„Ginekolog nie zauważył u mojej córki śmiertelnej wady serca. Bez operacji za 100 tys. złotych nie miała szans...”

kobieta ze śmiertelnie chorym dzieckiem fot. Adobe Stock
Nasza córeczka miała poważne wady serca, w tym częściowy brak lewej komory. Modliłam się, żeby uratowali moje maleństwo.
/ 05.03.2021 10:57
kobieta ze śmiertelnie chorym dzieckiem fot. Adobe Stock

Poznaliśmy się z Markiem osiem lat temu na wakacyjnym kursie języka angielskiego. Siedzieliśmy w jednej ławce i od razu się polubiliśmy, ale jeszcze wtedy nie było mowy o uczuciu... Byłam za młoda, miałam dopiero piętnaście lat, nie w głowie mi były romanse. Marek był od mnie starszy, zdał właśnie maturę i od października miał rozpocząć studia na politechnice. Imponowało mi, że jest inny od moich kolegów: taki spokojny, cierpliwy, opiekuńczy...

Po kursie nasza znajomość się nie skończyła. Często wysyłaliśmy do siebie SMS-y, rozmawialiśmy przez telefon.  W miarę upływu czasu nasza zażyłość stawała się coraz większa i powoli zaczęło rodzić się w naszych sercach uczucie... W końcu zostaliśmy parą: odwiedzaliśmy znajomych, chodziliśmy do kina, pubu, na spacery. Dzisiaj już wiem, że mieliśmy szczęście, bo od razu trafiliśmy na miłość, która nie jest kaprysem młodości, ale wyrosła z prawdziwej przyjaźni i będzie trwała całe życie. Jestem o tym szczerze przekonana.

Gdy skończyłam osiemnaście lat, po raz pierwszy „poszliśmy na całość” i nie żałowałam tej decyzji. Byłam pewna naszej miłości, a seks był jej dopełnieniem, przypieczętowaniem.
Dwa lata temu okazało się, że jestem w ciąży...
– Klaudia, to wspaniała wiadomość – ucieszył się Marek. – Będziemy młodymi rodzicami! Nie martw się, będę studiował i jednocześnie pracował, damy sobie radę.

Kończyłam właśnie policealną szkołę kształcącą protetyków dentystycznych i po narodzinach maleństwa planowałam rozpocząć pracę. Gdy powiedziałam rodzicom, że zostaną dziadkami, od razu zaproponowali, żebyśmy zamieszkali razem z nimi. Wiedzieli, że z Markiem łączy mnie wielka miłość, a ciąża tylko przyspieszyła ślub, który i tak planowaliśmy za dwa lub trzy lata. A poza tym marzyli o wnuku lub wnuczce.
Ceremonia była skromna, potem rozpoczęliśmy normalne życie. Z radością patrzyliśmy na mój rosnący brzuszek, kupowaliśmy śpioszki, wózek, łóżeczko...

Od początku ciąży byłam pod opieką ginekologa, który przez cały czas zapewniał mnie, że wszystko jest w jak najlepszym porządku. Miesiąc przed porodem poszliśmy z Markiem na ostatnią wizytę kontrolną. Lekarz zrobił mi badanie USG, pamiętam, że się uśmiechał i powiedział, że za chwilę poznamy płeć maleństwa. A potem nagle spoważniał. Kilkakrotnie przesuwał głowicą od USG po moim brzuchu...
– Natychmiast musi pani jechać do szpitala, konieczna jest konsultacja specjalisty, może obraz na monitorze jest niewyraźny...
– Co się dzieje? – czułam, jak głos więźnie mi w gardle.
– Wygląda na to, że dziecko ma poważny ubytek lewej komory serca...
– powiedział lekarz.
– Jak to możliwe... – rozpłakałam się.
– Konieczna jest wizyta w klinice, ja nic więcej pani nie powiem – skwitował sprawę ginekolog.

Kolejne dni były jak zły sen... Marek cały czas mnie pocieszał i przekonywał, że musimy być dobrej myśli. W szpitalu nie pozostawiono nam jednak złudzeń... Nasza córeczka miała poważne wady serca, w tym częściowy brak lewej komory. Modliłam się, żeby uratowali moje maleństwo.

Po szesnastogodzinnym porodzie pokazano mi Elunię tylko na chwilę. Pocałowałam ją w czółko, była taka maleńka, bezradna. Mieliśmy łzy w oczach i zupełnie nie wiedzieliśmy, jak pomóc naszemu dziecku. Córeczkę przewieziono na oddział neonatologii, mnie do sali, na której leżały mamy z dziećmi. Widziałam jak karmią, przewijają swoje maleństwa... Chciałam pobiec do mojej córeczki, być z nią, wydawało mi się, że beze mnie jest samotna. Ale odwiedzić mogliśmy ją dopiero następnego dnia... Powiedziano nam, że Elunia musi zostać dokładnie przebadana. Ściągałam pokarm i córeczka dostawała go przez butelkę, tylko tyle mogłam dla niej zrobić.
– Dzieci z tak ciężkimi wadami serca nie wolno karmić piersią, nie mogą także zbyt długo płakać ani przebywać na dworze... Każdy wysiłek jest szkodliwy – wytłumaczyli mi lekarze.
– Klaudia, musimy się wspierać, nie opuścimy ciebie ani naszej wnuczki – powiedziała moja mama, gdy przyjechała do kliniki. – Wiem, że ci ciężko, ale pamiętaj, że masz rodzinę, która was kocha.

