„Harowałam jak wół, by spłacić długi po mężu. Teraz mam dobrą pracę, ale co z tego, skoro muszę się z niej spowiadać?”

kobieta, która martwi się pracą fot. iStock by Getty Images, Kiwis
„Jak tylko to dotarło do mojej głowy, zdjęłam fartuch i powiedziałam, że ja w takim razie rezygnuję, bo nie chcę do tego grzesznego procederu przykładać swojej ręki. A ona na to, żebym się lepiej zastanowiła, bo u niej mam pewną robotę i jeszcze da mi dużą podwyżkę, jeżeli zdecyduję się pracować u niej aż do 16. Wróciłam do domu skołowana”.
/ 01.05.2023 18:30
kobieta, która martwi się pracą fot. iStock by Getty Images, Kiwis

Bardzo się wstydzę tego, co robię, dlatego nie powiem nawet, skąd pochodzę. Jestem przekonana, że grzeszę, chociaż córka mówi, że wobec Boga na pewno jestem całkiem w porządku… Kłopot w tym, że ja czuję inaczej. Ale zacznę od początku.

W dorosłe życie wchodziłam, jak w Polsce była jeszcze komuna. Z maturą w kieszeni mogłam starać się o różne posady, ale mnie najbardziej pociągał handel, kontakt z klientem. W mieście, gdzie kończyłam ogólniak, był duży dom towarowy. Złożyłam tam papiery, jak tylko dostałam świadectwo, no i powiodło mi się. Akurat szukali młodej kobiety do stoiska z męskimi koszulami i krawatami… Powiem szczerze, że do dziś łezka w oku mi się kręci, jak wspomnę tę moją pierwszą pracę w sklepie.

To była czysta, przyjemna robota… Klienci byli schludnie ubrani, grzeczni. Panom potrafiłam doradzić, jaki kolor koszuli najlepiej pasuje do ich garnituru. Prawdę mówiąc, tych kolorów nie było wiele, ale jednak był jakiś wybór, więc gdy pytano mnie, czy takie prążki będą pasowały do szarej marynarki, czułam, że jestem kimś ważnym. A gdy jeszcze mężczyzna poprosił, aby mu dopasować krawat, po prostu pękałam z dumy.

Przychodziło też dużo pań. Kupowały koszule dla mężów, narzeczonych, synów i braci… Kobiety z góry wiedziały, czego potrzebują i najczęściej się krzywiły. Albo brakowało odpowiedniego rozmiaru w danym kolorze, albo paski były za szerokie i koszula wyglądała jak piżama, a to że byle jaka tkanina… Oj, czasami bywało dosyć nerwowo, bo taka maruda potrafiła człowieka wyprowadzić z równowagi. Ale ja i tak kochałam swoją pracę. Dzięki niej spotkałam swojego męża…

Rysio był bardzo niezdecydowany. Wybierał się na czyjeś wesele, więc musiał się elegancko ubrać, ale sam nie wiedział, czego chce. Nie dość, że mu wybrałam koszulę i krawat, to razem z koleżanką z działu garniturów ubrałyśmy Rysia od stóp do głów…

Zaczęły się dla mnie ciężkie czasy

Rok później w tym samym ubraniu brał ze mną ślub w kościele. Tylko koszulę wybrałam mu trochę inną. Ładniejszą i szykowniejszą od tamtej. Po dwóch latach urodziłam Piotrusia, potem na świat przyszła Joasia. Po urlopie wychowawczym nie wróciłam na koszule. Miejsce było zajęte… W ogóle już tylko rok pracowałam w domu towarowym. Zmienił się ustrój, zmienił się właściciel sklepu, zmieniły się także wymagania. Już byłam za stara, chociaż ledwie przekroczyłam trzydziestkę. No i nigdy więcej nie miałam takiej czystej pracy.

Najpierw był sklep z butami, potem zwykły spożywczak, a potem… Już nawet dokładnie nie pamiętam. Raz tylko dobrze trafiłam, do kiosku Ruchu. Właścicielem był przyzwoity człowiek, dobrze płacił, szanował mnie. Ale jak do interesu zaczęła się wtrącać jego żona, bo chłopina niedomagał, to szybko się dla mnie robota skończyła.

