„Byłam zimną szefową, a nie człowiekiem. Wyrzucam sobie, że mój pracownik zmarł przeze mnie”

Kobieta, która ma wyrzuty sumienia fot. Adobe Stock, fizkes
„Myślałam o całej sprawie i zastanawiałam się, czy coś by pomogło, gdybym zdecydowała się pojechać tam wcześniej, tuż po telefonie żony Kazia. Wyrzucałam sobie opieszałość i beztroskę. Jednak teraz nie mogłam już nic zrobić”.
/ 10.01.2022 08:01
Kobieta, która ma wyrzuty sumienia fot. Adobe Stock, fizkes

Późnym wieczorem odebrałam telefon. Dzwoniła żona Kazia – Złotej Rączki, mojego pracownika do wszystkiego. Była wyraźnie zdenerwowana.

– Bardzo przepraszam, że niepokoję o tej porze, ale mój mąż nie wrócił jeszcze z pracy.

– Przykro mi – odparłam odruchowo.

– Może gdzieś poszedł…

– Nie, raczej nie. Nie odbiera komórki – nie ustępowała kobieta – a to mu się nigdy nie zdarza.

– Oj, wie pani, jak to jest – bagatelizowałam, by ją uspokoić. – Może bateria mu padła, a może jeszcze siedzi w swoim kantorku w piwnicy. Tam nie ma zasięgu.

– Czy mogłybyśmy tam pojechać? – Choć prośba zabrzmiała błagalnie, naprawdę nie chciało mi się ubierać i jechać do zakładu. Wolałam się wykręcić od zbędnej moim zdaniem fatygi, więc odtworzyłam w pamięci moment, gdy opuszczałam zakład.

– Proszę pani, wychodziłam z pracy ostatnia. Wydaje mi się, że nie było już nikogo. Pewnie zaraz wróci. Proszę się tak nie martwić. Do widzenia.

Zakończyłam rozmowę i wróciłam do lektury książki. A przynajmniej próbowałam, bo sprawa nie dawała mi spokoju. Po godzinie sama zadzwoniłam do żony Kazia.

– I co, znalazł się?

– Niestety nie. Boże, a jak coś się stało? – w jej głosie usłyszałam nutki paniki i zrobiło mi się żal kobiety.

– W takim razie pojedźmy tam – zadecydowałam z westchnieniem. – Sprawdzimy. Pan Kazimierz ma własne klucze. Może wrócił po moim wyjściu, bo czegoś zapomniał.

Umówiłyśmy się przed wejściem do zakładu

Przyjechałam pierwsza. Budynek wydawał się opustoszały, drzwi były zamknięte. Nic nie wskazywało na to, że ktoś jest w środku. Stałam tak i wpatrywałam się w ciemne okna, kiedy podjechała taksówka, z której wysiadła zapłakana żona pana Kazia.

Razem postanowiłyśmy wejść do środka. Prawdę powiedziawszy, czułam się nieswojo, otwierając drzwi, która kilka godzin wcześniej zamykałam. Coś jak muśnięcie złego przeczucia, jakby niepokój żony Kazia był zaraźliwy. Za sobą wciąż słyszałam jej przyśpieszony oddech.

Weszłyśmy do środka. W pomieszczeniach biurowych i na hali było pusto. Skierowałam się do piwnicy, w której pan Kazio miał swoją kanciapę. Przez przymknięte drzwi sączyło się światło. Otworzyłam je zdecydowanym ruchem, jakbym planowała przyłapać złodzieja.

Nieduża lampka oświetlała blat służący za podręczny warsztacik i biurko. W kręgu światła widać było czapkę i okulary. Poza tym tonące w mroku pomieszczenie wydawało się puste.

– Nikogo tu nie ma – powiedziałam do idącej za mną kobiety i zrobiłam krok naprzód, aby też mogła wejść.

Wtedy potknęłam się o coś i byłabym upadła, gdybym nie przytrzymała się blatu. Pod wpływem mojego gwałtownego ruchu lampka przesunęła się i oświetliła kawałek podłogi. Leżał na niej człowiek. Okrzyk zgrozy wyrwał się nam obu z ust.

