„Inne dzieci są dorodne i rumiane, a moja wnuczka to chucherko. Ludzie myślą, że ją głodzę, a ona jest zwykłym niejadkiem”

dziecko, które nie lubi jeść fot. iStock by Getty Images, Antonio Garcia Recena
„– Zobaczyłam, że nie ma na nogach swoich butów, ciepłych filcowych walonek. Przehandlował je, tak jak i moją suknię, za tę chudą kozę… – babcia zaśmiała się do swoich wspomnień. – Wrócił w samych wełnianych skarpetach i szmacianych onucach, ale za to Jędruś nie był już głodny. Pił to mleko, rozcieńczone wodą, i rósł na schwał”.
/ 21.04.2023 15:15
dziecko, które nie lubi jeść fot. iStock by Getty Images, Antonio Garcia Recena

Nie chcę – Justynka skrzywiła się i odsunęła talerz z twarożkiem na brzeg stołu.

– To może jajecznicę ci zrobię? – zaproponowałam wnuczce.

– Nie – powtórzyła, kręcąc głową.

– A co byś zjadła? – spytałam.

– Nic albo chlebek z masłem i cukrem – odparła mała.

Westchnęłam, bo przecież taką właśnie kanapkę jadła wczoraj na śniadanie i na kolację, do tego na obiad makaron też z cukrem… Ile można?

Moja pięcioletnia wnuczka, którą opiekowałam się przez kilka dni w tygodniu, była typowym niejadkiem. Chudziutka, blada jak opłatek, wyglądała jak niedożywione i zaniedbane, a nawet schorowane dziecko, chociaż chuchaliśmy na nią wszyscy, rodzice i my, dziadkowie.

Problemy z jedzeniem pojawiły się u niej już w dniu narodzin. Justynka nie chwyciła piersi matki, trzeba było ją poić butelką. A gdy tylko skończyła trzy miesiące, nie chciała już pić z butelki i córka musiała ją karmić łyżeczką, co nie było proste.

Lubiłam słuchać, jak wspomina dawne czasy

Smutno mi się robiło, gdy w parku czy na placu zabaw widziałam jej rówieśników, rumianych, wyglądających niczym pączki w maśle. Justynka była przy taka mizerniutka. Widziałam znaczące spojrzenia innych matek czy babć. Najpierw patrzyły z troską na dziecko, a potem na mnie lub na moją córkę z pogardą, jakbyśmy specjalnie głodziły małą. No, ale cóż ja miałam począć? W żaden sposób nie potrafiłam zmusić wnuczki do zjedzenia czegoś treściwego. Nie lubiła i nie chciała jeść, i żadne specyfiki z apteki nie zmusiły jej do tego, żeby zjadła normalnie chociaż jeden posiłek w ciągu dnia. Skubała tylko to, co było na talerzu albo po prostu odsuwała talerz od siebie, niczego nie tykając.

– Ona naprawdę wygląda tak, jakbyśmy ją głodzili – podzieliłam się w końcu swoimi troskami z moją dobrą sąsiadką, panią Anielą, wiekową już staruszką.

Pomagałam jej często w sprzątaniu czy zakupach. Babcia Anielka, jak nazywali ją mieszkańcy naszej ulicy, pomimo swych dziewięćdziesięciu lat, była miłą, pogodną osobą, o sprawnym wciąż umyśle, życzliwą wszystkim ludziom. Gdy czasem siadywałyśmy na werandzie lub w jej pełnym starych bibelotów pokoju, popijając ziółka, opowiadała o dawnych czasach, o swojej ciężkiej, wojennej młodości i latach, kiedy każdy dzień był walką o przetrwanie. Lubiłam jej słuchać, mogłam siedzieć u niej całymi godzinami.

Ja nie miałam takiego ciekawego życia jak ona, ale odwzajemniałam się jej, opowiadając o mojej największej dumie, Justynce, i o troskach związanych z powodu tego małego niejadka.

– Czasem to już nam z córką ręce opadają. Nie wiemy, co gotować. Ona niczego nie chce – skarżyłam się jej. – Skubnie tylko kilka razy z talerza jak ptaszek, i to wszystko.

– Rzeczywiście mizerniutka dziewczynka, chociaż ładna jak aniołeczek – przytaknęła babcia Anielka.

