po dwójce dzieci każda, tak jak ja i moja siostra. Każda jest na swój sposób szczęśliwa, chociaż Ela przeżyła zdradę Adama.
– Udało się poskładać, ale Elka już inaczej traktuje swojego chłopa. A i on już inaczej tańczy przy Eli – moja siostra lubi podkreślać, że kryzys w małżeństwie Elki wyszedł jej na dobre.
Ela bardziej się szanuje i widać, że lepiej dba o siebie, a jednocześnie nie jest na każde zawołanie małżonka. Irka ma skłonność do teoretyzowania. Według niej wszystkie kryzysy mają jakąś ozdrowieńczą moc.
– O ile małżeństwo się nie rozpadnie – szybko dodaje na koniec swoich wywodów o wzmacnianiu związku przez kryzys. Wtedy oczywiście patrzy na mnie:
– Ale i to da się naprawić, prawda, Tesiu?
Nigdy nie lubiłam słuchać tych jej mądrości. Kiedy rozstałam się z Jackiem byłam wrakiem człowieka, o mało nie skończyłam w psychiatryku i wiedziałam, że nie zmienią tego żadne dobre rady w stylu: jesteś młoda, na pewno kogoś jeszcze znajdziesz, przestań się nad sobą użalać, idź między ludzi, kup sobie nowe kiecki, zrób sobie maseczkę i tym podobne.
Rok po rozwodzie byłam nieszczęśliwa
Według mnie małżeństwo moje i Jacka było udane, przynajmniej na początku, zanim urodziły się dzieci. Owszem, nieraz spieraliśmy się z byle powodu, ale to były całkiem błahe sprzeczki. Wtedy byłam na etapie uczenia Jacka, że dom jest nasz wspólny i każdy ma w nim coś do zrobienia. Niby przyznawał mi rację, ale tydzień po kłótni o niewyniesione śmieci czy niesprzątnięte po śniadaniu naczynia Jacek znów zapominał o swoich nielicznych obowiązkach.
Z czasem jednak machnęłam na to ręką. W końcu mąż był dla mnie czuły, pracował, starał się, aby niczego nam nie brakowało. Było nam ze sobą dobrze. Kochaliśmy się tak samo mocno i żarliwie jak przed ślubem. Żadne z nas nie wyobrażało sobie życia bez tego drugiego. Mieliśmy podobne wyobrażenie o przyszłości, rozśmieszały nas te same kawały, bawiły te same filmy. Lubiliśmy spotkania z przyjaciółmi, wypady rowerami za miasto, wakacje pod namiotem. Byliśmy szczęśliwi…
Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że szczęście z Jackiem oznacza całkowite podporządkowanie się jego wyobrażeniom o życiu. Kiedy na świat przyszły dzieci, sprzeczki zdarzały się już częściej. Jacek wprawdzie bardzo kochał i Gabrysię, i Grzesia, ale niewiele przy nich robił. Kiedy oboje byli małymi oseskami, cała jego pomoc sprowadzała się do wyjścia na spacer z wózkiem. Potem z chęcią pomagał maluchom w stawianiu na dywanie budowli z klocków, ale o tym, żeby na przykład nakarmić czy ubrać któreś z dzieci, nie było już mowy.
Było mi ciężko, bo córka przyszła na świat rok po Grzesiu, więc nieustannie byłam na nogach, w ciągłym pogotowiu: przecieranie zupek, pranie, prasowanie z jednoczesnym pilnowaniem, żeby raczkujący Grześ nie zrobił sobie krzywdy. Czułam się jak robot wieloczynnościowy, gdy np. trzymając przy piersi wiecznie głodną Gabrysię, musiałam zajmować się Grzesiem. W głębi serca byłam rozżalona, że Jacek nie poczuwa się do większego wysiłku przy dzieciach, ale starałam się nie doprowadzać do ostrych konfliktów.
