Pani jest w bardzo złym stanie. To choroba. Proszę jej nie lekceważyć i jak najszybciej podjąć leczenie. W przeciwnym razie… – słowa lekarza jak echo odbijały się w mojej głowie. Tu, na zalanej słońcem ulicy wydawały się tak nierealne, a przecież usłyszałam je zaledwie kilkanaście minut temu. Szłam przed siebie, a wokół życie, nie bacząc na ludzkie tragedie, toczyło się swoim rytmem. Ludzie pośpiesznie wychodzili z pracy, by złapać jeszcze odrobinę słońca, zakochane pary trzymały się za ręce, dzieciaki tłumnie oblegały wózki z lodami...
„I z czego się tak cieszycie?! Stop! Przestańcie natychmiast!” – miałam ochotę krzyczeć. Nie dość, że właśnie zdradziła mnie dusza, to jeszcze cały świat zdawał się kpić z mojego bólu. Wolałabym, aby zaszło słońce i spadł ulewny deszcz, który utopiłby wesoły krajobraz w szarych kroplach. Ta sceneria bardziej pasowałaby do mojego stanu ducha. Bo choć życie wokół kwitło, ja właśnie umierałam. A może umarłam już dawno i kolejne dni, miesiące, całe lata przemijały już tylko siłą rozpędu? Tylko kiedy to się zaczęło? I dlaczego nikt nie zauważył podstępnej choroby, która zakradła się gdzieś tylnymi drzwiami, by zatruwać powoli każdy centymetr mojej duszy i ciała?
Nie zauważyłam jej nawet ja…
Dzieciństwo miałam jak z bajki. W tych trudnych czasach, gdy sklepowe półki świeciły pustkami, mnie nigdy niczego nie brakowało. Rodzice byli „prywaciarzami”. Tata miał warsztat samochodowy, a mama niewielki salon kosmetyczny.
– Naszej małej księżniczce należy się wszystko, co najlepsze – mówiła mama.
I rzeczywiście, miałam wszystko na wyciągnięcie ręki. Rodzice, pracując od rana do nocy, nie mogli mi poświęcić zbyt wiele czasu. Za to z chęcią rekompensowali swój brak prezentami.
– Tato, kupisz mi nową lalkę? – uśmiechałam się przymilnie i nigdy nie słyszałam odmowy.
– Dobrze aniołku, wybierz tylko, którą.
Podczas gdy inne dziewczynki bawiły się szmacianą laleczką, mój pokój zamieszkiwała cała plejada Barbie prosto z Peweksu. Do dziś pamiętam, jak siedząc sama w pustym mieszkaniu, przebierałam je i czesałam w nieskończoność. Choć w sklepie stały w innych pudełkach oraz ubrankach, lalki łączyło jedno – były idealnie piękne. Talia osy, nogi po samą szyję, uniesione do góry piersi, harmonijne rysy twarzy, białe zęby i wielkie, błękitne oczy. Długie do pasa włosy dopełniały tylko ten doskonały wizerunek.
– Ty też jesteś naszą małą laleczką – obściskiwały mnie klientki mamy, które po godzinach pracy salonu przyjmowała czasem w naszym mieszkaniu.
– Ale masz śliczne oczka, a jakie długie włosy – pochwałom nie było końca.
Ja zaś, jak każda mała dziewczynka, bardzo chciałam naśladować mamę. Dlatego od najmłodszych lat podbierałam jej kosmetyki i zamknięta w łazience bawiłam się w wizażystkę.
– Proszę, proszę, rośnie nam mała modelka – tata po powrocie z pracy zastawał mnie całą wymalowaną.
– A jakże, dziewczyna jak malina – wtórowała mama.
