„Harowałem jak wół spełniając swoje marzenia, aż na górskiej drodze spotkałem tą jedyną. Uratowała mnie”

szczęśliwa para w górach fot. Syda Productions
„Tyle lat marzyłem, by się stąd wyrwać! I udało się. Ale czy w Warszawie byłem szczęśliwy? Nawet nie miałem czasu, by się nad tym zastanowić. Kiedy zakochałem się w Natalii doznałem nagłego olśnienia i zrozumiałem co w życiu jest najważniejsze”.
/ 09.07.2023 10:30
szczęśliwa para w górach fot. Syda Productions

Urodziłem się i wychowałem w Bieszczadach. I byłem z tego powodu bardzo nieszczęśliwy. Jeszcze w szkole obiecałem sobie, że zrobię wszystko, by wyrwać się z tego zapomnianego przez Boga pustkowia. Turyści, którzy czasem przyjeżdżali do naszej wsi, zachwycali się widokami, ciszą, spokojem. A ja? Marzyłem o miejskim zgiełku.

Chciałem pracować i mieszkać w Warszawie. Byłem pewien, że tam życie jest piękniejsze i lepsze. Takie jak w reklamach i serialach, które z wypiekami na twarzy oglądała moja mama. Uczyłem się więc dniami i nocami, by dobrze zdać maturę i dostać się na studia w stolicy. I udało się. Niedługo po swoich 19. urodzinach wyruszyłem na podbój Warszawy. 

Chciałem spełniać swoje marzenia

Dokładnie pamiętam tamten poranek. Byłem niewyspany, bo długo w nocy siedziałem z mamą. Do ostatniej chwili płakała i próbowała zniechęcić mnie do wyjazdu.

– Pogubisz się tam synu, zmarniejesz… Po co ci to? Tu żyją twoi bliscy, to i ty powinieneś tu żyć – mówiła przez łzy.

Nie rozumiałem, dlaczego tak lamentuje. Przecież powinna się cieszyć. Wreszcie ktoś z naszej rodziny miał szansę wyrwać się z tego bieszczadzkiego piekła. Zamienić ciężką, brudną i niebezpieczną harówkę w lesie na lekką pracę w czystym, klimatyzowanym biurowcu. Kiedy więc w końcu wsiadłem do pekaesu, odetchnąłem z ulgą.

Wierzyłem, że moje marzenie właśnie zaczyna się spełniać. Warszawa mnie zachwyciła, ale nie oszołomiła. Nie zapomniałem, po co tu przyjechałem. Pilnie studiowałem, zapisywałem się na wszystkie możliwe staże, uczyłem się dodatkowo języków obcych. A wieczorami pracowałem dorywczo, by zarobić na utrzymanie. Było bardzo ciężko, ale się opłacało. Tuż po obronie pracy magisterskiej dostałem pracę w znanej korporacji. Gdy usłyszałem, że w walce o to miejsce pokonałem aż stu kandydatów, aż poczerwieniałem z emocji.

Byłem dumny, że ja, chłopak z jakiejś zapomnianej przez Boga bieszczadzkiej wsi, okazałem się najlepszy ze wszystkich.  W firmie nikt mi nie pomógł na starcie. Wszystkiego musiałem uczyć się sam. Dla współpracowników z działu nie byłem kolegą, tylko konkurentem w drodze do kariery. Uśmiechali się więc do mnie, poklepywali po plecach, a gdy się odwróciłem, obrabiali mi d…. i podkładali świnie. Byłem zaskoczony, bo w moich rodzinnych stronach wszyscy sobie zawsze nawzajem pomagali, ale szybko nauczyłem się nowych reguł gry.

Nabierałem pewności siebie, zdobywałem doświadczenie i powoli zapominałem, że poza firmą toczy się jakieś normalne życie. Z rodzinnego domu docierały wieści, że bratu urodził się synek, siostra się zaręczyła. A ja? Byłem sam jak palec, bo nie miałem nawet kiedy rozejrzeć się za dziewczyną. W wolnym czasie planowałem pracę na kolejny dzień. I tak w kółko…

Sukces zawodowy to nie wszystko

Moje starania i oddanie firmie zostały docenione. Awansowałem. Dostałem podwyżkę, własny gabinet. Współpracownicy pękali z zazdrości. A ja? Nie potrafiłem cieszyć się z sukcesu. Coraz częściej łapałem się na tym, że jestem już potwornie zmęczony tą wieczną gonitwą i walką, że zbliżam się do kresu wytrzymałości. Bałem się, że któregoś dnia nie dam rady sprostać wymaganiom i polegnę. Myśl o porażce tak mnie przerażała, że nie mogłem spać. Ktoś inny na moim miejscu pewnie by się zatrzymał i zastanowił nad swoim życiem. Ale nie ja. Przywoływałem się do porządku: „Ogarnij się, człowieku, przecież to było twoje marzenie, musisz walczyć”.

