„Całe życie poświęciłam pracy. Kiedy już zdobyłam posadę marzeń, rodzina nawet nie chciała ze mną rozmawiać”

Nigdy nie brałam wolnego, pracowałam jak robot fot. Adobe Stock, fizkes
„To dlatego Anka tak wydzwaniała. Bo zapomniałam przyjechać… I nagle poczułam potworną pustkę. Miałam to, czego tak pragnęłam, ale jakim kosztem? Byłam sama, nie miałam męża, dzieci. Rodzina nie chciała ze mną rozmawiać po latach dobijania się o moją uwagę. Nigdy nawet nie spotkałam mojej siostrzenicy, a teraz zapomniałam o jej chrzcinach”.
/ 16.05.2023 20:30
Nigdy nie brałam wolnego, pracowałam jak robot fot. Adobe Stock, fizkes

Nigdy nie byłam szczęśliwa, pracując na poczcie w małym miasteczku. Zawsze miałam wrażenie, że kiedy tylko nie obsługuję klientów, to karygodnie marnuję czas. No bo co to za praca – siedzieć w okienku i czekać, aż ktoś wejdzie do urzędu i ożywi na chwilę dzień? Zupełnie nie cieszyłam się ze „słodkiej bezczynności”, tak jak moja siostra, pracująca w kiosku.

Ciesz się, że w ogóle masz pracę – mówił ojciec. – Z naszego miasta większość młodych musiała jechać do wojewódzkiego, albo nawet do Warszawy!

– No i przynajmniej mają tam szansę na zrobienie kariery – mruczałam niezadowolona.

Problem rozwiązał się sam

A właściwie to rozwiązano ze mną umowę o pracę z powodu redukcji etatów. Mama oczywiście załamała ręce, ale ja wcale nie wpadłam w panikę. Wreszcie miałam pretekst, żeby wyjechać do dużego miasta!

– Rozumiem, że ma pani doświadczenie w archiwizacji dokumentów i potrafi obsługiwać przynajmniej jeden program księgowy? – zapytała kobieta z agencji pośrednictwa pracy.

Przytaknęłam i podsunęłam jej referencje z poprzedniej pracy. Chyba zrobiły wrażenie, bo, wbrew czarnemu scenariuszowi ojca, dostałam posadę niecałe dwa tygodnie po przybyciu do miasta.

– Zaznaczam, że to umowa tymczasowa – napomknęła moja nowa szefowa. – Moja asystentka idzie na urlop macierzyński. Przez rok jednak będzie pani miała szansę się wykazać.

Uśmiechnęłam się, bo dokładnie taki miałam zamiar. Już pierwszego tygodnia upatrzyłam sobie dział marketingu. Dziewczyny stamtąd nosiły najlepsze ciuchy i nigdy nie widziałam żadnej bez makijażu ani niebotycznie wysokich szpilek. Tak, to właśnie była moja ścieżka kariery!

– Pani Olu, prezes zostawił u siebie w gabinecie raporty za ostatni kwartał – moja szefowa, pani dyrektor do spraw produkcji, wychyliła głowę z saloniku, w którym miała naradę z kierownictwem firmy. – Proszę po nie skoczyć na czwarte piętro, są nam pilnie potrzebne.

– Sekundę – uśmiechnęłam się i podniosłam słuchawkę, wybierając numer wewnętrzny asystentki prezesa.

Krótką chwilę później przesłane przez nią mailem i wydrukowane raporty leżały już na stole konferencyjnym, a moja szefowa z zadowoleniem kiwnęła głową. Tak, błyskawicznie odkryłam, na czym polega tajemnica sukcesu w korporacji. Otóż kluczem do niej są ludzie! Przyjaźniłam się ze wszystkimi asystentkami, sekretarkami, księgowymi i pracownikami niższego szczebla. Pamiętałam imiona ich dzieci, zauważałam nowe fryzury, chwaliłam gust co do torebek i butów. Dzięki temu moja szefowa wszystko miała załatwiane „na już”, nigdy nie musiała czekać na rozliczenia bezgotówkowe, a jej służbowy samochód zawsze był zatankowany do pełna, o co dbał opiekun firmowej floty, a przy tym mój dobry kolega.

