Pracuję w dużym supermarkecie postawionym w niezbyt dużym mieście. Moja pierwsza pensja jako kierowniczki, może dla wielu ludzi nie jest szczytem marzeń, ale dla mnie tak. Mogłam wreszcie synowi kupić zestaw komputerowy na raty.
Kiedy zaczynałam tu pracę kilka lat wcześniej, robiłam najgorsze rzeczy. Układałam towary na półkach, myłam podłogi po zamknięciu, ciągałam ciężkie palety. Czasami siadałam przy kasie.
Ciężko pracowałam na sukces
Pracowałam niekiedy po dziesięć, dwanaście godzin, żeby zarobić więcej. Miałam pięcioletniego syna na wychowaniu, gdyby nie mama, która pilnowała wnuka, gdy pracowałam, i jej renta, nie wiem, jakbyśmy sobie poradzili.
Razem ze mną w sklepie pracowały moje przyjaciółki, Mariola i Lusia, z którymi jeszcze chodziłam do podstawówki. Czasem w wolne dni wyrywałyśmy się do kina, na dyskotekę. Gadałyśmy o pracy, że ciężka, i że fajnie byłoby złapać dobrego, obrotnego męża.
– A moja pensja pójdzie na waciki – śmiała się Mariola.
– Ja tam wolę nie mieć wacików i nie pracować – powiedziała wtedy Lusia.
Kiedyś czytałam w kobiecych pismach, że kobiety są szczęśliwe, mogąc się realizować w pracy. Może w wielkich miastach kobiety tak myślą. Tu, na prowincji, większość marzy o tym, by mieć męża, który zarobi na dom. A my urządzimy mu ciepłe gniazdko, żeby o nic więcej nie musiał się martwić, tylko o to, by starczyło do pierwszego.
Nie, dziękuję. Już to przerabiałam
Dlatego nie wiem, skąd wzięła się we mnie myśl, że jednak ja chcę czegoś więcej. Że nie będę czekała na faceta, który może się okazać podobny do mojego byłego męża. Nie, dziękuję. Już to przerabiałam. Jedynym wyjściem było zarobić więcej. A to udałoby się tylko w lepszej pracy. Albo dzięki awansowi.
Porozmawiałam z kierownikiem sklepu, dowiedziałam się, jakie papiery powinnam mieć, i zapisałam się do odpowiedniej szkoły wieczorowej. Zrobiłam kursy. I harowałam jak wół, żeby w pracy wiedzieli, że warto na mnie postawić.
Nie miałam już czasu na kino ani dyskotekę z dziewczynami. Czasami rzucały zdanie czy dwa, że nie rozumieją, po co to robię. Jak mówiła Lusia: „zamiast tracić młodość na zakuwanie, zakręciłabyś tyłkiem na dyskotece”.
Faktycznie, kiedy ja zakuwałam, one wyszły za mąż, ale żaden z ich wybranków nie zarabiał tyle, by mogły zwolnić się z pracy. Więcej, facet Marioli pół roku po ślubie stracił etat i od tamtej pory siedzi na bezrobociu, łapiąc od czasu do czasu jakieś fuchy.
A mąż Lusi zarabiał od niej jeszcze mniej, choć wydawało się to niemożliwe. Wyszła za niego, bo wpadła. Trzy miesiące po ślubie poroniła. Ale mąż został.
Pięć lat później miałam już wszystko, co potrzebne, złożyłam więc aplikację i czekałam, aż na emeryturę przejdzie pan Witek, jeden z kierowników zmiany. I wreszcie dostałam awans.
Zostałam kierowniczką.
Wszyscy w sklepie mi gratulowali
– Wreszcie mamy wejścia w kierownictwie – śmiała się Mariola. – Będę mogła się spóźniać na twojej zmianie.
– A ja częściej chodzić na papierosa – dodała Lusia. – Przecież kumpela mi nie zabroni – mrugnęła okiem.
