Zaczęło się niewinnie. Siedziałam z dzieckiem na urlopie wychowawczym i zastanawiałam się, jak tu podreperować rodzinne finanse. Odkąd zrezygnowałam z pracy, nasz domowy budżet ledwie się domykał.
Mąż co prawda starał się jak mógł, brał nadgodziny, dodatkowe zlecenia, ale pieniędzy wystarczało tylko na rachunki i konieczne wydatki. Wcześniej zarabiałam całkiem nieźle, stać mnie było na kupowanie ubrań w firmowych sklepach, wypady z przyjaciółkami do dobrych restauracji. A teraz co najwyżej mogłam się wybrać na zakupy do lumpeksu i kupić sobie w budce zapiekankę. Miałam już tego dość! Czułam, że jeśli czegoś nie wymyślę, wpadnę w depresję.
Kilka dni później w czasie spaceru z synkiem spotkałam na ulicy koleżankę. Natalia wyglądała jak marzenie. Super- modna marynarka, buty, no i torebka… Musiała kosztować majątek. Byłam trochę zdziwiona, bo wiedziałam, że u niej raczej się nie przelewa.
– Fajne ciuchy. Wygrałaś w totka? – zapytałam, patrząc na nią z zazdrością.
– Nie, rozbiłam bank! – roześmiała się.
– Co?
– Ojej, nie wiesz? Trafiłam Jackpota na maszynach. To taka gra. Wrzucasz jedną stówkę a wyciągasz kilka, czasem więcej. No a potem idziesz na zakupy – odparła.
– Zawsze tak jest? – spytałam naiwnie.
Popatrzyła na mnie z politowaniem.
– No co ty, wtedy nikt by chyba nie pracował. Raz się wygrywa, innym razem przegrywa. Jak masz trochę czasu, to ci pokażę – odparła.
Zgodziłam się. Kilka stówek za jedną? To coś, czego właśnie potrzebowałam
Natalia zaprowadziła mnie do salonu gier, niedaleko mojego domu. Był w piwnicy, jakby trochę ukryty. Wcześniej nawet nie zauważyłam, że coś takiego tam istnieje. Siedziało w nim całkiem sporo ludzi. Postawiłam wózek ze śpiącym Rysiem w rogu sali i zaciekawiona stanęłam obok koleżanki.
– Patrz i ucz się – powiedziała i włożyła banknot w wąski otwór.
Maszyna natychmiast go połknęła. Rozbłysły światełka i koleżanka zaczęła grać. Nie szło jej najlepiej. Po pół godzinie była lżejsza o 200 złotych.
– To nie mój dzień – stwierdziła z kwaśną miną. – Może ty spróbuj? Już chyba wiesz, o co w tym chodzi – zachęcała.
Wyciągnęłam 50 złotych, które mąż zostawił mi na zakupy i zagrałam.
Starzy gracze twierdzą, że nowicjusze mają szczęście. Maszyna jest dla nich łaskawa. Pozwala wygrać, bo chce, żeby wrócili następnego dnia. I znowu zaryzykowali. Ze mną wcale tak nie było. Nacisnęłam klawisz kilka razy i po moich pieniądzach nie pozostał nawet ślad.
– Jeżeli masz jeszcze coś w kieszeni, to dawaj. Inaczej ktoś inny sprzątnie nam wygraną sprzed nosa. Mówię ci, czuję, że ta maszyna da – zachęcała mnie Natalia.
Miałam przy sobie jeszcze jakieś zaskórniaki… Ale synek się obudził i zaczął troszkę marudzić. Zrezygnowałam.
– Może innym razem, muszę lecieć – powiedziałam i odeszłam od automatu.
Natychmiast usiadł przy niej facet, który do tej pory drzemał w rogu sali. Kątem oka widziałam jak wkłada w otwór na monety 5 złotych. Nacisnął klawisz dwa razy i nagle podskoczył z radości.