Mąż najwyraźniej nie ma talentu
Liczyłam na to, że gdy podrosną, znajdzie czas i ochotę, by się nimi zająć i choć częściowo wyręczyć mnie w domowej krzątaninie. Czas jednak płynął szybko, dzieci rosły, przybywało obowiązków, a podział ról w naszym małżeństwie nadal był nierówny. Mój powrót do pracy po urlopie wychowawczym spowodował, że wszystko stanęło na głowie. Jacek wprawdzie zaczął mi pomagać: odprowadzał dzieci do żłobka i przedszkola, nawet włączał raz w tygodniu odkurzacz i robił porządki, przywoził większe zakupy, ale i tak w naszym domu zapanował chaos.
Nie radziłam sobie z tym wszystkim, a najgorsze było to, że mój kochający mąż, zawsze skory do okazywania czułości, nagle zrobił się oziębły i zdystansowany. Co prawda w tamtym czasie byłam niezmiennie zmęczona i nie okazywałam żadnego zainteresowania seksem. Z początku Jacek sam mnie trochę tłumaczył. Wieczorem, kiedy już leżałam w łóżku, patrzył na mnie ze współczuciem i mówił:
– Chyba dam ci dziś spokój. Jesteś taka zmęczona… – całował mnie w czoło i głaskał po głowie, a ja nie wiadomo w którym momencie zapadałam w sen.
Pewnego dnia zorientowałam się, że nie kochaliśmy się od ponad dwóch miesięcy. Uznałam, że to już jest przesada, że muszę się ogarnąć i przypomnieć sobie o roli żony. Zaraz po pracy wstąpiłam do sklepu z bielizną i kupiłam kusą koszulkę nocną w kolorze czerwonego wina. Tamtego wieczoru to Jacek był zmęczony i w ogóle nie zauważył mojego powabnego stroju. Powiedział coś tylko o trudnym dniu w pracy i pierwszy poszedł się położyć. Kiedy wyszłam z łazienki, już spał.
Potem pojechał służbowo na Węgry
Zwodził mnie kilka miesięcy, zanim oznajmił, że chce się wyprowadzić.
– Nie mogę tak dłużej żyć, Tereniu. Zaczynam się dusić w domu… Potrzebuję jakiejś odmiany – powiedział pewnego wieczoru.
Tamtego dnia Gabrysia miała gorączkę, był u niej lekarz, dostałam zwolnienie na opiekę nad dzieckiem. Pomyślałam, że to nawet dobrze się składa, że przez kilka dni, kiedy nie będę chodzić do pracy, nadrobię zaległości w domu. W głowie układałam plan prania, sprzątania, gotowania. Miałam poprosić Jacka, żeby kupił kapustę na gołąbki. Nie wiem, co bardziej mi wtedy zaprzątało głowę: wizja garnka pełnego gołąbków, takich, jakie robiła moja mama, czy pytanie, o jakiej odmianie myśli mój mąż. Pamiętam, że siedziałam na kanapie i tępo gapiłam się w telewizor. Marzyłam o gołąbkach, a on opowiadał o czymś abstrakcyjnym.
– Słyszysz, co mówię?
– Oczywiście, że słyszę. To znaczy, co chciałbyś zrobić? Co masz zamiar zmieniać? – zapytałam zdezorientowana.
– Wszystko… – powiedział, lekko wzruszył ramionami, popatrzył dokoła, jakby chodziło mu o meble, dywan i telewizor. – Chcę się wyprowadzić. Możliwie jak najszybciej. Nie wiem jeszcze, czy chcę rozwodu… Oj, Teresa, nie patrz tak na mnie – obruszył się.
