– Nie chcę – Justynka skrzywiła się i odsunęła talerz z twarożkiem na brzeg stołu.
– To może jajecznicę ci zrobię? – zaproponowałam wnuczce.
– Nie – powtórzyła, kręcąc głową.
– A co byś zjadła? – spytałam.
– Nic albo chlebek z masłem i cukrem – odparła mała.
Westchnęłam, bo przecież taką właśnie kanapkę jadła wczoraj na śniadanie i na kolację, do tego na obiad makaron też z cukrem… Ile można?
Moja pięcioletnia wnuczka, którą opiekowałam się przez kilka dni w tygodniu, była typowym niejadkiem. Chudziutka, blada jak opłatek, wyglądała jak niedożywione i zaniedbane, a nawet schorowane dziecko, chociaż chuchaliśmy na nią wszyscy, rodzice i my, dziadkowie.
Problemy z jedzeniem pojawiły się u niej już w dniu narodzin. Justynka nie chwyciła piersi matki, trzeba było ją poić butelką. A gdy tylko skończyła trzy miesiące, nie chciała już pić z butelki i córka musiała ją karmić łyżeczką, co nie było proste.
Lubiłam słuchać, jak wspomina dawne czasy
Smutno mi się robiło, gdy w parku czy na placu zabaw widziałam jej rówieśników, rumianych, wyglądających niczym pączki w maśle. Justynka była przy taka mizerniutka. Widziałam znaczące spojrzenia innych matek czy babć. Najpierw patrzyły z troską na dziecko, a potem na mnie lub na moją córkę z pogardą, jakbyśmy specjalnie głodziły małą. No, ale cóż ja miałam począć? W żaden sposób nie potrafiłam zmusić wnuczki do zjedzenia czegoś treściwego. Nie lubiła i nie chciała jeść, i żadne specyfiki z apteki nie zmusiły jej do tego, żeby zjadła normalnie chociaż jeden posiłek w ciągu dnia. Skubała tylko to, co było na talerzu albo po prostu odsuwała talerz od siebie, niczego nie tykając.
– Ona naprawdę wygląda tak, jakbyśmy ją głodzili – podzieliłam się w końcu swoimi troskami z moją dobrą sąsiadką, panią Anielą, wiekową już staruszką.
Pomagałam jej często w sprzątaniu czy zakupach. Babcia Anielka, jak nazywali ją mieszkańcy naszej ulicy, pomimo swych dziewięćdziesięciu lat, była miłą, pogodną osobą, o sprawnym wciąż umyśle, życzliwą wszystkim ludziom. Gdy czasem siadywałyśmy na werandzie lub w jej pełnym starych bibelotów pokoju, popijając ziółka, opowiadała o dawnych czasach, o swojej ciężkiej, wojennej młodości i latach, kiedy każdy dzień był walką o przetrwanie. Lubiłam jej słuchać, mogłam siedzieć u niej całymi godzinami.
Ja nie miałam takiego ciekawego życia jak ona, ale odwzajemniałam się jej, opowiadając o mojej największej dumie, Justynce, i o troskach związanych z powodu tego małego niejadka.
– Czasem to już nam z córką ręce opadają. Nie wiemy, co gotować. Ona niczego nie chce – skarżyłam się jej. – Skubnie tylko kilka razy z talerza jak ptaszek, i to wszystko.
– Rzeczywiście mizerniutka dziewczynka, chociaż ładna jak aniołeczek – przytaknęła babcia Anielka.
– Córka podaje jej witaminy i różne syropy na apetyt – powiedziałam. – Niestety, nic nie pomaga.
– Na wieś trzeba by z nią pojechać, gdzieś do gospodarstwa, nie na wczasy – poradziła staruszka. – Na świeżym powietrzu by się wygoniła, mleka prosto od krowy napiła albo koziego! Apetyt sam by przyszedł!
– Kozie mleko? No nie wiem… – wzdrygnęłam się z obrzydzeniem. – A któż to teraz coś takiego pije?