Po roku wróciła jej poprzednia asystentka

Moja umowa została rozwiązana… Tylko po to jednak, bym mogła podpisać kolejną, już na pięć lat, na stanowisku samodzielnej specjalistki do spraw produkcji. Moja pani dyrektor uznała bowiem, że jestem bystra, pracowita i szybko się uczę, więc chciała mnie mieć w swoim zespole. Podziękowałam jej, ale w głębi duszy wiedziałam, że to jeszcze nie to. Owszem, ważne, że pokonałam pierwszy szczebel na drabinie kariery, ale moim celem było szefowanie zespołowi marketingu!

Przez kolejne dwa lata pracowałam jak elektrownia atomowa: moc na full, żadnych przerw, sto procent normy. Moim paliwem była kawa, papierosy, które nauczyłam się palić, aby być na bieżąco z firmowymi plotkami i połykane naprędce kanapki.

„Za dwa tygodnie obchodzimy dziesiąte urodziny naszej firmy – przeczytałam pewnego dnia w mailowym okólniku. „Z tej okazji Zarząd zaprasza wszystkich pracowników na uroczyste przyjęcie.”

– Dziewczyny, jakie stroje obowiązują na takim przyjęciu? – zapytałam natychmiast koleżanki z pokoju.

– Ja idę w małej czarnej – odpowiedziała jedna.

– Ja chyba w spodnium z dekoltem na plecach? – zadumała się druga.

Czyli obowiązują kreacje wieczorowe, uznałam. I nagle uświadomiłam sobie, że w mojej szafie nie ma żadnych rzeczy elegantszych niż kostiumy i bardziej wieczorowych niż bluzka na łańcuszkowych ramiączkach. Zdałam sobie sprawę, że praktycznie w ogóle nie chodzę na zakupy. Zaczynam przecież pracę wcześnie rano, piję kawę, a potem siedzę do dziewiętnastej, dwudziestej…

– Idę na przyjęcie, mamo – wieczorem zmusiłam się, by znaleźć czas na telefon do domu, choć kusiło mnie, by poświęcić go na sprawdzenie firmowej poczty. – Tak, muszę sobie kupić sukienkę… Zobaczę, może wyskoczę w przerwie na lunch do galerii… Godzinka powinna wystarczyć, na więcej nie mam czasu.

– Córcia, to ja myślałam, że ty tam ciągle chodzisz po galeriach, kinach i kawiarniach – zdziwiła się mama.

Roześmiałam się i wytłumaczyłam jej, że naprawdę nie mam czasu na takie głupoty. Jeśli już idę na zakupy, to kupuję to, co muszę, i biegnę do domu, żeby przygotować prezentację na następny dzień. A do kina? Niby po to zrezygnowałam z telewizora, żeby tracić czas w kinie? Też mi coś! Każda minuta, której nie poświęcałam pracy albo choćby myśleniu o niej, wydawała mi się zmarnowana. Jak się okazało, takie podejście wreszcie przyniosło mi korzyść. Na przyjęciu (gdzie wystąpiłam w grafitowej sukni i czerwonych szpilkach) poznałam osobiście drugiego wiceprezesa, który zapamiętał moją prezentację o innowacjach w produkcji.

– To była najlepiej przygotowana prezentacja, jaką widziałem w tej firmie – pochwalił mnie. – Pani dokładność zrobiła na mnie wrażenie. Potrzebuję takich ludzi u siebie, w moim pionie. Proszę wpaść do mnie w poniedziałek, chciałbym pani przedstawić pewną ofertę, choć oczywiście to na razie nic wiążącego.

Omal nie zemdlałam z wrażenia!

Oto właśnie złapałam kolejny szczebel drabiny kariery. Wystarczy się podciągnąć i już będę poziom wyżej! Muszę tylko bardzo dobrze przygotować ten ruch! Resztę czasu na przyjęciu poświęciłam więc nie jedzeniu tartinek z kawiorem i piciu drogiego wina, tylko dyskretnym wypytywaniu ludzi z najbliższego otoczenia wiceprezesa. Pod koniec przyjęcia byłam wprawdzie głodna i zmęczona, ale za to wiedziałam, z jakimi problemami boryka się jego pion.

Miałam prosty plan: przez cały weekend siedzieć przy komputerze i opracowywać listę rozwiązań owego problemu. „Jeśli się przyłożę, w poniedziałek olśnię mojego nowego szefa”, kombinowałam. Tyle że w sobotę rano zadzwoniła moja mama.

– Kochanie, nie zgadniesz co! – wykrzyknęła podekscytowana. – Wujek Jasiek właśnie jedzie do Warszawy i zabieramy się z nim, żeby cię odwiedzić! Tak się cieszymy! Wyciągniemy cię na jakiś obiad, a potem pokażesz nam miasto, w którym mieszkasz! Córciu? Jesteś tam?