I znowu dawałem z siebie dwieście procent. Wmawiałem sobie, że tak trzeba, że właśnie to jest dla mnie najlepsze. Kiedy nadeszła pandemia, moja firma znacznie ograniczyła działalność. Część pracowników zwolniono, część, w tym mnie, wysłano na urlop. Przez ostatnie lata prawie nie odpoczywałem, więc dostałem aż trzy miesiące wolnego. Z jednej strony cieszyłem się, że mnie nie zwolnili, ale z drugiej nie miałem pojęcia, co ze sobą zrobić. Na samą myśl, że mam siedzieć bezczynnie w czterech ścianach wynajmowanego mieszkania, robiło mi się słabo. Bałem się, że zwariuję. Wsiadłem więc w samochód i ruszyłem w Bieszczady. Pomyślałem, że tam, w gronie rodziny, będzie mi łatwiej przeczekać najtrudniejszy okres.

Do Rzeszowa dotarłem w miarę gładko. Ale jak wpakowałem się w te nasze wąskie drogi, podjazdy, zakręty i zjazdy, straciłem pewność siebie. Zwłaszcza że zbliżał się wieczór i zaczął padać deszcz. Wlokłem się więc w żółwim tempie, zastanawiając się, czy uda mi się szczęśliwie dotrzeć do domu. I kiedy już wydawało się, że najgorsze mam za sobą, wpadłem w poślizg i wylądowałem w rowie. Wyjechać mi się nie udało, wokół nie było żywego ducha, więc w dalszą drogę ruszyłem na piechotę.

Dawna sąsiadka zaproponowała mi pomoc

Na początku szedłem całkiem dziarsko. Ale po dwóch kilometrach sapałem już jak stary parowóz, a do przejścia było jeszcze pięć. I to pod górę. Szedłem więc noga za nogą, modląc się o jakiś ratunek. I wtedy usłyszałem za plecami warkot silnika. Odwróciłem się. Zza zakrętu wyłoniła się stara terenówka. Kierowca zatrzymał się i uchylił okno.

Spojrzałem i aż mi dech zaparło. Za kierownicą siedziała piękna, młoda kobieta.

– Tamto czarne cudo w rowie, które minęłam, to twoje? – zapytała.

– Moje. Zapomniałem już, jakie tu są kręte drogi. Zagapiłem się, no i kiepsko się to dla mnie skończyło…

– Naprawdę? To krótką masz pamięć. Przecież wyjechałeś zaledwie kilka lat temu – pokręciła głową.

Dokładnie dziewięć. Ale zaraz, zaraz… To my się znamy? – zdziwiłem się.

– Znany, jestem Natalia. Mieszkaliśmy kiedyś po sąsiedzku – uśmiechnęła się.

O rany, nie poznałem cię. Przepraszam – zmieszałem się.

Ta Natalia w niczym nie przypominała chudej, zalęknionej dziewczynki z pryszczami i mysimi warkoczykami, którą pamiętałem. Dziewczyna jakby czytała w moich myślach.

– Trochę się zmieniłam, prawda? Wskakuj, podwiozę cię do domu, bo mi tu zaraz zawału dostaniesz. A o samochód się nie martw. Mój tata wyciągnie go traktorem – uśmiechnęła się.

Dostrzegłem, że ma bardzo piękny uśmiech. Zrobiło mi się tak jakoś dziwnie ciepło na sercu.
– A może się jutro spotkamy? Gdzieś pojedziemy? Chciałbym ci się jakoś odwdzięczyć za ratunek – zaproponowałem.

Chcesz mnie zaprosić na kolację? – zapytała zdumiona.

– Oczywiście. Ty wybierasz miejsce i lokal! Może być nawet w Rzeszowie. – odparłem.

– Niestety, ale nic z tego.

– Tak? To szkoda, ale rozumiem… Pewnie jesteś zajęta… I w ogóle… – zmieszałem się.

– Nie o to chodzi! Obostrzenia obowiązują nie tylko w stolicy. U nas też wszystko jest pozamykane – zachichotała.

– No tak, ale ze mnie idiota… – wreszcie zrozumiałem.

– Przyjdź po mnie o dziesiątej. Pójdziemy na wycieczkę w góry – odparła.

Poczułem, że to ta jedyna

Na tej jednej wycieczce się nie skończyło. Spędzałem z Natalią całe dnie. Chodziliśmy po górach, bo w przeciwieństwie do policjantów w mieście tu nikt nie ganiał nas za spacery, śmialiśmy się, rozmawialiśmy, odwiedzaliśmy moich dawnych znajomych. Wszędzie przyjmowano mnie bardzo serdecznie. Przypomniałem sobie, że oprócz mojego zaganianego świata jest jeszcze inny. Radośniejszy, bardziej przyjazny i ludzki.

Odkrywałem swoje Bieszczady na nowo i ze zdumieniem zauważyłem, że coraz bardziej mi się podobają. Odkryłem też coś jeszcze: zakochałem się w Natalii. Wyznałem jej to ostatniego dnia mojego przymusowego urlopu.