– Widziałam w delikatesach butelki z kozim mlekiem, mądre matki kupują – zaśmiała się babcia Anielka. – Chociaż dzieci karmi się teraz tymi sztucznościami w proszku, odżywkami. No to i dzieciska po nich też sztuczne są.
– Niechże pani nie mówi takich rzeczy – obruszyłam się. – Te mieszanki są przebadane przez prawdziwych specjalistów z instytutów żywienia…
– Co tam specjaliści! – przerwała mi staruszka, śmiejąc się. – Matka natura to najlepszy specjalista jest, a na kozim mleku niejedno dziecko się wychowało, podczas wojny chociażby. Koza to wielka dobrodziejka była wtedy.
Skąd my w Warszawie weźmiemy kozę?
I babcia Anielka zaczęła opowiadać. Wróciła do straszliwych czasów, gdy po powstaniu musieli z mężem z Warszawy uciekać. A młodą mężatką wtedy była, w dodatku spodziewała się dziecka.
– Widziała przecież pani Jędrka, mojego syna, prawda? – spytała z dumą. – Brakuje mu to czego? Chłop na schwał, przystojny, postawny, chociaż lata już swoje ma, a przecież urodziłam go w czterdziestym piątym roku, jeszcze trwała wojna… I gdzież by tam były jakieś mieszanki, mleko w proszku w sklepach! Zwykłego mleka od krowy nawet nie było, bo i o krowę trudno było. A ja pokarmu miałam trochę tylko, no bo niby skąd? Głodni chodziliśmy, a dzieciak darł się całe dnie, piersi szukał, ale co on tam wyssał, parę kropel zaledwie.
Babcia Anielka zamilkła. Popijała swoje ziółka drobnymi łyczkami i najwyraźniej zatopiła się we wspomnieniach, bo oczy się jej zaszkliły. Cóż, chociaż czasy były wtedy ciężkie, to jednak zawsze się łezka w oku kręci na myśl o młodości i macierzyństwie.
– Jędruś urodził się w styczniu, a zima w czterdziestym piątym była straszna. Śniegi po pas, mróz… – opowiadała. – Myśmy z mężem uciekinierami byli, przygarnęli nas we wsi, już za Kielcami. Mieszkaliśmy kątem u biedaków takich, co kiedyś gospodarzami byli, ale Niemcy wszystko im zabrali. Ja uczyłam trochę ich dzieci, mąż w lesie za drwala robił, w gospodarce pomagał, tylko za mieszkanie i skromne jedzenie… A jak urodziłam, to wyprawki żadnej nie miałam nawet, pieluch tylko kilka uszyłam ze starej poszwy, a gospodyni koszulki po swoich dzieciakach mi dała. Myśmy przecież po powstaniu, tak jak stali z domu wyszli… – staruszka ciężko westchnęła. – W końcu przyszedł na mnie czas, bólów dostałam. Bałam się, bo lekarza żadnego nie było. Ale gospodyni pomogła, jak umiała i pomimo biedy, Jędrzej się urodził zdrowiuteńki. Od razu wierzgał nóżkami! Aż mi się wierzyć nie chciało, że taki silny jest. Ale pokarmu nie miałam, a dziecko chciało jeść, czepiało się pustej piersi…
Milczałam, nie chciałam płoszyć tych chwil sprzed lat, kiedy ta kobieta z synkiem na rękach była młoda i szczęśliwa, pomimo wojny i biedy.