Wtedy z Rysiem wydaliśmy Joasię za mąż. Wzięliśmy niewielki kredyt, żeby dziewczyna miała przyzwoitą suknię, pantofle, i żeby do wesela młodym dołożyć. Ślub był pod koniec lipca. No i zaraz po nim zwaliły się na mnie nieszczęścia. Jedno po drugim…

Zaczęły się upały, ciężko było oddychać. Rysio upadł któregoś dnia na ulicy, kiedy wracał do domu z pracy. Dostał biedaczek zawału i zanim przyjechała karetka, już było po nim. Pogrzeb pochłonął wszystkie pieniądze, jakie miałam zaoszczędzone. Zaraz też okazało się, że poza pożyczką w banku, muszę spłacić to, co Rysio pożyczył od swojego szefa w pracy. Tamten przedstawił mi umowę podpisaną ręką mojego zmarłego męża… Było tego więcej niż kredytu w banku.

Bardzo się wtedy zmartwiłam, chociaż muszę przyznać, że szef męża i tak okazał się wielkoduszny, bo dał mi na spłatę dwa lata, i nie zażądał odsetek.

– To będzie coś jakby zapomoga z zakładu pracy zmarłego – powiedział do mnie poważnym tonem.

Mówił jeszcze, że zawsze Ryśka cenił, i gdyby chodziło o innego pracownika, na pewno nie byłby taki hojny. Wtedy wydawało mi się, że coś wygrałam, ale tak naprawdę, to niepotrzebnie powiedziałam, że jestem mu wdzięczna. Rysio miał u tego gościa umowę na najniższą krajową, a resztę dostawał pod stołem. Więc jak mi w ZUS-ie wyliczyli, jaką mogę dostać rentę po mężu, to nie wiedziałam, czy mam śmiać się czy płakać. No i zostałam z groszową rentą, bez widoków na pracę i możliwość spłacenia długów.

Syn z córką trochę mi pomogli, ale przecież i oni nie mieli kieszeni wypchanych banknotami. Zresztą Joasia szybko zaszła w ciążę, więc jej też były potrzebne pieniądze. Piotruś zaczął się uczyć angielskiego, wyjechał do Anglii, ale po trzech miesiącach wrócił.

– Mamo, tam już wszystko pozamiatane. Skończyły się kokosy… – powiedział. – Już wolę u nas gdzieś na budowie się zaczepić. Więcej zarobię, i na mieszkanie nie będę wydawał.

I tak zaczęły się dla mnie ciężkie czasy. Dwa długi do spłacenia i jeszcze dorosły syn na głowie, który przez kilka pierwszych miesięcy nawet złotówki nie dokładał do życia…

Na szczęście, kiedy Piotruś był jeszcze w Anglii, znalazłam pracę sprzątaczki. Bez tego w ogóle bym nie przetrwała. Chodziłam do dwóch dużych biur. W jednym zaczynałam pracę wczesnym popołudniem, kończyłam wieczorem i szłam do drugiego. Praca nie była trudna, ale niewdzięczna.

Najgorsze było sprzątanie na biurkach, bo niektórzy pracownicy siedzieli do późnego wieczora, a robotę trzeba było wykonać, więc co i raz zaglądałam do takiego marudera, dając do zrozumienia, że chcę sprzątnąć. Niektórzy byli mili i widząc mnie, robili sobie przerwę w pracy. Wtedy ja przez 10 minut ogarniałam biurko, kosz na śmieci i podłogę dokoła, no i miałam takiego z głowy. Ale byli też tacy pracusie, co do nocy siedzieli z nosem w komputerze i na krok się nie ruszali, aż skończyli swoje… Nieraz zdarzało się, że wracałam do domu po północy.

Jak one mogą pracować w ten sposób?

Często nie mogłam zasnąć po takim dniu… Padałam na łóżko, bo nie mogłam ani ręką ani nogą ruszyć, a sen i tak nie przychodził. W głowie liczyłam, ile mam pieniędzy i ile mi brakuje, żeby spłacić kredyt i pana Zygmunta. Kiedy okazywało się, że na swoje utrzymanie mogę wydać jakieś 500 złotych przez cały miesiąc, zaczynałam płakać. I dopiero ten płacz mnie usypiał. Miałam wtedy bardzo nieprzyjemne sny, po prostu koszmary. Wpadałam w nich w jakieś dziury, stawy pełne mułu, topiłam się, nie mogłam złapać tchu… Budziłam się zawsze zlana potem i umęczona gorzej niż po pracy. Było mi ciężko.