– O Boże! To Kazio! – kobieta odsunęła mnie i rzuciła się na męża. – Trzeba coś zrobić! Natychmiast!

Pochyliłam się nad leżącym. Usiłowałam go odwrócić na plecy, ale był sztywny… Według mnie nie pozostało nam nic innego, jak zadzwonić na policję. Ale żona pana Kazia nie dawała za wygraną i nadal bezskutecznie próbowała ułożyć ciało męża w dogodniejszej pozycji.

W piwnicy nie było zasięgu, więc wyszłam na górę. Miałam mętlik w głowie. Automatycznie wybrałam numer pogotowia.

– Dzień dobry. Chyba znalazłam zwłoki. Co mam zrobić?

Dyspozytorka długo wypytywała mnie, sprawdzając, czy nie robię sobie jakichś głupich dowcipów. Nabrawszy pewności, że mówię poważnie, zaczęła udzielać mi instrukcji.

– Proszę przewrócić go na plecy i zacząć reanimację. Zaraz wysyłam karetkę.

– Reanimację? Nie potrafię… – na myśl, że miałabym własnymi ustami dotknąć tych sinych ust i wtłaczać powietrze w to sztywne ciało, zawartość żołądka podeszła mi do gardła. – Poza tym nie da się go obrócić, jest sztywny jak deska – dodałam, próbując uniknąć zleconego zadania.

– To proszę włożyć mu rękę pod koszulę, tam, gdzie jest serce, może coś pani wyczuje.

– Proszę poczekać, zaraz zejdę, bo on leży w piwnicy, a ja dzwonię z góry – tłumaczyłam chaotycznie.

W piwnicy zastałam dwa leżące ciała, bo żona Kazia, blada i spocona, osunęła się na zwłoki męża. Prawdopodobnie zemdlała. Podniosłam ją za ramiona, umieściłam jej głowę między nogami. Po chwili zaczęła wracać do przytomności. Pobiegłam z powrotem na górę.

– Jego żona też mi tu zaraz zejdzie! – wrzasnęłam w słuchawkę. – Właśnie zemdlała! Nie wiem, co robić, kogo ratować, i sama też coś nie bardzo się czuję… – wyznałam, bo nagły szum w uszach zwiastował gwałtowny skok ciśnienia.

– Proszę wytrzymać. Już jadą. Zawiadomiłam też policję – komunikat dyspozytorki zabrzmiał w moich uszach niemalże jak głos anioła. Z ulgi osłabłam tak, że musiałam usiąść na schodach.

Niebawem usłyszałam wycie syreny ambulansu

Przytrzymując się poręczy, wyszłam na zewnątrz i gwałtownie zamachałam rękoma do migającej światłami erki.

– Tutaj, tędy – kierowałam ludzi w odblaskowych kamizelkach, targających nosze.

– Prosto i schodami na dół. Tam jest jeszcze jedna pani, żona tego zmarłego…

– Skąd pani wie, że zmarłego? – usłyszałam za sobą chrapliwy męski głos. – Jest pani lekarzem?

Odwróciłam się. Przede mną, oparty o nieoznakowany samochód, stał policjant w mundurze. W całym zamieszaniu nie zauważyłam, kiedy nadjechała policja.

– Nie, jestem właścicielką tego zakładu, ale nie potrzebuję dyplomu z medycyny, aby nieoddychającego, zimnego i sztywnego człowieka uznać za zmarłego – odparłam ze złością.

– Czemu się pani tak denerwuje? – Popatrzył na mnie, jakby podejrzewał, że to właśnie ja pomogłam Kaziowi przenieść się na tamten świat.

– A pan na moim miejscu by się nie zdenerwował?! – całkiem puściły mi nerwy. – Wszystkiego mogłabym się spodziewać, tylko nie zwłok! To był taki dobry człowiek…

– Proszę się uspokoić – powiedział pojednawczo. – Będzie pani musiała złożyć zeznania, a teraz i tak musimy poczekać na prokuratora. Takie procedury. Proszę tu zaczekać, ja muszę iść na dół i rzucić okiem na miejsce zdarzenia.