Śmiałam się razem z nimi, nie przeczuwając, że wcale nie żartują. Kiedy robiłam weekendowy kurs psychologii pracy, wykładowca powiedział coś, z czym się wówczas nie zgadzałam.
Chodziło o to, że najefektywniej zarządza grupą ludzi przełożony z zewnątrz. Ktoś, kogo pracownicy nie znają, nie mają z nim żadnych towarzyskich powiązań. Przyjaciel czy zwykły kumpel, który zostanie przełożonym, nie zyskuje szacunku ani posłuchu.
Jedynym wyjątkiem jest sytuacja, gdy ów człowiek jest naturalnym liderem, takim, który bez awansu i tak przewodzi innym.
Wszystko to tylko zwykła zazdrość
To nie był mój przypadek. Szybko się zorientowałam, że im bliżej byłam z ludźmi, tym większe miałam problemy z kierowaniem nimi. Wciąż widzieli we mnie koleżankę. Trwało to kilka miesięcy, ale w końcu zyskałam posłuch, choć jednocześnie zarobiłam na opinię „mądrali, której władza uderzyła do głowy i która zadziera nosa”.
– Niech się pani nie przejmuje, pani Alu – powiedział do mnie kierownik, pan Władysław. – Oni po prostu są zazdrośni. Nawet sobie tego nie uświadamiają. Są na siebie źli, że nie chciało im się pracować tak ciężko jak pani. I wyładowują tę frustrację, pomniejszając pani zasługi.
Po pewnym czasie ludzie się uspokoili. Z wyjątkiem Marioli i Lusi: spóźnienia, częste przerwy na papierosa, olewanie obowiązków. Zdarzyła się odmowa wykonania polecenia. A kiedy próbowałam z nimi rozmawiać, mówiły:
– Daj spokój, po to przecież ma się przyjaciół, by się lepiej żyło, prawda?
Stanęłam przed dylematem. Mogłam nadal je kryć. Mogłam też zacząć traktować je tak samo jak wszystkich, co wiązało się z udzieleniem Marioli i Lusi pisemnej nagany lub karnym potrąceniem z pensji. Ale oznaczało to koniec przyjaźni. A ja nie miałam innych przyjaciółek.
Nie znalazłam w sobie siły, by zrobić to, co należało. Zdusiłam cichy głos rozsądku mówiący, że gdyby naprawdę były moimi przyjaciółkami, nie narażałyby mnie na takie sytuacje, nie chodziłyby po sklepie jak dwie święte krowy.
Szło mi coraz lepiej. Zmieniłam nieco organizację pracy, wprowadziłam kilka usprawnień, dostałam za to premię i pochwałę.
– Wspomniałem o pani w zarządzie sieci – powiedział pewnego dnia pan Władysław. – Zainteresowali się. Potrzebują łebskich ludzi. Być może skierują panią na dodatkowe szkolenie. A wtedy… kiedy ja pójdę wyżej, a są na to szanse, może pani wskoczy na moje miejsce. A może znajdą pani jakiś sklep gdzie indziej. Teraz takie czasy, że człowiek powinien iść za pracą. Taki model amerykański – zacytował Pawlaka z „Samych swoich” i mrugnął okiem.
Poczułam podekscytowanie i dumę
Miałam szansę na jeszcze lepsze, ciekawsze życie! Powiedziałam o tym przyjaciółkom, kiedy spotkałyśmy się w niedzielę przed kinem.
– Gratulacje – rzuciła Mariola, ale bez uśmiechu. – Idziesz jak burza. A mnie nie stać na nowe pończochy.
– A jak ciebie nie będzie, to kto nam będzie ułatwiał życie? – jęknęła Lusia.
– Coś wymyślicie, jesteście sprytne dziewczyny – zaśmiałam się szczęśliwa.