Nie wiem, jaką miałam minę
Wtedy jeszcze nie rozumiałam, o czym Jacek mówi. Słuchałam słów, ale ich znaczenie nie docierało do mojej świadomości. Potem była awantura. Strasznie gwałtowna. Machałam rękami, chciałam uderzyć męża w twarz, ale tylko cisnęłam wazonem o ścianę. Jacek poszedł do kuchni po szczotkę. Sprzątnął kawałki szkła, a potem spakował do torby kilka sztuk bielizny, trzy koszule, jakieś spodnie i wyszedł.
Gdy zobaczyłam Michała w progu, liczyłam, że coś mi wyjaśni, ale on tylko wręczył mi jakąś kopertę i spytał, czy może zabrać dokumenty, które Jacek zostawił na biurku. Widziałam, że był nie mniej zdezorientowany niż ja. Od szwagra dowiedziałam się tylko tyle, że mój mąż nie wrócił do domu rodziców i nikt z rodziny nie wie, gdzie się zatrzymał.
– Mam mu odwieźć te papiery do biura. Tu powinien być list do ciebie – wskazał na kopertę, którą wciąż trzymałam w ręce.
Potem, nie żegnając się, wyszedł. List zawierał kilka zdań:
„Kochana Tesiu, będę z Tobą w kontakcie. Na razie zostawiam Ci trochę gotówki. Zresztą o pieniądze na dzieci się nie martw. Zobaczymy, jak się to wszystko ułoży… Jacek”.
Byłam oszołomiona, ale treść listu dawała mi jakąś nadzieję. Dopiero kiedy dostałam wezwanie do sądu, przestałam karmić się złudzeniami. Rzeczywiście, tak jak zapowiadał Jacek, wszystko się ułożyło. On dawał mi dość pieniędzy, żebym mogła zapewnić naszym dzieciom wszystko, czego potrzebowały. Odwiedzał je na tyle często, by o nim nie zapomniały, a z czasem, kiedy już były bardziej samodzielne, zaczął zabierać je do swojego domu. Ten „dom” to było mieszkanie na drugim końcu miasta.
Dzieci początkowo myślały, że ich tata mieszka sam, bo przez długi czas nikogo poza nim tam nie spotkały. Z czasem się jednak okazało, że Jacek dzieli swoje gniazdko z „chudą panią”, jak to określiła Gabrysia.
– Ta pani się do nas uśmiecha, ale prawie nic nie mówi – relacjonował Grześ.
W końcu, jakieś trzy lata po naszym rozwodzie, Jacek sam mi powiedział, że jego związek z Dorotą już się skończył. Potem w jego życiu pojawiła się Iwona. Choć nigdy nie zamieszkali razem, to ten związek trwał dość długo. Iwona uczyła matematyki w jednym z renomowanych liceów w mieście i akurat tak się złożyło, że mogła pomagać naszym dzieciom w przygotowaniach do matury. Nawet byłam jej za to wdzięczna…
Grześ bez problemów dostał się na politechnikę, a Gabrysia zdała do Szkoły Głównej Handlowej. W tym czasie, kiedy mój eksmąż był z Iwoną, ja spotykałam się z Robertem. Poznaliśmy się podczas wyjazdu integracyjnego dla pracowników naszego banku. Szybko między nami zaiskrzyło i poszliśmy do łóżka. Z czasem jednak namiętność zamieniła się w przyjaźń. Obojgu nam jej brakowało. Nie planowaliśmy zakładania rodziny. Robert miał córkę z kobietą, która zostawiła go dla innego mężczyzny. Od czasu, kiedy większość ciężaru wychowania wziął na siebie, nie interesowało go wchodzenie w stałe związki.
Ja nie zamierzałam komplikować życia sobie ani swoim dzieciom, dlatego miłość połączona z przyjaźnią na odległość bardzo nam odpowiadała. Mijały lata i przyzwyczaiłam się do tego trybu życia. Wspólnie z Robertem spędzaliśmy urlopy, święta, długie weekendy za miastem, i to nam wystarczało.
– Jestem chory – oświadczył pewnego wieczoru.