Choć szybko przyzwyczaiłam się do komplementów, to nie dawały mi tyle satysfakcji, co samo zainteresowanie dorosłych, jakie mogłam zdobyć swoim wyglądem. Ze szminką mamy na ustach, w jej szpilkach czy przebrana w różowy strój królewny, niezmiennie wywoływałam serię „ochów” i „achów”. Tak nie działały ani moje pokraczne malowanki, ani czytanie książeczek, z czym to już od pierwszej klasy miałam problemy.
– Pani córka przychodzi do szkoły wymalowana jak primadonna! Tak nie może być! – pamiętam, jak wychowawczyni pod koniec podstawówki wzywała mamę do szkoły.
– To przecież tylko nastolatka. W tym wieku dziewczyny lubią czuć się bardziej dorosłe – mama próbowała mnie bronić.
– Wzięłaby się lepiej do nauki. W dzienniku same pały! Nic dziwnego, skoro dziewczynie zupełnie co innego w głowie! – krzyczała nauczycielka.
Nigdy nie dotrwałam do końca takiej rozmowy. Wybiegałam ze szkoły i pędziłam do domu. Później wracała mama, nie mniej zła ode mnie, ale bynajmniej nie z powodu złych stopni.
– Co za wstrętna baba, wciąż czepia się Julki – podsłuchałam raz rozmowę mamy z tatą. – Uważa, że źle ją wychowujemy, na zbyt wiele pozwalamy. Czy ty to sobie wyobrażasz?!
– Kochanie, może coś źle zrozumiałaś – tata był zawsze spokojniejszy.
– Źle?! Źle to ona ma w głowie. Nadwaga, potargane włosy… zamiast o siebie zadbać, zazdrości dziewczynkom młodości – mama miała jasny pogląd na temat nauczycielki.
Trudno było mi nie zgodzić się z moją rodzicielką. Żeńska część grona pedagogicznego faktycznie nie wyglądała jak z żurnala. Luźne swetry, stare garsonki, które najlepsze lata miały już za sobą... Z drugiej strony miałam zagraniczne magazyny, które przesyłała mi kuzynka z Niemiec, a w nich roześmiane modelki. Godzinami potrafiłam oglądać zdjęcia pięknych, szczupłych kobiet trzymanych pod ramię przez prawdziwych przystojniaków. A do tego gale, wernisaże.
Ach! To było życie!
Wzorem do naśladowania były dla mnie lalki o idealnej figurze, podretuszowane zdjęcia modelek i księżniczki z bajki. Bajkowe było też moje życie, ale tylko do czasu…
– Mamo, zostanę modelką! – oświadczyłam, będąc w pierwszej klasie liceum.
– Na pewno ci się uda, księżniczko, w końcu jesteś najpiękniejsza na świecie – mówiła mama.
„Jeżeli chcesz rozśmieszyć Boga, powiedz mu o swoich planach” – brzmi stare porzekadło. Myślę jednak, że gdyby ktoś mógł w tamtych dniach spojrzeć w moją przyszłość, to raczej zapłakałby nad złamanym dziewczęcym marzeniem. Przez następne lata nie było mi bowiem do śmiechu…
Było zimno i pochmurno, tak, jak tylko może być w ostatnie dni października. Zamiast zakuwać do matury, siedziałam przed lustrem, strojąc się na dyskotekę. Dzwoniący o późnej porze telefon nie był u nas w domu rzadkością.
– Julka, odbierz, to pewnie jakiś twój adorator – śmiała się mama.
Nie był to jednak mój chłopak...
– Halo, z tej strony Bączek – w słuchawce odezwał się głos pracownika taty. – Julcia, daj proszę mamę…
W jego głosie było coś dziwnego, co sprawiło, że zamiast zniknąć w swoim pokoju, bacznie przyglądałam się prowadzącej rozmowę mamie.
– Tak… och, to niemożliwe! – jej głos załamał się, a słuchawka wypadła z ręki.
– Mamo, co się stało?! – szarpałam ją za ramiona. – Powiedz?! Co się stało z tatą?!