– Któregoś dnia mąż wziął moją jedyną, zabraną jeszcze z domu, wełnianą sukienkę i poszedł gdzieś do wsi, a wieczorem wrócił z kozą – uśmiechnęła się przez łzy babcia Aniela. – Chude to zwierzątko było i wynędzniałe, jak my wszyscy, ale miała mleko. Zaczął ją doić i wtedy zobaczyłam, że nie ma na nogach swoich butów – ciepłych filcowych walonek. Przehandlował je, tak jak i moją suknię, za tę chudą kozę… – babcia zaśmiała się. – Wrócił w samych wełnianych skarpetach i szmacianych onucach, ale za to Jędruś nie był już głodny. Pił to mleko, rozcieńczone wodą, i rósł na schwał. A koza wybredna nie była, niczym nie pogardziła, płot obgryzła i miotłę, wiecheć słomy zjadła i nawet kora jabłonki jej posmakowała. A potem zima się skończyła i wojna też – pokiwała głową staruszka. – Prawdziwa dobrodziejka z tej kozy była, pani wnuczce też taka koza by się przydała.
Opowiedziałam córce o tym, co usłyszałam od babci Anielki. Myślałam, że mnie wyśmieje. W końcu młodzi teraz z każdego pomysłu starych kpią. Ale o dziwo, spodobało jej się to, co poradziła staruszka.
– Co nam szkodzi, mamo – wzruszyła ramionami. – Wszystkiego już próbowaliśmy. Jak apteka nie pomogła, to może kozie mleko pomoże…
– A gdzie ty znajdziesz kozę w Warszawie? – roześmiałam się.
– Na razie kupimy mleko w delikatesach i zobaczymy, co będzie – odparła córka. – Ale poszukam też w internecie jakiegoś gospodarstwa agroturystycznego. Myślę, że rzeczywiście możemy się wybrać na jakąś wycieczkę. Dobrze nam wszystkim zrobi świeże powietrze, jajka prosto od kurek, no i mleko od kozy.
Pomogła Jędrkowi, pomogła też Justysi
Co prawda Justynce nie bardzo uśmiechało się pić to mleko ze sklepu, ale jej mama bardzo poważnie potraktowała całą sprawę i wyszukała całoroczne oferty wypoczynkowego pobytu w wiejskich gospodarstwach. Długo wydzwaniała i pytała, czy mają kozę, która daje mleko. I w końcu znalazła górali z Podbeskidzia, którzy mieli dojne kozy i na dodatek wnuczkę w wieku naszej Justynki. A za domem spory pagórek, z którego dziewczynki mogły zjeżdżać na sankach. Córka nie musiała mnie długo prosić, wiadomo było, że to ja pojadę z wnuczką na tę kozią kurację.
I pojechałam. Nasi gospodarze okazali się prostymi, życzliwymi ludźmi, serdecznymi i gościnnymi. Matka gaździny, będąca prawie w wieku babci Anieli, codziennie po południu doiła kozy, z ich mleka robili potem serki. A Justynka i wnuczka gospodarzy zawsze dostawały po dużym kubku.
Początkowo moja wnusia krzywiła się, ale ambicja nie pozwalała jej zostawać w tyle za małą góralką, toteż dzielnie opróżniała kubek do dna. Z wielką radością patrzyłam, jak z każdym dniem Justysia wygląda coraz lepiej, policzki się jej zaokrągliły, przytyła, apetyt miała doskonały, właśnie po tym odżywczym kozim mleku. Zjadała takie wielkie porcje, że momentami aż się jej dziwiłam. I szalała na śniegu, lepiąc bałwana, tocząc wojnę na śnieżki, a nawet zjeżdżając z pagórka za domem na starej, nieużywanej już niecce do pieczenia chleba.
Z wdzięcznością myślałam o babci Anieli, o jej mądrych słowach. Koza to rzeczywiście dobrodziejka… A przynajmniej była nią przed wielu laty dla Jędrka i teraz dla Justynki. Jej mleko okazało się lepsze dla mojego niejadka niż niejeden specyfik z apteki.
Czytaj także:
„Widuję wnuka tylko na zdjęciach. Córka nie zaprasza mnie nawet na jego urodziny. Wymazali mnie z życia”
„Z moimi nastoletnimi wnukami zupełnie nie ma kontaktu. Siedzą nadąsani z nosami w telefonach i nie chcą niczego robić”
„Dla mojej córki praca była ważniejsza niż własne dziecko. Nie chciała brać wolnego nawet na urodziny synka”