– Mamo, nie przyjeżdżajcie – wydusiłam w końcu po chwili milczenia. – Wiem, że nie widzieliśmy się od prawie pół roku, ale muszę pracować w weekend…

– Córcia, ale to tylko kilka godzin – mama wciąż nie rezygnowała z pomysłu. – Tyle czasu cię nie widzieliśmy… I pierogów ci nalepiłam, i bigosik zawekowałam. No, popracujesz w niedzielę, my tylko w sobotę chcemy z tobą obiad zjeść i może zobaczyć co nieco…

– Mamo, nie! – zebrałam się na stanowczość. – Zrozum, mam tu pracę i właśnie stoję przed możliwością awansu. Nie zawalę tego przez pierogi, bigosik i obiadek z rodzicami!

Moje słowa jeszcze nie wybrzmiały, a ja już poczułam się podle. Wiedziałam, że zrobiłam mamie potworną przykrość, ale po prostu nie mogłam sobie odpuścić tej soboty. Tymczasem w słuchawce usłyszałam dochodzący z oddali głos ojca, który pytał ją, co się stało.

– … nie jedziemy do Oli. Nie ma dla nas czasu… – dotarły do mnie ostatnie słowa mamy, zanim się rozłączyła.

Nie miałam jednak czasu nawet na to, by się rozpłakać.

Życie nie jest dla mięczaków

„A rodzicom wynagrodzę to, kiedy ustabilizuję swoją karierę. Wtedy będę kobietą na stanowisku, będę dużo zarabiać i stać mnie będzie, by zaprosić ich do najlepszej restauracji w mieście. Tak właśnie zrobię! Później. Później jednak też nie miałam czasu, bo, faktycznie, udało mi się zrobić dobre wrażenie na wiceprezesie, i zostałam jego prawą ręką. Miałam teraz wpływ na większość decyzji w pionie, ale za to jeszcze mniej wolnych chwil. Do tego stopnia, że kiedy kolega z pracy, który od dawna mi się podobał, zaprosił mnie na kręgle, przybiegłam tam prosto z firmy, w służbowej garsonce i z teczką.

– Przepraszam, dopiero wyszłam z pracy, nie miałam się kiedy przebrać – usprawiedliwiałam się, ale widziałam, że to go rozczarowało.

Co robisz w weekend? – zapytał, kiedy wyszliśmy z kręgielni.

Naprawdę komicznie wyglądałam tam na obcasach.

– Może zrobimy sobie jakiś piknik w lesie?

– W lesie? – przestraszyłam się, licząc, ile to będzie zmarnowanych godzin. – A może po prostu umówimy się na kawę?

Chyba naprawdę mu na mnie zależało, bo zniósł jeszcze trzy randki. Na wszystkie przybiegałam spóźniona, opowiadałam na nich o pracy i co chwila zerkałam na zegarek.

– Jest dwudziesta pięć – powiedział za którymś razem, łagodnie dotykając mojego nadgarstka. – Czyżbyś spieszyła się na kolejną randkę?– zażartował.

– Nie, nie – zamrugałam oczami. – Po prostu muszę jeszcze dzisiaj wysłać mailing do klientów i…

– A więc jednak masz drugą randkę – pokręcił głową ze smutkiem. – Z pracą.

I to było nasze ostatnie spotkanie. Patrzyłam, jak odchodzi, pocałowawszy mnie w policzek na dobranoc i myślałam, że naprawdę go polubiłam.

Był mądry, odpowiedzialny i lubił dzieci

Chciał kupić dom za miastem i codziennie jeździć rowerem do pracy. Miał swoje pasje i potrafił troszczyć się o innych. Wiedziałam, że byłabym z nim szczęśliwa. Ale..

– Wiem, wiem, musisz dużo pracować. Przecież robisz karierę – stwierdził gorzkim tonem na pożegnanie, a ja nie zaprzeczyłam.

Samotność jednak mi nie przeszkadzała. Właściwie to nie miałam czasu, by się nad nią zastanawiać. Raz, kiedy moja siostra zaprosiła mnie na ślub, dotarło do mnie, że nie mam z kim iść na wesele, ale w końcu i tak na nie nie poszłam. Wyszłam zaraz po mszy, żeby zdążyć przygotować dwudziestostronicowe opracowanie o handlu zagranicznym dla szefa. Ance i jej mężowi dałam za to kopertę, w której były dwa tysiące złotych. Uznałam, że to powinno im wynagrodzić moją nieobecność na weselu.

