Zakochałam się w Jacku, bo oboje kochaliśmy góry. Zobaczyłam w nim bratnią duszę, choć mieliśmy wtedy po 16 lat. On jeden z naszej klasy nie miał na nogach adidasów, kiedy podczas szkolnej wycieczki szliśmy zdobywać szczyt, tylko solidne trapery. A w plecaku czekoladę dodającą sił, zamiast papierosów skrywanych przed nauczycielem.
Z tamtej wyprawy wróciłam zauroczona tym okularnikiem, który do tej pory wydawał mi się nieciekawym, nieśmiałym facetem. Jacek powiedział mi później, że ja zrobiłam na nim wrażenie, kiedy zobaczył, jak w słoneczny dzień pakuję do plecaka lekką wiatrówkę, która ochroniła mnie potem przed wiatrem wiejącym na szczycie, podczas gdy moje koleżanki kuliły się z zimna w swoich skąpych topach.
– Chodzę po górach od niemowlaka. Miałam kilka miesięcy, gdy zdobyłam pierwszy szczyt wniesiona tam przez ojca – przyznałam się.
– Ja połknąłem tego bakcyla nieco później… – uśmiechnął się do mnie Jacek.
Zaczęliśmy ze sobą gadać w drodze powrotnej i nie mogliśmy przestać. Szybko zostaliśmy parą i od początku mieliśmy wrażenie, że pasujemy do siebie niczym dwa puzzle, które odnalazły się w wielkim pudełku. Każdą wolną chwilę spędzaliśmy w górach, bo tam najlepiej odpoczywaliśmy. Pojechaliśmy w Tatry odstresować się przed maturą, którą oboje zdaliśmy doskonale. W górach spędziliśmy także nasz miesiąc miodowy.
Zawsze jesteśmy dobrze przygotowani
Lubimy wędrówki we dwoje i kiedy tylko mamy kilka dni wolnego, także zimą, pakujemy plecaki. Robimy to już prawie z zamkniętymi oczami... Nie może w nich zabraknąć ani ciepłej polarowej bluzy, ani tak potrzebnych rzeczy jak koc termiczny, baterie, kawa, cukierki i czekolada, które błyskawicznie dostarczają energii. Zawsze zabieramy ze sobą Juwla, naszą niezastąpioną okopową maszynkę do gotowania na benzynę. Jest mała, lekka i niezawodna. Bez niej nie ruszamy się w góry, nawet latem, a już na pewno nie zimą, gdy podczas długiego marszu w niskich temperaturach nie sprawdza się żaden termos.
Cały nasz ekwipunek waży ponad dwadzieścia kilo i znajomi czasami się z nas śmieją, że szykujemy się w góry jak na wojnę. Ale naszym zdaniem to jest wojna, bo góry, chociaż pociągające i piękne, mogą człowieka zaskoczyć niczym wytrawny strateg i pokonać. Potrafimy z pamięci podać kilka nazwisk znajomych, którzy polegli w walce z nimi, chociaż byli wytrawnymi taternikami. Wyznajemy więc z Jackiem zasadę, że zawsze lepiej mieć więcej rzeczy ze sobą, niż gdyby miało nam zabraknąć czegoś akurat potrzebnego.
Obładowani niczym dwa wielbłądy stanęliśmy ostatnio na dworcu w Zakopanem. Razem z nami, tym samym autobusem przyjechała drobna turystka.
– Japonka… – stwierdziłam. – Ponad wszelką wątpliwość!
Ubrana była w lekką wiatrówkę i modnie poszarpane dżinsy. Przez dziury w nogawkach widać było jej całe kolana. Miała także tylko niewielki plecaczek z logo znanej firmy, a na szyi dyndał jej obowiązkowy aparat fotograficzny.
– Skąd ona się tutaj wzięła? – spytałam i spojrzeliśmy z Jackiem po sobie nieco rozbawieni.
– Pewnie do kogoś przyjechała w odwiedziny – stwierdził mój ukochany.
– Raczej zrobiła sobie krótki wypad z Krakowa – oceniłam. – Przejdzie się pasażem handlowym i wróci na krakowski rynek. Może zahaczy o Krupówki.
– W tych butach?! – Jacek wskazał wymownym spojrzeniem na jej ni to pantofle, ni to buty sportowe. Pewnie były od znanego projektanta i kosztowały krocie, ale do chodzenia po górach ani trochę się nie nadawały. Uśmiechnęłam się, po czym oboje dźwignęliśmy swoje ciężkie plecaki, uznając temat Japonki za zakończony.
Następnego dnia wstaliśmy skoro świt i po pożywnym śniadaniu wyruszyliśmy na szlak. Mieliśmy ambitny plan przejścia dość niebezpieczną trasą. Nie tylko zresztą my, bo na szlaku spotkaliśmy już pierwszych turystów. Pozdrowiliśmy ich zwyczajowym „dzień dobry”.
Wszyscy wyglądali podobnie jak my, byli ubrani „na cebulkę”, bo mimo panującego lata każdy z nas wiedział, że pogoda w górach lubi być kapryśna i szybko się zmienia. Temperatura potrafi spaść nawet w ciągu kwadransa, czyste niebo zaciągnąć się chmurami, które przywędrowały nie wiadomo skąd. Nawet w czerwcu czy lipcu zdarzało się, że padał marznący deszcz, dlatego nieodzowne są mocne buty i kurtka.
Znaleźliśmy ją przez przypadek
Tylko jedna osoba na szlaku wyglądała tak, jakby wyszła sobie na spacer wokoło domu; nasza Japonka. Szła w swoich bucikach, fotografując wszystko dookoła.
