Moja mama była mistrzynią organizowania świąt i imprez. Nieważne – imieniny taty, Boże Narodzenie, na które zjeżdżały się trzy gałęzie rodziny, czy wesele jedynej córki (czyli mnie). Wszystko musiało być zorganizowane jak kampania wojenna. Nic nie mogło zagrozić idei doskonałości danego przyjęcia. Pucowaliśmy więc dom do czysta, tak że test białej rękawiczki przeszedłby nawet piekarnik, i to od środka. Całe dnie układania menu, potem stania w kolejkach, noszenia i gotowania. Dekorowania z taktem, smakiem i umiarem lub przeciwnie, z całkowitym brakiem umiaru, jeśli miało być na bogato, w stylu „zastaw się, a postaw się”.
Wielkie przedsięwzięcia
Potem się świętowało, nieproporcjonalnie krótko do przygotowań, później znowu się sprzątało, a na koniec… mama, cała dumna, piła kieliszeczek nalewki, my zaś mieliśmy nadzieję, że następnej okazji nie będzie, że wszelkie święta szlag jasny trafi. Ale nie trafiał, a ja tak przywykłam do takiego modelu świętowania, że gdy dorosłam, nie wyobrażałam sobie, żeby mogło być inaczej, i tradycję wielkiej pompy przeniosłam na grunt własnej rodziny. Zresztą większość okazji i tak obchodziliśmy w moim domu rodzinnym, a zatem wszystko odbywało się jak za mojego pacholęctwa, tylko na odległość.
Mama zlecała mi wykonanie tego i owego, a ja pokornie biegałam, kupowałam, załatwiałam, zamawiałam, gotowałam i zawoziłam. Mąż i dzieci, widząc mnie z obłędem w oczach, niechętnie włączali się w to szaleństwo, by choć trochę mnie odciążyć i żebym im głowy nie truła. Choć pytali, czy naprawdę musimy znowu harować jak woły przez trzy tygodnie dla dwóch dni świąt. Buntowali się, ale ja w ogóle nie słuchałam ich protestów Oczywiście, że nie musieliśmy, ale… jednak musieliśmy.
Moja mama była terrorystką emocjonalną, która potrafiła wzbudzić takie wyrzuty sumienia, że nie śmiałam się buntować, tylko wręcz dopytywałam, co jeszcze mogę zrobić, żeby ów wyczekiwany dzień jeszcze bardziej uświetnić. Dlatego każda uroczystość była harówką i udręką dla domowników, a świętowaniem tylko dla tych, którzy zostali zaproszeni wyłącznie jako goście i którzy mieli odnieść wrażenie, że to wszystko zrobiło się samo…
Nic się nie zmieniło, gdy moja mama zmarła
Choć rodzinka była przybita śmiercią nestorki i tęskniła za jej humorem oraz pysznymi obiadami, to jednak w duchu odetchnęła z ulgą, że teraz wreszcie skończy się ten cały cyrk, będziemy świętować normalnie, jak większość ludzi, bez zadęcia, spinania pośladków i podpierania się nosem ze zmęczenia. Nic tego. Miałam tak wdrukowany ten schemat, że przejęcie schedy było dla mnie czymś naturalnym i oczywistym. Ani myślałam odpuścić sobie szorowanie okien, schodów, pucowanie każdego kawałeczka domu, tachanie zakupów, gotowanie i klejenie dekoracji. Nie zwracałam uwagi na jęki, prośby i stęki, wyrażane coraz głośniej i coraz bardziej otwarcie, skoro nie mogły już dotrzeć do uszu mojej mamy.
Nie brałam jeńców. Nie dość, że niczego nie pozwalałam zmienić w rozkładzie jazdy, który przejęłam po mamie, to jeszcze wzbogacałam go o dodatkowe pozycje. Kuchnia wszak się rozwijała i zmieniała, więc kombinowałam z nowymi przepisami. Starałam się też zapewnić gościom dodatkowe atrakcje, fontannę czekoladową na przykład. Albo animatora czy dmuchany zamek dla najmłodszych, żeby starsi mogli w spokoju rozkoszować się drinkami przygotowywanymi przez wynajętego barmana.
Tamte urodziny miały być równie zamaszyste
Już miałam rozpiskę powieszoną na lodówce. Kto, kiedy, co, gdzie i jak. Już zaczynałam obliczać w głowie, rozsadzać gości i myśleć, ile jajek zamówić, kiedy mój mąż przytulił mnie mocno, przytrzymał w objęciach, a dzieci zdjęły rozpiskę z lodówki i podarły na strzępy. Nie da się opisać, jaka byłam wściekła.
– Nie mam kopii! Oszaleliście?! Będę musiała wszystko zacząć od początku!
– Tak, kochanie, wszystko zaczniemy od początku – powiedział spokojnie mój mąż, nadal ciasno mnie obejmując.
Na wypadek, gdyby przyszło mi do głowy robić układankę ze strzępków i sklejać w całość.