– Nie żyje… Pracował pod... cięża...rówką, zar... zarwała się naczepa. Twój tata... – płacząc, mówiła urywanymi sylabami – zginął na... mie....jscu.
W jednej chwili zawalił się cały mój świat. Mama coś jeszcze mówiła, ale nie słuchałam jej słów. Jak oszalała wbiegłam do pokoju i…zaczęłam się malować. Do dziś nie wiem, czemu tak wtedy postąpiłam. Po prostu nogi same zaniosły mnie przed lustro, a ręce zaczęły robić kreski nad okiem. Tusz spływał po policzkach wraz z moimi łzami, a ja zmywałam twarz i malowałam się znowu, i znowu, i jeszcze raz… Rano obudziłam się półprzytomna z głową na biurku i okropnym makijażem.
Po pogrzebie taty niby wszystko było jak dawniej, a jednak zupełnie inaczej. Mama oddała się pracy. Wychodziła o świcie, wracała, gdy kładłam się spać. Mimo to, zaczęło brakować nam pieniędzy.
– Mamo, nie chcę już być modelką. Pójdę do studium kosmetycznego, zdobędę zawód – zdecydowałam.
– Może to i dobre rozwiązanie. Przejmiesz po mnie zakład – mama zaaprobowała mój wybór.
Nikomu nie mówiłam, czym w rzeczywistości była podyktowana moja nagła zmiana planów…
– Julka, aleś ty się roztyła – rzuciła kiedyś ze śmiechem moja przyjaciółka. – Na wakacje będziesz musiała kupić nowe bikini, bo w tym się już nie zmieścisz.
Cóż, po śmierci taty „zajadałam smutki” i faktycznie przybyło mi kilogramów.
„Hipopotam! Słonica! Trzydrzwiowa szafa!” - po nocach zaczęły dręczyć mnie sny, w których przechodnie na ulicy wyśmiewali moją nadwagę. „Jestem za gruba na modelkę. Uda mam jak galareta, obwisłe pośladki, podwójny podbródek” – płakałam patrząc w lustro. A patrzyłam w nie coraz dłużej. Już przed śniadaniem dokładnie oglądałam się z każdej strony, a po przegryzieniu jednej kanapki pędziłam z powrotem do łazienki, by sprawdzić czy nie wydęła mi brzucha.
– Julka, wróciłaś znów do formy. Przestań się zadręczać! – tym razem przyjaciółka próbowała nastawić mnie pozytywnie. – Zresztą, pójdziesz do studium, to nie będzie czasu na głupie myśli.
Stało się jednak przeciwnie. Podczas praktyk porównywałam się ze wszystkimi dziewczynami, a także z klientkami salonu. Porównania te wypadały zawsze na moją niekorzyść.
– Pani Julio, ma pani śliczne dołeczki – komplementowała mnie raz pani Basia, która była naszą najwierniejszą klientką.
– Eeee… naprawdę? Nie zauważyłam… – nie wiedziałam, co powiedzieć.
– Oczywiście. Piękna rumiana buzia.
Z płaczem uciekłam na zaplecze.
– Julka, co jest? – pytały koleżanki.
A ja ryczałam jak bóbr. „Mam tłuste policzki! Wszyscy to widzą. Jestem brzydka, koszmarna. Stanę się pośmiewiskiem” – zadręczałam się do końca dnia.
Po powrocie do domu stanęłam przed lustrem. Zaczęłam wiązać włosy w kucyk. Gumkę okręcałam jak najściślej, by naciągnąć przy okazji skórę twarzy. Po godzinie prób i obtarciu palców aż do krwi, byłam prawie zadowolona z efektu, ale wciąż było coś nie tak… Zdeformowane policzki starałam się pokryć grubą warstwą pudru i wycieniować różem. Serce biło mi jak oszalałe, musiałam schować swój defekt przed światem.