– Ja też cię kocham. Ale to nie ma sensu. Jutro wyjedziesz i nie wiadomo, kiedy się znowu zjawisz. Nie chcę sobie robić nadziei – powiedziała.

– To wyjedź ze mną! Dobrze zarabiam, wystarczy na nas dwoje. A potem… Potem zobaczymy. Najważniejsze, żebyśmy byli razem – przekonywałem.

– Przykro mi, ale to niemożliwe. Tutaj jest moje miejsce i tu czuję się szczęśliwa. – skończyła dyskusję.

Próbowałem ją jeszcze skłonić do zmiany zdania, kusiłem, ale była nieugięta.

Zrozumiałe, gdzie jest moje miejsce

Wróciłem do Warszawy. Obostrzenia zostały już poluzowane, więc rzuciłem się w wir pracy. Było jej więcej niż wcześniej, bo nasz zespół przez zwolnienia został mocno okrojony. Harowałem właściwie przez całą dobę. Często byłem tak wykończony, że nie wiedziałem, jak się nazywam. Przy życiu i zdrowych zmysłach trzymały mnie tylko wspomnienia o miesiącach spędzonych w Bieszczadach. I rozmowy z Natalią…

Dzwoniłem do niej codziennie, mówiłem, że kocham i tęsknię. Bo choć starałem się ze wszystkich sił, nie potrafiłem o niej zapomnieć.

– Jak masz już wszystkiego dość, to wsiadaj w samochód i przyjeżdżaj – zachęcała.

Ale ja ciągle jeszcze nie potrafiłem podjąć decyzji. Ciągle myślałem, że stolica to moje życie, moje miejsce… Przecież tak się starałem, tak walczyłem i teraz miałbym z tego wszystkiego zrezygnować?

Niedługo po Nowym Roku coś we mnie pękło. Od godziny rozmawiałem przez telefon z szefem i po raz kolejny wysłuchiwałem idiotycznych uwag na temat spadku wydajności pracowników w moim dziale. Ludzie, podobnie jak ja, żyły sobie wypruwali, po nocach nie spali, a on twierdził, że się obijają.

– Jeśli natychmiast nie weźmiesz ich do galopu, to poszukam kogoś innego na twoje stanowisko! Nie jesteś niezastąpiony! – zagroził w pewnym momencie.

– To sobie szukaj! I to natychmiast! Bo ja odchodzę! Mam dość tego piekła! – wrzasnąłem i się rozłączyłem.

Serce biło mi jak szalone, w głowie huczało. Nie mogłem uwierzyć, że przed chwilą zwolniłem się z pracy. Gdy już trochę ochłonąłem, zadzwoniłem do Natalii.

– Słuchaj, jaka jest teraz u was pogoda? Jest biało czy szaro i buro, jak w Warszawie? – zapytałem, starając się opanować emocje.

– Bielutko. Napadało chyba ze trzydzieści centymetrów śniegu. I ciągle pada. A czemu pytasz? – zdziwiła się.

– Bo zastanawiam się, czy jechać samochodem, czy wsiąść w pociąg do Rzeszowa. Ale skoro tak napadało, to chyba wybiorę tę drugą opcję. Bo tym razem w zaspie wyląduję – odparłem z uśmiechem na ustach.

– Czy to oznacza, że… – zawiesiła głos.

– Tak, wracam do domu. Do ciebie. Na zawsze! – krzyknąłem.

Rzuciłem wszystko i wyjechałem w Bieszczady

Przyjechałem w Bieszczady trzy dni później. Natalia odebrała mnie z dworca w Rzeszowie. Od tamtej pory prawie się nie rozstajemy. Wiem, że to ta jedyna i wkrótce zamierzam się jej oświadczyć. I coś mi się wydaje, że usłyszę „tak”.

Za kilka dni jadę do Warszawy pozamykać wszystkie niezałatwione jeszcze sprawy, zabrać resztę rzeczy, no i przyprowadzić samochód. A potem? Potem rozejrzę się za pracą. Mama mówiła, że w tartaku kogoś potrzebują. No i ojciec Natalii wspominał, że przydałby mu się pracownik w firmie budowlanej. Robota może będzie brudna i ciężka, ale już mi to nie przeszkadza.

Zostaję w Bieszczadach. Tu jest kobieta, którą kocham, tu mam prawdziwych przyjaciół, tu czuję, że naprawdę żyję, a nie walczę i rozpycham się łokciami. To uczucie warte jest największych skarbów świata. Dobrze, że to w końcu zrozumiałem.

Czytaj także:
„Całe życie poświęciłam pracy. Kiedy już zdobyłam posadę marzeń, rodzina nawet nie chciała ze mną rozmawiać”
„Żeby zarobić na drogie zachcianki, wziąłem udział w wyścigu szczurów. Zasuwam jak mały samochodzik i nie mam czasu na życie”
„Bezmyślna cudzoziemka pomyliła wyprawę w góry ze spacerem po Krupówkach. Gdyby nie ja, doszłoby do tragedii”

Redakcja poleca

REKLAMA