– Na nowo zaczniemy definiować święta i uroczystości. Cicho! – przerwał mi, zanim zdążyłam otworzyć usta. – Mam dość tego dziedzicznego terroryzmu, dzieciaki też. Nie chcę kolejnych imienin, na których wszyscy jesteśmy półprzytomni ze zmęczenia. Mam dość jedzenia, które mógłby serwować kucharz królowej Anglii. Chcemy po prostu spędzić z tobą trochę czasu, razem przygotować coś dobrego i wspólnie się zrelaksować. To słowo klucz: relaks. Nasi ewentualni goście też nie potrzebują tancerek hula na kolejnych moich urodzinach. Co wymyślisz za rok? Iluzjonistę? Zatrudnisz jakiegoś celebrytę, by robił za wodzireja? Dziękuję, nie zgadzam się. A urodziny spędzimy w tym roku na Mazurach.
– Co?! – wyrwałam mu się. – Na jakich Mazurach?
– Tych w Polsce, kochanie. Znasz inne?
– Tak! – rozdarły się dzieciaki, które marzyły o takim wyjeździe.
Wiedziałam, bo jęczały na ten temat od lat, ale nie brałam w ogóle takiej możliwości pod uwagę. Jakże bym mogła sprzeciwić się świętej tradycji mojej matki?
– Skarbie, twoja mama, a moja droga teściowa już nie żyje. Będziemy ją zawsze wspominać i kochać, ale koniec z tym, co robiła z nami w święta i inne okazje.. Zaczniemy tworzyć nową tradycję, naszą własną.
Byłam na nich śmiertelnie obrażona za tę niewdzięczność, ten bunt. A zarazem przerażona, jakby zamierzali dokonać świętokradztwa.
Jak to wszystko będzie wyglądało?
Co powiedziałaby na to moja matka? Nie kiwnęłam palcem w trakcie przygotowań do wyjazdu. Nie chciałam w jakikolwiek sposób dać znać, że to aprobuję. Mój mąż i dzieci sami wszystko ogarnęli, zaplanowali, zapłacili, zawieźli mnie na miejsce. Starałam się opierać przyjemności, jaką tam poczułam, i to od pierwszej chwili. Wczesna wiosna, wszystko pachniało mokrą ziemią, młodą trawą i wodą. Las. Pomost i jezioro. Pensjonat, w którym przywitano nas serdecznie, jak naprawdę miłych i wyczekiwanych gości. Dwa ładne, jasne pokoje, w których mieliśmy mieszkać. Spacery. Jedzenie takie, że pałaszowałam z lubością. Spanie do dziewiątej – i tylko dlatego nie dłużej, że o dziesiątej kończyło się podawanie śniadania.
Broniłam się przed odczuwaniem tej spokojnej, sytej wrażeń radości, bo miałam mnóstwo wyrzutów sumienia i wrażenie, że zdradzam pamięć mojej matki. Czułam się taka rozdarta przez całą Wielkanoc, aż do poniedziałkowego wieczora, kiedy większość gości z pensjonatu wyjechała. My postanowiliśmy zostać jeszcze dwa dni, przedłużyć labę…
– I co? Było strasznie? Jesteś wykończona? Masz ochotę paść ze zmęczenia i przespać tydzień, ale nie możesz, bo jutro idziesz do pracy? – spytał mąż, nalewając wino.
– Nie jestem i nie mam – przyznałam.
– A może czeka cię mnóstwo imprezowego sprzątania, do którego będziesz nas zaganiać?
– Nie.
– Czyli jest cudownie? – podał mi kieliszek wina i usiadł obok, obejmując mnie.
– No jest…
– Właśnie. Nie mówię, że teraz mamy każde święta i uroczystości spędzać poza domem, ale czy serio musimy robić imprezy na miarę wesela? Na imieniny chciałbym zaprosić paru znajomych, zamówić pieczonego kurczaka albo pizzę i spędzić po prostu fajny wieczór. Boże Narodzenie to dla mnie ubieranie choinki, pakowanie prezentów, śpiewanie kolęd, a nie pichcenie i wmuszanie w siebie dwunastu dań. Kto tyle jada? Wolę za kasę, którą wydamy na żarcie, kupić ci jakiś elegancki podarunek. Zresztą możemy robić, co tylko zechcemy. Ustalać własne zasady. Teraz jesteśmy wolni. Prawda? Teraz mamy nową tradycję. Spędzamy imprezy tak, jak chcemy!
Musiałam się zastanowić i… przemyśleć priorytety. Lojalność wobec zmarłej matki nie mogła pętać mojej żyjącej rodziny. Szczerze mówiąc, już dawno powinnam postawić tamę temu szaleństwu. Ale lepiej późno niż wcale.
Czytaj także:
„Gdy zmarł teść, teściowa się zmieniła. Obsesyjnie interesowała się naszym życiem, nieproszona cerowała moje majtki”
„Czułam, że to dziecko musi żyć. Próbowałam odwieść Kasię od usunięcia ciąży i miałam rację. To dziecko uratowało jej życie”
„Adrian miesiącami mnie dręczył i prześladował. Policja mnie zbyła. Zainteresują się dopiero, gdy zrobi mi krzywdę”