Z powrotem usiadłam na schodach. Nie wiem, jak długo tam siedziałam. Nie czułam niczego, a to, co działo się dokoła, docierało do mnie w zwolnionym tempie. Widziałam, jak przyjechał prokurator, który poszeptawszy coś z drugim, pilnującym mnie policjantem, zniknął w budynku.

Potem wyszli dwaj medycy, niosąc nosze z czarnym workiem. Za nimi szedł trzeci, prowadząc pod rękę żonę pana Kazia. Najwyraźniej dostała jakiś zastrzyk na uspokojenie, bo szła posłusznie, nie bardzo wiedząc, co się wokół dzieje. Wszyscy wsiedli do karetki i odjechali. Do mnie podszedł prokurator i zapytał, czy jestem w stanie złożyć zeznania. Kiedy kolejny raz opowiedziałam o przebiegu wieczoru, mogłam wreszcie wrócić do domu.

Mimo zmęczenia długo nie mogłam usnąć

Myślałam o całej sprawie i zastanawiałam się, czy coś by pomogło, gdybym zdecydowała się pojechać tam wcześniej, tuż po telefonie żony Kazia. Lekarz wprawdzie powiedział, że to był albo udar, albo rozległy zawał, i śmierć najprawdopodobniej nastąpiła natychmiast.

Prokurator wykluczył udział osób trzecich. Według nich pan Kazio szykował się do wyjścia, kiedy poczuł się źle i stracił przytomność. Nikt i nic nie mogło mu pomóc. Zgon przypuszczalnie nastąpił gdzieś koło osiemnastej, czyli na długo przed tym, zanim zadzwoniła do mnie jego żona.

Ale i tak miałam wyrzuty sumienia. Wyrzucałam sobie opieszałość, beztroskę, z jaką opuściłam zakład, nie sprawdziwszy, czy na pewno wszyscy inni już wyszli. Jednak teraz nie mogłam już nic zrobić. Długo w nocy przewracałam się w pościeli, a kiedy przysypiałam, obrazy wieczoru stawały mi przed oczami.

Niewypłakane łzy goryczą spływały do gardła i dusiły. W końcu zdecydowałam się wziąć środek nasenny, po którym usnęłam mocno i bez koszmarów. Rano zadzwoniłam do żony pana Kazia. Popłakiwała, ale była już spokojniejsza. Odważyłam się zapytać ją o szczegóły.

– Wiadomo już, co było przyczyną zgonu?

– Nie, pani dyrektor, to mogłaby ustalić tylko sekcja – odparła cicho. – A ja nie chcę, żeby Kazia kroili, skoro nie muszą. Bo co to ma teraz za znaczenie, na co dokładnie umarł? – westchnęła. – Już go nie ma, a mnie ta wiedza niczego nie ułatwi…

Machinalnie przyznałam jej rację. Ale nie byłam na jej miejscu, nie wiem, czy ja chciałabym wiedzieć, czy nie. Chwilę jeszcze porozmawiałyśmy, dowiedziałam się, że wydano już ciało, a pogrzeb odbędzie się w najbliższy poniedziałek.

Zasugerowałam, że jeśli będę mogła jej w czymś pomóc, to ma mi dać znać, bez żadnych oporów. Zadzwoniłam i zamówiłam kwiaty od firmy. Po namyśle jeszcze raz skontaktowałam się z kwiaciarnią i poprosiłam o kolejną wiązankę, tym razem od siebie.

Kiedy pan Kazio żył, prawie go nie zauważałam. Był cichy, uczynny, nie zgłaszał próśb ani żadnych skarg. Był drobnym trybikiem w sprawnie funkcjonującej maszynie. Teraz, kiedy odszedł, poczułam, że będzie mi go brakowało, że przez okoliczności swojej śmierci stał mi się bliższy. Dopiero teraz…

Czytaj także:
„Zakochałam się w zajętym mężczyźnie. Walczyłam o niego 10 lat, aż w końcu rozwiódł się i związał ze mną”
„Szwagier miał dać siostrze bezpieczeństwo, a zrobił z niej worek treningowy. Od lat ją katuje, a ja jestem bezradny”
„Utknęłam w windzie z nieziemsko przystojnym kolegą z pracy. Napiętą atmosferę rozładowaliśmy gorącymi pocałunkami”

Redakcja poleca

REKLAMA