Dziewczyny wokół cieszyły się każdym dniem i wprost promieniały pięknem, a ja wstydziłam się własnego ciała. Doszło do tego, że wstawałam o czwartej rano, by mieć trzy godziny na przygotowania do wyjścia. W przeciwnym razie nie miałabym czasu zamaskować policzków pod grubą warstwą makijażu.
– Julka, a z ciebie co – drugi Michael Jackson? – koleżanki wybuchły śmiechem, gdy przyszłam do pracy w gigantycznych okularach przeciwsłonecznych.
– Odczepcie się, mam zapalenie spojówek – odburknęłam, bo dobry humor opuścił mnie już na dobre.
– Gardła chyba też…
– Też – ucięłam krótko.
Nie mogłam jednak złościć się na koleżanki. Mój strój faktycznie budził zdumienie. Mimo trzydziestu stopni w cieniu, miałam szalik zaciągnięty pod sam nos, a tuż nad nim kosmiczne okulary. „Niech się ze mnie nabijają. Najważniejsze, by nie odkryły mojej zdeformowanej twarzy” – powtarzałam sobie w duchu. Nienawidziłam swojego życia.
Obsesyjne zamartwianie się wyglądem zaczęło niestety kolidować z moimi codziennymi obowiązkami. Bo jak tu rozmawiać z klientką, równocześnie kryjąc własną twarz? Pracownice salonu coraz dziwniej na mnie patrzyły.
– Julka, czy z tobą wszystko w porządku? – poprosiła mnie na rozmowę szefowa. – Masz problemy w domu? Czy ktoś zrobił ci krzywdę?
To przeważyło szalę
„Ona już wie! Wszyscy już wiedzą! Widziały moją twarz, to jaka jestem okropna i brzydka. Muszę się schować” – biegłam do domu, potrącając przechodniów.
Nie wróciłam już do pracy. Nie mogłam. Bałam się też wyjść z domu, by nie narazić się na szydercze spojrzenia. Teraz moim jedynym kompanem było lustro. Patrzyłam w nie i nienawidziłam swojego odbicia i całego swojego pustego życia! Żyłam jak w malignie: nie odbierałam telefonów, nie odpisywałam na SMS-y, z nikim się nie kontaktowałam. Czułam jeden wielki ból i strach.
Ratunkiem miała być operacja plastyczna. „Dam sobie radę. Znów będę małą księżniczką!” – w ostatnim desperackim zrywie zdecydowałam się na wizytę w klinice chirurgii estetycznej.
Przytulny gabinet sprawiał dobre wrażenie. Z katalogu reklamowego spoglądały na mnie roześmiane piękne dziewczyny.
– Panie doktorze, ja… Ja już nie mogę tak żyć – wybuchłam płaczem i zanim się spostrzegłam, opowiedziałam lekarzowi historię całego swojego życia. – Teraz pan rozumie, czemu naprawdę potrzebuję tej operacji. Ja znów chcę być piękna!
– Tak – lekarz kiwał głową. – A co dokładnie chciałaby pani w sobie zmienić?
– Wszystko! Odessać te przebrzydłe fałdy tłuszczu, podnieść pośladki. I błagam, niech pan naprawi moją twarz.
– Obawiam się, że jest to niemożliwe – słowa lekarza były dla mnie jak siarczysty policzek, – W pani wypadku liposuksja niewiele może pomóc. A operowanie takiej twarzy byłoby po prostu grzechem. O tak klasycznych, symetrycznych rysach marzy niejedna dziewczyna.
„I on też bawi się moim nieszczęściem. Szydzi ze mnie i mojej twarzy. Jak może stroić sobie żarty z mojego kalectwa?!” – myślałam jednotorowo.
– To co ja mam zrobić? – nie byłam w stanie zatrzymać kolejnej fali płaczu.
– Dziecko – lekarz objął mnie po ojcowsku – ja nie mogę ci pomóc, ale mam znajomego lekarza, który z pewnością zaradzi coś na twoje problemy. To wybitny specjalista i pomógł już niejednej osobie.