– Córka podaje jej witaminy i różne syropy na apetyt – powiedziałam. – Niestety, nic nie pomaga.

Na wieś trzeba by z nią pojechać, gdzieś do gospodarstwa, nie na wczasy – poradziła staruszka. – Na świeżym powietrzu by się wygoniła, mleka prosto od krowy napiła albo koziego! Apetyt sam by przyszedł!

– Kozie mleko? No nie wiem… wzdrygnęłam się z obrzydzeniem– A któż to teraz coś takiego pije?

– Widziałam w delikatesach butelki z kozim mlekiem, mądre matki kupują – zaśmiała się babcia Anielka. – Chociaż dzieci karmi się teraz tymi sztucznościami w proszku, odżywkami. No to i dzieciska po nich też sztuczne są.

– Niechże pani nie mówi takich rzeczy – obruszyłam się. – Te mieszanki są przebadane przez prawdziwych specjalistów z instytutów żywienia…

– Co tam specjaliści! – przerwała mi staruszka, śmiejąc się. – Matka natura to najlepszy specjalista jest, a na kozim mleku niejedno dziecko się wychowało, podczas wojny chociażby. Koza to wielka dobrodziejka była wtedy.

Skąd my w Warszawie weźmiemy kozę?

I babcia Anielka zaczęła opowiadać. Wróciła do straszliwych czasów, gdy po powstaniu musieli z mężem z Warszawy uciekać. A młodą mężatką wtedy była, w dodatku spodziewała się dziecka.

– Widziała przecież pani Jędrka, mojego syna, prawda? – spytała z dumą. – Brakuje mu to czego? Chłop na schwał, przystojny, postawny, chociaż lata już swoje ma, a przecież urodziłam go w czterdziestym piątym roku, jeszcze trwała wojna… I gdzież by tam były jakieś mieszanki, mleko w proszku w sklepach! Zwykłego mleka od krowy nawet nie było, bo i o krowę trudno było. A ja pokarmu miałam trochę tylko, no bo niby skąd? Głodni chodziliśmy, a dzieciak darł się całe dnie, piersi szukał, ale co on tam wyssał, parę kropel zaledwie.

Babcia Anielka zamilkła. Popijała swoje ziółka drobnymi łyczkami i najwyraźniej zatopiła się we wspomnieniach, bo oczy się jej zaszkliły. Cóż, chociaż czasy były wtedy ciężkie, to jednak zawsze się łezka w oku kręci na myśl o młodości i macierzyństwie.

– Jędruś urodził się w styczniu, a zima w czterdziestym piątym była straszna. Śniegi po pas, mróz… – opowiadała. – Myśmy z mężem uciekinierami byli, przygarnęli nas we wsi, już za Kielcami. Mieszkaliśmy kątem u biedaków takich, co kiedyś gospodarzami byli, ale Niemcy wszystko im zabrali. Ja uczyłam trochę ich dzieci, mąż w lesie za drwala robił, w gospodarce pomagał, tylko za mieszkanie i skromne jedzenie… A jak urodziłam, to wyprawki żadnej nie miałam nawet, pieluch tylko kilka uszyłam ze starej poszwy, a gospodyni koszulki po swoich dzieciakach mi dała. Myśmy przecież po powstaniu, tak jak stali z domu wyszli… – staruszka ciężko westchnęła. – W końcu przyszedł na mnie czas, bólów dostałam. Bałam się, bo lekarza żadnego nie było. Ale gospodyni pomogła, jak umiała i pomimo biedy, Jędrzej się urodził zdrowiuteńki. Od razu wierzgał nóżkami! Aż mi się wierzyć nie chciało, że taki silny jest. Ale pokarmu nie miałam, a dziecko chciało jeść, czepiało się pustej piersi…

Milczałam, nie chciałam płoszyć tych chwil sprzed lat, kiedy ta kobieta z synkiem na rękach była młoda i szczęśliwa, pomimo wojny i biedy.