– A nie mówiłam, trafił nasze pieniądze, pięć stów. Pewnie zrobi zaraz z tego drugie tyle – zdenerwowała się Natalia.
Wybiegła z salonu wściekła jak osa
Zakupy zrobiłam za zaskórniaki. Przygotowując kolację, myślałam o tym, co się stało. Byłam na siebie zła. Przecież gdybym wyciągnęła te głupie trzydzieści złotych byłabym bogatsza o kilkaset złotych. A tak musiałam nieźle kombinować, by upichcić coś smacznego z tego, co udało mi się za nie kupić. Postanowiłam, że więcej już takiego błędu nie popełnię.
Stałam się częstym bywalcem salonu gier. Rysia zabierałam ze sobą. Chodziłam tam, gdy mąż był w pracy. Nie chciałam, by wiedział o mojej nowej pasji. Marcin zawsze mówił, że pieniądze nie spadają z nieba, że trzeba je zarobić własnymi rękami. Nie pozwoliłby mi grać.
Postanowiłam, że przyznam się, gdy trafię naprawdę wielką sumę. Rozłożę przed nim wtedy wachlarzyki z banknotów i powiem od niechcenia: może spłacimy wcześniej kredyt, a potem pojedziemy na długie wakacje? W wyobraźni już widziałam, jak oczy robią mu się w tym momencie wielkie jak spodki… Ze zdziwienia i zachwytu…
Przez trzy miesiące grałam ze zmiennym szczęściem. Raz byłam do przodu, innym razem zgrywałam się do zera. Ale wszystko miałam jako tako pod kontrolą. Przeznaczałam na grę określoną sumę i nie przekraczałam wyznaczonego sobie limitu. Bez względu na wynik.
Wtedy jeszcze niewiele traciłam – 200, 300 złotych w czasie jednej nieudanej wizyty. Ale i niewiele wygrywałam. W salonie na jednej maszynie można było trafić tylko dwa i pół tysiąca złotych. A ja chciałam więcej, dużo więcej…
– To tutaj, to tylko zabawa. Prawdziwa gra i wygrane są w kasynie – rozmarzył się któregoś dnia pan Edzio.
Przychodził do salonu codziennie, ale grywał tylko raz w miesiącu, gdy dostawał emeryturę. Zwykle tracił wszystko.
– Ale trzeba uważać, ono jest jak smok – opowiadał. – Żre wszystko i ciągle mu mało. Mnie najpierw połknęło oszczędności, wartościowe pamiątki rodzinne, potem mieszkanie. Zostałem sam, z lichą emeryturą, bez dachu nad głową…
– Nigdy pan niczego nie trafił? – zapytałam.
– A jakże, trafiałem. I to nie raz. Ale nigdy nie wygrałem. Bo tak naprawdę wygrywa ten, komu uda się wynieść pieniądze z kasyna. Kto potrafi się w odpowiednim momencie zatrzymać. Mnie nigdy się to nie udało. Jak wygrywałem pięć tysięcy, chciałem zrobić z tego dziesięć. Jeśli udało się wygrać dziesięć, marzyłem o sumie dwa razy większej. Kończyło się jednak zawsze tak samo, kompletną przegraną. A jeżeli przegrałem, to oczywiście natychmiast chciałem się odegrać. Aż wylądowałem na samym dnie. Lepiej tam nie idź, bo też tak skończysz – próbował mnie ostrzec.
Ale ja już postanowiłam. Chciałam poczuć ten dreszczyk emocji, zapach wielkich pieniędzy.
– Mnie się uda, panie Edziu, zobaczy pan. Kobiety są rozsądniejsze od facetów, potrafią się zatrzymać – odparłam.
Pamiętam, że tylko popatrzył na mnie smutno…
Tydzień później zostawiłam synka pod opieką sąsiadki i pojechałam po raz pierwszy do kasyna. Pieniądze zdobyłam podstępem. Przez trzy dni trzymałam się za policzek i udawałam, że bolą mnie zęby. Kiedy mąż wysłał mnie do dentysty, powiedziałam, że moje piątki szóstki i siódemki są w kompletnej ruinie. I leczenie będzie kosztować przynajmniej dwa tysiące złotych. Złapał się za głowę, ale wysupłał potrzebną sumę.