Chwilę później wychodziłam z kliniki, gniotąc w dłoni wizytówkę. „Psychiatra” – widniało pod nazwiskiem. Czułam się upokorzona, jak jeszcze nigdy w życiu. „Wszyscy się ze mnie śmieją. Jestem brzydka, koszmarna! A teraz uważają mnie jeszcze za czubka” – to wszystko nie mieściło mi się w głowie. Mogłam zrobić tylko jedno i bezzwłocznie to uczyniłam – pobiegłam do domu, by stanąć przed lustrem.
Kolejne dni pamiętam jak przez mgłę. Wiem jedno – jeżeli istnieje piekło, to wtedy w nim byłam. Całkowicie odcięłam się od świata. Nie jadłam, nie spałam. Wpatrywałam się w swoje oblicze i płakałam. Po głowie chodziły mi chore myśli: „Ukradnę pieniądze i kupię sobie za nie całą serię operacji… Tak, muszę to zrobić”.
Nie wiem, do jakich strasznych czynów popchnęłoby mnie szaleństwo, gdyby nie moja mama.
– Julka, otwórz natychmiast! Słyszysz? Wiem, że tam jesteś – przez godzinę dobijała się do moich drzwi.
Było mi już tak wszystko jedno, że otworzyłam drzwi.
– Córeczko, co się z tobą dzieje. Powiedz coś do mnie – mama rozpłakała się na mój widok. – Potrzebujesz pomocy, rozumiesz?
– Nie…
– Julciu, sama sobie z tym nie poradzisz. Ty jesteś chora – nie dawała za wygraną. – Przestań się zadręczać. Żaden człowiek nie jest perfekcyjny. A dla mnie zawsze będziesz najwspanialsza.
Padłam jej w objęcia.
– Mamo, tam na stole leży wizytówka. Czy… czy zawiozłabyś mnie do lekarza?
Psychiatra zawsze kojarzył mi się z pokojem bez klamek i z kratami w oknach. Tymczasem gabinet wyglądał dokładnie tak, jak setki innych, a i lekarz sprawił na mnie dobre wrażenie. Najważniejsze, że zdecydowałam się na wizytę, bo faktycznie byłam chora na… dysmorfofobię.
– Co to takiego? Nigdy wcześniej nie słyszałam o tej chorobie.
– Dysmorfofobia oszukuje umysł. Wmawia nosicielowi, że jest gorszy od innych, szpetny, ma realne defekty w wyglądzie – gdy lekarz mówił, ja widziałam siebie. – Choroba wypacza obraz własnego ciała, które jawi się jak w krzywym zwierciadle. To wywołuje stany lękowe, a potem nawet chęć popełnienia samobójstwa, i niestety... wielu chorym na dysmorfofobię się to udaje. Leczenie jest trudne i długotrwałe, ale daje efekty...
– lekarz dawał mi nadzieję.
I tak oto znalazłam się za drzwiami gabinetu, na rozgrzanym słońcem trotuarze. Choć wszystko wokół zdawało się promieniować radością, ja wciąż tkwiłam w skorupie własnego bólu. Moje słabe odbicie w oknie sklepowej wystawy dalej wywoływało we mnie lęk. Odwróciłam się od szyby i na jeden krótki moment spojrzałam prosto w słońce.
„Nie poddam się! Będę się leczyć, bo mam dla kogo żyć. Chcę żyć dla siebie” – podjęłam decyzję.
Czytaj także:
„Zawsze miałam dobry kontakt z synem. Skończył się, gdy poznał tę wredną flądrę o postanowił się z nią ożenić”
„Na rozmowie o posadę manikiurzystki nikt nie traktował mnie poważnie. Wszystko dlatego, że… jestem mężczyzną”
„Miałem dobrą pracę, piękną żonę i dziecko w drodze. Straciłem wszystko, gdy oskarżono mnie o molestowanie”