– Któregoś dnia mąż wziął moją jedyną, zabraną jeszcze z domu, wełnianą sukienkę i poszedł gdzieś do wsi, a wieczorem wrócił z kozą – uśmiechnęła się przez łzy babcia Aniela. – Chude to zwierzątko było i wynędzniałe, jak my wszyscy, ale miała mleko. Zaczął ją doić i wtedy zobaczyłam, że nie ma na nogach swoich butów – ciepłych filcowych walonek. Przehandlował je, tak jak i moją suknię, za tę chudą kozę… – babcia zaśmiała się. – Wrócił w samych wełnianych skarpetach i szmacianych onucach, ale za to Jędruś nie był już głodny. Pił to mleko, rozcieńczone wodą, i rósł na schwał. A koza wybredna nie była, niczym nie pogardziła, płot obgryzła i miotłę, wiecheć słomy zjadła i nawet kora jabłonki jej posmakowała. A potem zima się skończyła i wojna też – pokiwała głową staruszka. – Prawdziwa dobrodziejka z tej kozy była, pani wnuczce też taka koza by się przydała.

Opowiedziałam córce o tym, co usłyszałam od babci Anielki. Myślałam, że mnie wyśmieje. W końcu młodzi teraz z każdego pomysłu starych kpią. Ale o dziwo, spodobało jej się to, co poradziła staruszka.

– Co nam szkodzi, mamo – wzruszyła ramionami. – Wszystkiego już próbowaliśmy. Jak apteka nie pomogła, to może kozie mleko pomoże…

– A gdzie ty znajdziesz kozę w Warszawie? – roześmiałam się.

– Na razie kupimy mleko w delikatesach i zobaczymy, co będzie – odparła córka. – Ale poszukam też w internecie jakiegoś gospodarstwa agroturystycznego. Myślę, że rzeczywiście możemy się wybrać na jakąś wycieczkę. Dobrze nam wszystkim zrobi świeże powietrze, jajka prosto od kurek, no i mleko od kozy.

Pomogła Jędrkowi, pomogła też Justysi

Co prawda Justynce nie bardzo uśmiechało się pić to mleko ze sklepu, ale jej mama bardzo poważnie potraktowała całą sprawę i wyszukała całoroczne oferty wypoczynkowego pobytu w wiejskich gospodarstwach. Długo wydzwaniała i pytała, czy mają kozę, która daje mleko. I w końcu znalazła górali z Podbeskidzia, którzy mieli dojne kozy i na dodatek wnuczkę w wieku naszej Justynki. A za domem spory pagórek, z którego dziewczynki mogły zjeżdżać na sankach. Córka nie musiała mnie długo prosić, wiadomo było, że to ja pojadę z wnuczką na tę kozią kurację.

I pojechałam. Nasi gospodarze okazali się prostymi, życzliwymi ludźmi, serdecznymi i gościnnymi. Matka gaździny, będąca prawie w wieku babci Anieli, codziennie po południu doiła kozy, z ich mleka robili potem serki. A Justynka i wnuczka gospodarzy zawsze dostawały po dużym kubku.

Początkowo moja wnusia krzywiła się, ale ambicja nie pozwalała jej zostawać w tyle za małą góralką, toteż dzielnie opróżniała kubek do dna. Z wielką radością patrzyłam, jak z każdym dniem Justysia wygląda coraz lepiej, policzki się jej zaokrągliły, przytyła, apetyt miała doskonały, właśnie po tym odżywczym kozim mleku. Zjadała takie wielkie porcje, że momentami aż się jej dziwiłam. I szalała na śniegu, lepiąc bałwana, tocząc wojnę na śnieżki, a nawet zjeżdżając z pagórka za domem na starej, nieużywanej już niecce do pieczenia chleba.

Z wdzięcznością myślałam o babci Anieli, o jej mądrych słowach. Koza to rzeczywiście dobrodziejka… A przynajmniej była nią przed wielu laty dla Jędrka i teraz dla Justynki. Jej mleko okazało się lepsze dla mojego niejadka niż niejeden specyfik z apteki. 

Czytaj także:
„Widuję wnuka tylko na zdjęciach. Córka nie zaprasza mnie nawet na jego urodziny. Wymazali mnie z życia”
„Z moimi nastoletnimi wnukami zupełnie nie ma kontaktu. Siedzą nadąsani z nosami w telefonach i nie chcą niczego robić”
„Dla mojej córki praca była ważniejsza niż własne dziecko. Nie chciała brać wolnego nawet na urodziny synka”

Redakcja poleca

REKLAMA