Diagnoza była okrutna
Po trzech miesiącach płakałam nad grobem Roberta. Zostałam sama. Byłam pewna, że już nie chcę nikogo poznawać, z nikim więcej nie chcę dzielić życia. Wtedy Gabrysia przyprowadziła do domu Daniela.
– Kochamy się, mamo, chcemy się pobrać – zakomunikowała córka.
W przygotowania do ślubu i hucznego wesela włączył się Jacek. Był coraz częstszym gościem w naszym domu.
– Polubiłem tego Daniela, Tesiu. Przyzwoity z niego człowiek – zagadał któregoś wieczoru.
– Tego nie można być pewnym na sto procent. Sam o tym wiesz… – zawiesiłam głos.
Wcale nie chciałam w tamtym momencie wracać do naszego życia i rozpadu małżeństwa. W ogóle nie myślałam o Jacku i o sobie. Nieraz po prostu zastanawiałam się, jaka przyszłość czeka moją córkę u boku Daniela. Zwyczajna matczyna troska sprawiała, że różne obawy przychodziły mi do głowy. Wiedziałam jednak, że córka musi przeżyć życie po swojemu i jeśli nawet coś mi się w Danielu nie podobało, nie miałam prawa wtrącać się do tego związku.
– Będą szczęśliwi. Ja to czuję – usłyszałam zapewnienie byłego męża.
A potem zaczęliśmy rozmawiać o nas samych. Od słowa do słowa doszliśmy do wniosku, że oboje jesteśmy samotni. Potem zaczęliśmy spędzać ze sobą więcej czasu i znów się do siebie zbliżyliśmy. Rok po ślubie córki Jacek ponownie mi się oświadczył. Ogłosił ten fakt wszem wobec. Najbardziej z tej jego propozycji ucieszyły się dzieci. Tylko moja mama, wtedy już bardzo słaba i schorowana, nie była zachwycona tym pomysłem.
– Bo ja wiem, czy to dobry pomysł? A nie możecie po prostu spróbować bez tych wszystkich formalności? – spytała.
Jacek jednak nalegał na ślub
Wszyscy goście życzyli nam szczęścia i mówili, że tym razem na pewno nam się uda. Na przyjęciu – na wszelki wypadek unikałam słowa wesele – zjawili się wszyscy nasi bliscy i znajomi. Huczna zabawa trwała do rana. Bawiliśmy się świetnie. To było niecały rok temu, na początku czerwca, a ja mam już dosyć tego naszego szczęścia…
Wszystko w zachowaniu, gestach mojego męża mnie drażni. W tym, jak bardzo chce kierować moim życiem. Jacek nie jest już tym samym człowiekiem, jakim był dawniej. Zrobił się małostkowy, wszystkim wszystkiego zazdrości, chociaż niczego mu nie brakuje. Uwielbia krytykować ludzi, znajdując w nich cechy, których nie mają. Stał się podejrzliwy i wszędzie węszy spiski. Ufa tylko naszym dzieciom, chociaż i do nich ma mnóstwo zastrzeżeń.
– Gabrysia nie powinna się jeszcze pakować w pieluchy. Ma czas, niech się najpierw czegoś z Danielem dorobią – sarka na córkę, która spodziewa się dziecka. – Słyszałaś, że Grzesiek kupuje nowe auto? Ciekawe z czego on będzie je spłacał… To gołodupiec jest, inżynierek z bożej łaski, psiakrew. Przecież ta jego pensja to grosze… – drwi z syna i jego planów.
Do mnie właściwie mąż nie ma zastrzeżeń, ale doprowadzają mnie do furii jego uwagi w stylu: „nie ma potrzeby, kochanie, żebyś się spieszyła po pracy do domu, ale kiedy ty zrobisz obiad, maleńka?”. Ustaliliśmy przed ślubem, że dajemy sobie więcej swobody, że każdy ma prawo zajmować się swoim hobby i poświęcać mu tyle czasu, ile ma ochotę. Co prawda ja akurat nie mam żadnego hobby; trochę czytam, lubię kino, wychodzę czasem na babskie ploteczki, ale Jacek jest zapalonym wędkarzem.