Z tego biura, które sprzątałam wieczorem, widziałam okna agencji towarzyskiej. Smugi różowego światła sączyły się przez szpary w roletach. Myślałam wtedy z odrazą o tych wszystkich panienkach, które tam pracują, i tych paskudnych chłopach, którzy odwiedzali agencję. Wyobrażałam sobie, jakie tam muszą się harce odbywać, i przyznam, że z obrzydzenia raz czy dwa odruchowo splunęłam w biurze na podłogę.

Kiedyś podzieliłam się swoim oburzeniem na te panienki z sekretarką w naszym biurze. Siedziała jak ja do późna, bo u prezesa trwała ważna narada.

– Nie mogę zrozumieć, jak takie dziewczyny mogą po wszystkim spojrzeć w lustro? – zagadnęłam panią Jolę.

Jej odpowiedź mnie zaskoczyła.

– Taką mają pracę… – stwierdziła obojętnie i dalej gapiła się w monitor.

Długo myślałam o tym, co mi powiedziała, ale nie mogłam się z nią zgodzić. Bo co z tego, że w ten sposób zarabiają pieniądze i pewnie nie mają długów do spłacenia, jak ja, skoro nurzają się w rozpuście i grzechu.

Zbliżała się Wielkanoc. Poszłam do kościoła się wyspowiadać i spotkałam kuzynkę, której dawno nie widziałam. Od słowa do słowa zwierzyłam się, że szukam jeszcze jakiegoś zajęcia, żeby dorobić na spłatę tych długów.

– Koło mnie jest taka mała firma cateringowa… Już z tydzień wisi kartka, że szukają kogoś do gotowania. Może tam spróbujesz, Marysiu? – spytała i podała mi telefon z ogłoszenia.

Głupio mi było pytać o to Zosię, ale z początku to nawet nie wiedziałam, co to jest ten cały catering.

– To mama naprawdę nie wie? – zdziwił się Piotruś. – To taka firma, co robi jedzenie na wynos…

Zgłosiłam się. Właścicielka zadawała mi masę pytań, co robię, jakie mam doświadczenie w gotowaniu. Odpowiedziałam, że bardzo dobrze gotuję, bo zawsze rodzina mnie chwaliła. Dała mi pieniądze, żebym zrobiła odpłatnie badania w sanepidzie i kazała przyjść później z wynikiem.

Zaczęłam pracować bez umowy, na próbę, od 8 rano do 12. Z początku pracowałam przy szatkownicy, obierałam ziemniaki, szykowałam surówki, sałatki i tym podobne rzeczy. Po miesiącu właścicielka zaproponowała mi małą podwyżkę i poprosiła, żebym zajęła się przygotowywaniem mięsa… Ucieszyłam się, bo to były całkiem przyzwoite pieniądze.

„Jak zdrowie pozwoli, to za niecały rok spłacę Zygmunta” – pomyślałam i z wdzięcznością uśmiechnęłam się do szefowej. Fajnie mieć nad sobą kogoś, kto rozumie twoje potrzeby.

Kiedy to usłyszałam, byłam w szoku

Pracowałam coraz szybciej, coraz sprawniej i bardziej ochoczo, a moje mięsne dania robiły prawdziwą furorę.

– Pani Marysiu, dziewczynki bardzo chwalą pani zraziki. Mówią, że po prostu palce lizać, takie dobre… – pewnego dnia obwieściła mi szefowa.

Zapytałam, które dziewczynki, a ona roześmiała się i trzymając rękami trzęsący się brzuch, odpowiedziała:

– No jak to które? Te z burdelu, pani Marysiu. Te, co dostają nasze żarcie.

W pierwszej chwili nic z tego nie zrozumiałam. Musiałam mieć zresztą strasznie głupią minę, bo szefowa patrzyła na mnie coraz poważniej.

– Jak to? To się pani dotąd nie zorientowała? – zdziwiła się. – My gotujemy dla agencji towarzyskich, czyli do burdeli – znów zarechotała.