– Dzięki za prezent – zadzwoniła do mnie kilka dni później. – Ale wiesz, że bardzo nam ciebie brakowało przy stole? Ola, co się z tobą dzieje? Czy praca naprawdę jest ważniejsza od rodziny?

To nie była miła rozmowa. Anka doprowadziła mnie do tego, że kazałam jej i całej rodzinie zostawić mnie w spokoju.

– Nie rozumiecie, że jak chce się coś osiągnąć, to nie można się rozmieniać na drobne? – krzyknęłam. – Że kariera wymaga poświęceń? Dajcie mi wreszcie spokój! Zajmijcie się tymi swoimi weselami, obiadami i rodzinnymi spotkaniami, a mnie pozwólcie coś osiągnąć w życiu!

Siostra się popłakała, a ja znowu poczułam się jak potwór. Najgorsze, że to nawet nie była prawda. Naprawdę chciałam być na jej weselu i lubiłam obiady u mamy, ale po prostu wtedy nie miałam na to czasu. „Nadrobię to potem”, myślałam. „Przeproszę Ankę i rodziców, spędzę z nimi urlop. Będzie dobrze… Potem…”. Sęk w tym, że ja nie miewałam urlopów. Kadrowa zagroziła mi sankcjami, jeśli nie wezmę zaległych dni, więc złożyłam wniosek, ale skończyło się na tym, że siedziałam w domu i pracowałam zdalnie. Po tych dwóch tygodniach dosłownie nie mogłam się doczekać powrotu do biura. W domu mimo wszystko miałam za dużo czasu wolnego – czytaj: zmarnowanego. Omal nie oszalałam, kiedy już nie było maili do przeczytania, a szef nie zlecał mi żadnych zadań. Żeby nie mieć tego upiornego poczucia marnowania życia, wzięłam się za analizy finansowe, które zamierzałam wykorzystać w późniejszym terminie. Nigdy potem ich nie potrzebowałam, ale spędziłam nad nimi dziewięć dni po dziesięć godzin.

Bo nie potrafiłam już odpoczywać…

Rok później na własne życzenie odbywałam praktyki w marketingu.

– To dobrze, że będę tam miał „swojego” człowieka – zażartował mój szef i zatwierdził trzy miesiące stażu. – Podoba mi się w pani ta ciągła chęć rozwoju i doskonalenia zawodowego. Tak trzymać!

Już wtedy Anka zawiadomiła mnie, że jest w ciąży. Chciałam nawet do niej pojechać, ale szkoda mi było dwóch dni, więc tylko wysłałam jej bon do sklepu z wózkami.

– Wybierz sobie, jaki chcesz – powiedziałam przez telefon.

– Wolałabym wybierać z tobą…

Na szczęście ciąża skutecznie ją zajęła, jak również naszych rodziców. Teraz liczyło się tylko dziecko, więc przestali do mnie wydzwaniać i pytać, kiedy przyjadę. A może miał z tym związek fakt, że nie odbierałam większości ich telefonów, bo ciągle byłam na spotkaniach? Kiedy pewnego razu odsłuchałam sekretarkę, była na niej wiadomość od mamy.

Anka urodziła córeczkę! Trzy kilo sześćset, pięćdziesiąt jeden centymetrów! – brzmiał jej podekscytowany głos. – Ale mała ma żółtaczkę, więc zostają w szpitalu przez tydzień. Ania na ciebie czeka.. Przyjedziesz, prawda?

Naprawdę bardzo chciałam pojechać i poznać małą Kaję.

Nie było jednak kiedy…

Po stażu w marketingu w zasadzie pracowałam w dwóch działach – jeden i drugi nie mógł się beze mnie obejść. Byłam zbyt dobra, żeby wiceprezes mnie wypuścił, a szef marketingu coraz częściej zapraszał mnie na ich działowe spotkania. Chodziłam tam z entuzjazmem, bo zastępczyni szefa właśnie wybierała się na urlop macierzyński. Przeczuwałam, kogo poproszą o zastępstwo…

Szkoda, że nie przyjechałaś… – rozżaliła się Anka dziesięć dni później. – Robimy chrzciny we wrześniu. Przyjęcie będzie u rodziców w ogrodzie, no wiesz, grill, ale bardzo elegancko. Może pomożesz mi skomponować menu?