Pół roku później otrzymałam informację, że zostałam wytypowania do rozmowy kwalifikacyjnej. Chyba poszła mi dobrze, bo wkrótce dostałam telefon, że zakwalifikowałam się do półrocznego szkolenia w Warszawie. Miałam czekać na podanie terminu. Byłam w siódmym niebie.
Trzy tygodnie później wezwał mnie do siebie pan Władysław. Kiedy weszłam do gabinetu, bez słowa wskazał ręką na krzesło, bym usiadła. Po jego minie zorientowałam się, że coś się stało. Czekałam.
– Od jakiegoś czasu zmagamy się z kradzieżami. Sprzęt elektroniczny, kosmetyki…
– Tak, wiem, panie Władku.
– Te kradzieże zdarzały się wyłącznie na pani zmianie – stwierdził.
– Niestety, tak – przyznałam. – Uczulam ochronę, ale…
– Dostałem właśnie… anonim – powiedział z wysiłkiem, jakby mu to słowo nie chciało przejść przez gardło. – Nie lubię anonimów, nie ufam im, i gdybym tylko ja go dostał, wyrzuciłbym do kosza. Ale kopie tego listu dostała także policja. I… – westchnął – zarząd sieci.
Przecież to się kupy nie trzyma
Zrobiło mi się zimno i nieprzyjemne przeczucie czegoś strasznego owinęło się wężowym uściskiem wokół serca.
– Rozumiem – powiedziałam, choć nie rozumiałam nic. – A o czym jest ten anonim? – spytałam cicho.
Szef nie patrzył mi w oczy.
– Że wszystko, co ukradziono, znajdziemy w pani mieszkaniu.
– To jakaś bzdura! – krzyknęłam, zrywając się z miejsca. – Panie kierowniku, przecież pan mnie zna…
– I dlatego jest to dla mnie takie bolesne. To, że muszę brać udział w tym… idiotyzmie. Ale musi pani teraz pojechać ze mną i otworzyć mieszkanie, aby policja mogła je przeszukać.
Udało mi się jedynie tyle uzyskać, że policja będzie czekać przed pani domem, a nie tutaj. Tak łatwo ubrudzić kogoś podejrzeniem, a tak trudno oczyścić. Pojechaliśmy do mojego domu. Po drodze zastanawiałam się, komu się chciało rzucać tak bezsensowne oskarżenie.
Rano, jak wychodziłam do pracy, ich nie było!
Otworzyłam drzwi i trzech policjantów weszło do środka. Przeszukali wszystko – szafy, pawlacze, piwnicę. A potem skrupulatnie sprawdzali numery seryjne sprzętów.
Z narastającym osłupieniem patrzyłam na coraz większą stertę przedmiotów, które widziałam pierwszy raz w życiu w moim domu. Golarki, zestawy markowych kosmetyków, aparaty fotograficzne. Rano, jak wychodziłam do pracy, ich nie było!
Niestety, nikt nie chciał mi wierzyć. Najbardziej zabolał mnie wyraz rozczarowania w oczach kierownika. Domyśliłam się, że to sprawka Lusi i Marioli. Tylko one miały możliwość dorobienia kluczy do mojego domu. A właśnie tamtego dnia obie wzięły sobie wolne.
Dlaczego to zrobiły? Pewnie, jak mówił pan Władysław – z zawiści: ja będę robić karierę, a one zostaną ze swoimi beznadziejnymi mężami, beznadziejną pracą i życiem, które przepływa im przez palce. A przecież wcale się od nich nie różnię, więc czemu mnie ma być lepiej?
Czytaj także:
„Krzysztof zawrócił mi w głowie. Kłamał, że dla mnie odejdzie od żony. O mało nie wypuściłam z rąk prawdziwej miłości”
„Syn urodził się chory, nie spełnił oczekiwań męża. Żeby ratować małżeństwo oddałam małego pod opiekę obcym ludziom”
„Desperacko pragnęłam dziecka i zniszczyłam moje małżeństwo. Gdy pojawiła się szansa na szczęście, wszystko przepadło”