Jak tylko to dotarło do mojej głowy, zdjęłam fartuch i powiedziałam, że ja w takim razie rezygnuję, bo nie chcę do tego grzesznego procederu przykładać swojej ręki. A ona na to, żebym się lepiej zastanowiła, bo u niej mam pewną robotę i jeszcze da mi dużą podwyżkę, jeżeli zrezygnuję z jednego biura i zdecyduję się pracować u niej aż do 16. Wróciłam do domu skołowana. Raz myślałam, że już więcej nie wrócę do tego cateringu, za chwilę przychodziło mi do głowy, że bez tej roboty zginę.

Nie mogłam zasnąć, przewracałam się z boku na bok do czwartej nad ranem. Ledwo się zwlokłam, kiedy o szóstej zadzwonił budzik. Miałam niecałą godzinę do autobusu do miasta, ale zamiast się zbierać do kupy, chodziłam po mieszkaniu rozmemłana i nie mogłam podjąć decyzji: iść czy nie iść do tego cateringu. Pewnie gdybym sobie wtedy nie przypomniała słów pani Joli, zostałabym w domu. „Taką mają pracę” – zadźwięczało mi w głowie i prędko wciągnęłam byle jaką bluzkę i spódnicę, narzuciłam płaszcz i dosłownie w ostatniej chwili zdążyłam na przystanek autobusowy.

Potem się wyspowiadam i znajdę inną pracę

Przez całą drogę myślałam, że grzeszę, że będę za tę robotę pokutować w piekle przez wieki. Z drugiej strony liczyłam w głowie, ile to uzbieram pieniędzy na koniec roku i od razu grzech wydawał mi się dużo mniejszy. Nie mogłam długo poradzić sobie ze swoimi wątpliwościami, aż pewnego dnia spotkałam kuzynkę, która mi wtedy przyniosła ogłoszenie z cateringu.

– No i jak, Marysiu? Dobrze ci doradziłam, prawda? – spytała, a ja musiałam zrobić głupią minę, bo Zosia popatrzyła na mnie z pobłażaniem:

– Co ty, Marysia? Wstydzisz się? Żadna robota nie hańbi – stwierdziła, jakby wszystko wiedziała o tym, dla kogo gotuję i ile dokładnie zarabiam.

– To ty znasz tę firmę? – spojrzałam Zośce prosto w oczy.

– Wszyscy u mnie po sąsiedzku wiedzą, dla kogo oni te obiady szykują. No i co z tego? Czy ty kradniesz, żeby się wstydzić? – spytała kuzynka, a ja pokręciłam przecząco głową. – Grunt, że nikt cię nie oszukuje, płaci za twoją robotę, a ty możesz spłacać długi – skwitowała.

Tamtego dnia pracowałam tak samo dobrze jak przedtem, chociaż przychodziło mi to z o wiele większym trudem. Kiedy doprawiałam sos do pieczeni, szefowa zagadnęła mnie.

– To jak będzie z tym biurem, pani Marysiu? Dam dwa razy tyle, co ma pani za sprzątanie, zgoda?

Popatrzyłam na nią, rozejrzałam się po kuchni… Błyszczący metalowy blat, palniki, garnki i patelnie, półki z przyprawami, lodówki, chłodnia, zlewy, dwie dziewczyny w białych fartuchach. Wszystko wydało mi się takie dobrze znane, takie bliskie. Zawsze lubiłam gotować, bardziej niż latać ze szmatą do późna w nocy. Ta praca zdecydowanie mi odpowiadała.

– A, niech będzie. Do pierwszego będę sprzątać biuro, a potem już tutaj, od ósmej do szesnastej… – powiedziałam i dalej mieszałam mój sos.

Postanowiłam, że na razie zostanę w cateringu, ale później, jak spłacę moje długi, to się wyspowiadam i poszukam innej roboty. Tylko że teraz Piotruś będzie się żenił i jemu też trzeba będzie jakoś pomóc. No to mi chyba trochę zejdzie z tą spowiedzią…

Czytaj także:
„Kupiłam mieszkanie, w którym do niedawna prowadzono dom uciech. Słabo mi, gdy pomyślę, co się działo w mojej łazience”
„Sąsiad w tajemnicy wynajął nasz dom bandzie zbereźników. Miał go tylko pilnować, a on zrobił w nim gniazdo rozpusty”
„Po tym jak wynajęłam lokal 3 kobietom, sąsiedzi przestali mi mówić >>dzień dobry<<. Byłam w szoku, gdy odkryłam, dlaczego”

Redakcja poleca

REKLAMA