Obiecałam, że pomogę. Czułam się winna, że jeszcze nie widziałam siostrzenicy, ale dzień nominacji na nowego wiceszefa marketingu zbliżał się wielkimi krokami. To był czas, kiedy przychodziłam do pracy pierwsza, a wychodziłam ostatnia. Zarabiałam już dość, by kupować sobie ładne ubrania i nawet znajdowałam czas, by chodzić na zakupy. Wiedziałam, że już tylko krok, a właściwie szczebelek dzieli mnie od wymarzonej pozycji w firmie. Bo u nas było tak, że zastępca dyrektora zawsze z czasem sam zostawał dyrektorem. W tygodniu przed ogłoszeniem nominacji Anka dzwoniła do mnie codziennie, ale nie miałam kiedy odebrać ani oddzwonić. W końcu musiałam wyłączyć prywatny telefon. Numeru służbowego rodzina nie znała. Kiedy wybiła godzina spotkania zarządu, usiadłam obok wiceprezesa i obciągnęłam wąską spódniczkę. Byłam zdenerwowana, ale nikt tego nie widział. Dla nich byłam chłodną profesjonalistką.

– Mam przyjemność ogłoszenia zmian personalnych w kadrze zarządzającej – główny prezes wstał z kartką z kilkoma zapisanymi nazwiskami. – Przede wszystkim podziękujmy Ewie, która czasowo odchodzi ze stanowiska wiceszefa marketingu – rozległy się oklaski. – Jej miejsce na rok zajmie… – wstrzymałam oddech. – Jacek!

Poczułam, że zaraz wybuchnę płaczem. A więc to tak?! Tyle lat harówy, by okazało się, że nie ma dla mnie miejsca na szczycie tej cholernej drabiny?! Zaczęłam podnosić się z miejsca…

– Jest jeszcze jedna zmiana – kontynuował prezes. – Odchodzi od nas Błażej, który, jak wiecie, zarządzał całym marketingiem. Jednak spokojnie... – uśmiechnął się. – Na swoje stanowisko wyznaczył godną następczynię, Aleksandrę!

Dopiero kiedy rozległy się okrzyki zaskoczenia i oklaski, zrozumiałam, że to się dzieje naprawdę. Nie zostałam wicedyrektorem, tylko dyrektorem marketingu!

Zdobyłam stanowisko swoich marzeń

Dotarłam na sam szczyt drabiny kariery! Po zwyczajowej lampce szampana wróciłam do domu i szybko włączyłam prywatną komórkę. Chciałam zadzwonić do rodziców i Anki, i powiedzieć im, że mają w rodzinie dyrektorkę! I to nie byle jaką, tylko taką w międzynarodowej firmie. Chciałam się rozpłakać ze szczęścia, bo wreszcie osiągnęłam to, o czym marzyłam. „Dlaczego oni nie odbierają?” – denerwowałam się. Ani rodzice, ani Anka. co się stało? Chciałam powiedzieć im, że wreszcie będę mogła poświęcić im więcej czasu i pojechać na tego grilla z okazji chrzcin! Ale zaraz…

Powoli spojrzałam w kalendarz i odkryłam, że grill był pięć dni wcześniej. To dlatego Anka tak wydzwaniała. Bo zapomniałam przyjechać… I nagle poczułam potworną pustkę. Miałam to, czego tak pragnęłam, ale jakim kosztem? Byłam sama, nie miałam męża, dzieci, nawet chłopaka. Rodzina nie chciała ze mną rozmawiać po latach dobijania się o moją uwagę. Nigdy nawet nie spotkałam mojej siostrzenicy, zapomniałam o jej chrzcinach i przegapiłam tę wyjątkową uroczystość.

Tak, to prawda: weszłam na sam szczyt drabiny kariery. Tyle że dopiero na tym szczycie drabiny zorientowałam się, że przez cały czas była przystawiona do niewłaściwej ściany…

Czytaj także:
„Wiedziałam, że szef jest humorzasty, ale teraz przeciągał strunę. Chciałam mu pomóc, ale takiej odpowiedzi się nie spodziewałam”
„Wdałam się w romans z szefem wszystkich szefów. Czuję się jak Kopciuszek, który wreszcie spotkał swojego księcia”
„Szef dyskryminował mnie w pracy, bo jestem kobietą. Zaciągnęłam drania do łóżka, żeby dopiąć swego i dostać awans”

Redakcja poleca

REKLAMA