– Mam nadzieję, że zaraz zawróci – szepnęłam do Jacka.
– Tak, pewnie za chwilę będzie miała dosyć. Nie sposób przecież iść w takich butach z cienką podeszwą po tych kamieniach – zgodził się ze mną.
No cóż, żadne z nas nie doceniło japońskiej wytrwałości i uporu.
Zapomnieliśmy o dziewczynie, rozkoszując się panoramą. Po jakimś czasie zdecydowaliśmy się zawrócić, bo zanosiło się na pogorszenie pogody. Schodząc, widzieliśmy niewielu turystów. Większość poszła w górę, nie wierząc, że warunki atmosferyczne mogą się tak gwałtownie zmienić.
W połowie drogi wiedzieliśmy już jednak, że tym razem instynkt nas nieco zawiódł, gdyż pogoda pogarszała się błyskawicznie. Nadciągnęły ciemne chmury, zaczął wiać wiatr i, mimo że była dopiero piętnasta, zrobiło się szaro. Byłam zmęczona i widziałam, że Jacek też. Przystanęliśmy na chwilę, zjedliśmy po kawałku czekolady i już mieliśmy iść dalej, kiedy Jacek upuścił papierek. Natychmiast porwał go wiatr i uniósł dalej. Papier zahaczył się o jakiś krzak. Spojrzeliśmy na siebie; mamy taki zwyczaj, że sprzątamy po sobie w górach.
– Zejdę po niego – powiedział Jacek.
Zawahałam się, było tam przecież stromo i niebezpiecznie.
– Nic mi nie będzie, to mi zajmie trzy minuty – zapewnił mnie i zaczął schodzić.
Patrzyłam za nim z niepokojem. W pewnym momencie przystanął i...
– Ewa, tutaj leży człowiek! To… ta Japonka! – wykrzyknął.
W pierwszym momencie nie dotarł do mnie sens jego słów, wydały mi się takie abstrakcyjne. Japonka na zboczu góry?
– Musiała się zsunąć. Nie rusza się… Muszę jakoś się do niej dostać…
Jacek najpierw wszedł z powrotem na górę, wyciągnął z plecaka linę, przewiązał się nią w pasie, a drugi koniec okręcił o pień drzewa.
– Asekuruj mnie – poprosił.
Gdyby nie nasza pomoc, raczej by nie przeżyła!
Włożyłam rękawiczki, które miały ochronić moje dłonie przed poranieniem przez linę. Jacek schodził powoli. Kiedy dotarł do Japonki, krzyknął:
– Oddycha, ale słabo i jest nieprzytomna. Nie będę jej ruszał, bo się boję, że ma uszkodzony kręgosłup. Dzwoń po pogotowie górskie.
Kiedy Jacek okrywał Japonkę kocem termicznym, ja usiłowałam połączyć się z GOPR-em. Niestety, czy to na skutek nadciągającej burzy czy wysokości, nie mogłam się połączyć.
– Nic z tego, spróbuj ty! – powiedziałam Jackowi.
Ale i on nie miał zasięgu.
– Nie ma rady, któreś z nas musi pójść po pomoc, a to drugie zostać przy Japonce – widziałam po minie Jacka, że najchętniej on by zrobił obie te rzeczy naraz. Obie były bowiem niebezpieczne, a nie chciał mnie narażać.
– Ty idź, a ja zostanę – zaproponowałam. – Mam kuchenkę, zrobię sobie kawę i ogrzeję się. A ty, jak tylko złapiesz zasięg, to po mnie wrócisz – powiedziałam.
– Dobrze – zgodził się Jacek i rozstaliśmy się już bez zbędnych ceregieli wiedząc, że każda chwila jest ważna dla życia tej nierozsądnej Japonki.
Mój ukochany wrócił po półtorej godzinie, prawie równocześnie z ratownikami GOPR-u, którym udało się wjechać pod górę samochodem. Zejście z noszami po wyziębioną i nadal nieprzytomną Japonkę zajęło im kwadrans. Potem dowiedzieliśmy się, że gdyby nie nasz termiczny koc, toby nie przeżyła nawet tych niecałych dwóch godzin oczekiwania na ratunek, taka była wycieńczona. Miała złamaną nogę i liczne stłuczenia. Ratownicy nie potrafili dokładnie określić, dlaczego spadła ze szlaku. Może zbliżyła się za bardzo do krawędzi, chcąc zrobić zdjęcie? W każdym razie, nawet jeśli je zrobiła, to aparat przepadł w jakieś rozpadlinie, a ona omal nie przypłaciła swojej wyprawy życiem.
Wiemy z Jackiem, że ją uratowaliśmy, ale z drugiej strony… mamy wyrzuty sumienia, że nie próbowaliśmy już rano przemówić jej do rozumu i zawrócić ze szlaku. Byliśmy nią rozbawieni, zniesmaczeni, ale do głowy nam nie przyszło, że wejdzie tak wysoko i że to zagrozi jej życiu.
Czytaj także:
„Podałem się za trenera narciarstwa, by poderwać ślicznotkę. O mały włos doszłoby do tragedii przez moją głupotę”
„Mam sąsiadkę z piekła rodem. Przez głupotę o mały włos nie wytruła połowy kamienicy. Moja rodzina ledwo uszła z życiem”
„Nieszczęśliwy wypadek przysporzył mi sporo cierpienia, ale przyniósł też coś dobrego. Odnalazłam swoją pasję i nową miłość”