Było mi trochę głupio, że tak go oszukuję, ale tłumaczyłam sobie, że robię to dla dobra rodziny. Przecież, gdy wygram, wcześniej spłacimy kredyty i wyjedziemy na wymarzone wakacje…
Tym razem szczęście nowicjusza mi sprzyjało
Trafiłam Jackpota i wygrałam 47 tysięcy złotych!!! O Boże, co to było za uczucie! Nawet nie potrafię go opisać. Wokół mnie natychmiast zebrał się spory tłumek. Jedni patrzyli na mnie z zazdrością, inni gratulowali. Ktoś z obsługi poczęstował mnie szampanem. Czułam się jak gwiazda. Pomyślałam, że w ciągu dwóch godzin udało mi się zarobić tyle, ile mąż dostaje po roku harówki…
Schowałam do torebki kopertę z pieniędzmi i pojechałam do domu taksówką. Męża jeszcze nie było. Odebrałam synka od sąsiadki, położyłam go spać a potem zabrałam się za układanie banknotów w wachlarzyki. Nie wyglądało to tak imponująco, jak chciałam. Moja radość lekko przygasła. Nagle uświadomiłam sobie, że te pieniądze na niewiele mi wystarczą. Kredytu mieliśmy ponad 100 tysięcy. A przydałby się jeszcze nowy telewizor i remont kuchni.
– Jutro podwoję tę sumę, albo i potroję. Przecież mam za co grać, musi się udać – postanowiłam i schowałam banknoty.
Z podniecenia nie mogłam zasnąć. W wyobraźni już widziałam, jak wychodzę z kasyna z jeszcze grubszą kopertą.
Mam dla was zagadkę: czy można przegrać 47 tysięcy w niecały miesiąc? Odpowiedź brzmi: można! Ja przegrałam. Wpatrywałam się w pustą kopertę i zastanawiałam się, jak mogło do tego dojść. Przecież plan był dobry a zwycięstwo pewne. Aż popłakałam się ze złości…
Nie zamierzałam tego tak zostawić. Postanowiłam się odegrać. Wierzyłam w sukces, byłam przekonana, że kolejne zainwestowane pieniądze przyniosą fortunę. Przecież skoro raz się udało, uda się drugi. Nie zdawałam sobie sprawy, że właśnie rozpoczyna się moja podróż na dno. Taka sama, jaką odbył pan Edzio.
Najpierw zastawiłam w lombardzie biżuterię, potem wzięłam pożyczki w różnych firmach udzielających kredytów. Gdy nie miałam już żadnej gotówki, zaczęłam pożyczać pieniądze od znajomych.
I grałam, grałam, grałam…
Doszło do tego, że cały swój dzień ustawiałam pod kątem gry. Czekałam, aż mąż wyjdzie do pracy, szybko gotowałam obiad, zaprowadzałam synka do sąsiadki lub którejś z koleżanek i biegłam do kasyna. Nie obchodziło mnie, że sąsiadka coraz bardziej podejrzliwie mi się przygląda a przyjaciółki przestają wierzyć w ciągłe wizyty u lekarza. Siadałam przy maszynie i jak zahipnotyzowana wpatrywałam się w obracające się bębny. Z nadzieją, że zobaczę upragnionego Jackpota. Ale kolejna wielka wygrana nie nadchodziła.
Wściekła wracałam do domu i starałam się być dobrą matką i żoną. Ale przychodziło mi to z coraz większym trudem. Moje myśli krążyły tylko wokół wielkiej wygranej, która, tego byłam pewna, wkrótce się zdarzy.