Rozmawialiśmy o domowych obowiązkach: nic na siłę, każdy ma prawo do odpoczynku, spędzania czasu według własnego uznania, chyba że mamy ochotę robić coś wspólnie: wyjść razem do kina, teatru, na spacer czy zaprosić przyjaciół na kolację lub pójść do restauracji na obiad. Na wszystko Jacek się zgodził, ale teraz zamienia się powoli w domowego tyrana. Co więcej: nieustannie mnie ocenia, krytykuje. Zupełnie tak jak wczoraj, kiedy przymierzałam w domu nowy, pomarańczowy sweterek.
– Nie powinnaś się ubierać w takie jaskrawe kolory, Tesiu.
– Co masz na myśli? Że jestem za stara? – zapytałam.
Czułam, jak ze złości robi mi się zmarszczka między brwiami.
– No cóż, jak by to powiedzieć… Kobieta w twoim wieku to już…
– Co? Mam się zawinąć w czarną szmatę i ukryć przed światem jak jakaś ortodoksyjna muzułmanka? A podobno ci się wciąż podobam i działam na ciebie? Nie tak mówiłeś, kiedy się drugi raz oświadczałeś? – wściekłam się.– No, już, już… Daj spokój. Tak tylko palnąłem… – Jacek wycofał się bez przekonania.
A miesiąc wcześniej pouczał mnie, że nie powinnam się umawiać z Jolką.
– Ona jest… no… taką wichrzycielką – skomentował, kiedy powiedziałam, że namawia nas na wypad w babskim gronie do spa.
W końcu nie pojechałyśmy, bo Irka złapała jakiegoś wirusa, a Kryśka złamała nadgarstek.
– No wreszcie łaskawie odebrałaś – usłyszałam głos siostry w słuchawce. – Coś się stało, że się nie odzywasz?
Zaczęłam się gorączkowo zastanawiać, co mam odpowiedzieć.
– Chyba nie przyjdę do Jolki… Wiesz, słabo się czuję, chyba coś mnie bierze…
– Teśka, nie ściemniaj, przecież słyszę, że nie o to chodzi. No, gadaj! Coś z Jackiem? – siostra trafiła w sedno.
Przez chwilę się wahałam, czy powinnam jej powiedzieć prawdę. Zastanawiałam się, czy rzeczywiście mam rację, myśląc, że ponowny ślub z byłym mężem był totalną pomyłką. A może lepiej to z siebie wyrzucić?
– Mam doła, bo… to moje małżeństwo to straszna porażka – wyrzuciłam z siebie wreszcie.
– Tego się, cholera, obawiałam – powiedziała moja siostra. – Nasza mama miała rację… Trzeba było się nie godzić na ślub. No, ale głowa do góry, Teśka! Rozwodów jeszcze nie znieśli, nie? No to się nie martw. Widzimy się u Jolki. Masz się porządnie ubrać, zrobić fryzurę i mocny makijaż. Podjadę po ciebie taksówką. Musimy to uczcić!
– Co, drugi rozwód mam opijać?
– Drugi i ostatni. To jest dobry powód! – zaśmiała się Irka. Chyba ma rację…
Teresa, 45 lat
Czytaj także:
„Mąż miał mnie za darmozjada, więc zażądał rozwodu. Myślał, że będę za nim płakać, a ja śmiałam mu się prosto w twarz”
„Mężczyźni nie lubią mądrych babek, bo nie chcą skończyć pod pantoflem. Laleczka z sianem w głowie, to ich ideał”
„Mój brat prowadził podwójne życie i myślał, że ujdzie mu to na sucho. Już ja mu pokażę, co czeka kłamliwych typów”