Zaczęłam mieć coraz większe kłopoty. Długi rosły, a wierzyciele upominali się o pieniądze. Wpadłam w panikę. Nie bardzo wiedziałam, jak się z tego wszystkiego wyplątać. Czułam się bezradna, osamotniona. Zastanawiałam się, dlaczego mnie to spotkało. Chwilami chciałam, żeby wszystko się wydało i mąż poznał prawdę. Z drugiej strony jednak wiedziałam, że zawiodłam jego zaufanie i bałam się, że nigdy mi tego nie wybaczy. Więc dalej organizowałam pieniądze. I grałam. Ciągle miałam jeszcze nadzieję, że samej uda mi się wszystko wyprostować.
Moje problemy wyszły na jaw po pół roku. Chyba przez sąsiadkę. Podejrzewam, że to ona powiedziała mojemu mężowi, że zostawiam u niej synka i znikam gdzieś na całe dnie. Wtedy byłam na nią wściekła, ale dziś jestem jej za to wdzięczna. Może właśnie dzięki temu nie stoczyłam się na samo dno?
Nie podejrzewałam, że mąż będzie mnie śledzić. Kiedy wyszedł, jak zwykle ugotowałam obiad i zaprowadziłam Rysia do sąsiadki. Pięć minut po otwarciu byłam już w kasynie. Właśnie sadowiłam się wygodnie na stołku stojącym przy maszynie, gdy wyrósł przede mną jak spod ziemi. Zupełnie mnie zaskoczył.
– Co ty tu do diabła robisz? – zapytał?
– Jak to co, gram – odparłam.
Chwycił mnie za rękę.
– Idziemy do domu, natychmiast – powiedział.
Nie wiem dlaczego, ale nawet nie protestowałam. Tamtego dnia przyznałam się do wszystkiego. Do marzeń o wielkiej wygranej i wspaniałych wakacjach. Do wielkiej wygranej i do jeszcze większych długów. Sięgały już 50 tysięcy.
– Chciałam tylko, żeby nam się lepiej żyło, żebyś nie zaharowywał się na śmierć – tłumaczyłam.
– Kobieto, czy ty do cna zgłupiałaś? – zapytał z wściekłością.
A potem wybiegł z domu. Później mi się przyznał, że gdyby tego nie zrobił, chyba by mnie uderzył.
Wrócił następnego dnia rano. Spokojniejszy. Poprosił o kawę
– Żeby było jasne – albo idziesz na leczenie, albo wnoszę sprawę o rozwód i zabieram Rysia. W tej sytuacji każdy sąd przyzna mi nad nim opiekę – stwierdził, gdy stawiałam przed nim kubek.
– To niepotrzebne, sama sobie z tym poradzę – próbowałam się bronić. Ale on natychmiast mi przerwał.
– Bez dyskusji, dziś idziesz zapisać się na terapię. Tu masz adres – powiedział, kładąc przede mną kartkę. Czułam, że jeśli tego nie zrobię, spełni swoją groźbę.
Od tamtej rozmowy minęły dwa miesiące. Zaczęłam leczenie. Mąż powoli spłaca moje długi. Odciął mnie od wszystkich pieniędzy. Sam robi zakupy, a znajomych zobowiązał, by nie dawali mi nawet grosza. Co godzinę dzwoni i sprawdza, czy jestem w domu. Nie ufa mi. Czuję się jak niewolnik, ale… Wiem, że to dla mojego dobra. Bo jestem pewna, że gdybym miała w portfelu choćby 10 złotych, zaraz bym je przegrała.
Czytaj także:
„Syn powiedział w przedszkolu, że go maltretuję. Szybko dostał nauczkę. Weekend spędził na pogotowiu opiekuńczym"
„Mąż tak często wyjeżdżał w delegacje, że nie umieliśmy już żyć razem. Wracał i wymagał, żeby koło niego skakać"
„Moja przyjaciółka to paskudna egoistka. Woli pojechać na wakacje, niż zostać dawcą szpiku. Tu chodzi o życie dziecka"