Marek zadzwonił do Centrum Zdrowia Dziecka i opowiedział o chorobie Eli. Potem mailem przesłał wstępne rozpoznanie. Powiedziano, że możemy ją przywieźć. Nie chcieliśmy zostawić naszej córeczki samej, pojechałam razem z nią... Po badaniach okazało się, że Elunia ma szansę na normalne życie. W różnych klinikach w Europie, niestety nie w Polsce, dokonuje się operacji rekonstrukcji serca, pacjentami są już półroczne dzieci. Nasza córeczka musiałaby przejść kilka operacji na otwartym sercu, których koszt wynosiłby 100 tysięcy złotych. Inaczej... jej śmierć byłaby tylko kwestią czasu.
– Co możemy zrobić? – zastanawiał się mój mąż. – Musimy walczyć o naszą córeczkę! To niesprawiedliwe, żeby umierały tak małe dzieci...

Tata żałował, że nie może sprzedać mieszkania, na które wziął kredyt hipoteczny, oszczędności rodzice mieli bardzo mało. Postanowiliśmy poprosić ludzi o pomoc. Założyliśmy stronę w internecie, na której opisaliśmy chorobę Eli. Nie chodziło nam tylko o finansowe wsparcie, ale także o informacje dotyczące lekarzy, którzy podjęliby się operacji tak poważnej wady serca.  Odpowiedzieli dobrzy ludzie z całej Polski. Odezwał się też lekarz z Berlina, który zaproponował, że pomoże zorganizować operację u siebie, gdyby rzeczywiście nie udało się przeprowadzić jej w Polsce. Dla naszego dziecka byliśmy gotowi na wszystko: zaapelowaliśmy o wsparcie w lokalnych gazetach, zorganizowaliśmy w domu kultury koncert charytatywny. Marek podjął regularną pracę, dodatkowo brał każde zlecenie, zawiesił studia. Odkładaliśmy dosłownie każdą złotówkę. Ja, kiedy tylko mogłam, dorabiałam jako kosmetyczka (skończyłam kiedyś kurs makijażu). A i ludzie nie zostawili nas w potrzebie. Obce osoby zaczęły wpłacać pieniądze na konto Elżbietki, ile kto mógł, czasami nawet kilkanaście złotych. Każda kwota była jakby cząstką serduszka mojej córeczki.
– Bardzo cię kocham, dziecinko, nie bój się, wszystko będzie dobrze – czasem słyszałam, jak Marek mówi do naszej Eluni.

Mój mąż ani na chwilę nie stracił nadziei. Dzięki niemu, ja też nie.
W pierwszych miesiącach życia nasza córeczka rozwijała się normalnie. Pamiętam, że lubiła, jak nad jej łóżeczkiem grała pozytywka, domagała się noszenia na rękach i próbowała gaworzyć. Później jednak widać było już wyraźnie, że jest chora: brakowało jej sił, aby siedzieć, raczkować, nawet nie próbowała stawać na nóżkach. Z tamtych czasów wspominam walkę, aby moja córeczka jadła – godzinami podawałam jej pokarm, łyżeczka po łyżeczce. Dziecko nie miało apetytu, a przecież musiało być silne i przybierać na wadze, bo czekała je operacja.
– Przyznano mi kredyt! – pewnego dnia Marek wybiegł do domu uśmiechnięty.
– Mamy całość sumy na zabieg!

pojechaliśmy z Elunią do Berlina i po wstępnych badaniach przyjęto ją na oddział w bardzo dobrej klinice. Nadszedł dzień operacji. Czekaliśmy cały czas przed salą. Zdawałam sobie sprawę, jak duże jest ryzyko, było to najdłuższe sześć godzin w moim życiu... Gdy lekarz stwierdził, że zabieg się udał, rozpłakałam się ze szczęścia. Wzajemnie z Markiem dodawaliśmy sobie sił. Patrzyliśmy na maleńkie ciałko naszej córeczki, podłączone  wenflonami do kroplówek, pomp... Każdy gest, ruch Eluni dawał mi nadzieję, że wszystko będzie dobrze. Dzielny maluch nie poddawał się. Dopiero kilka tygodni później można było powiedzieć, że nasza córeczka odzyska zdrowie!

Po powrocie do domu nasze życie po woli wraca do normy. Elunia jest pogodnym, radosnym dzieckiem i co najważniejsze: dobrze się czuje i rozwija. Nigdy nie będzie mogła uprawiać wyczynowo sportu, zbytnio się forsować, będzie musiała zgłaszać się na okresowe badania... Ale będzie żyła! Marek skończył studia, a ja szkołę. Nasz związek kwitnie, wspólne nieszczęście jeszcze bardziej nas ze sobą związało. Planujemy drugie dziecko i jestem spokojna o naszą przyszłość.

Więcej prawdziwych historii:
„Po mojej podwójnej mastektomii mąż zaczął mnie zdradzać. Uważał, że nie powinnam mieć do niego żalu”
„Narzeczony zostawił mnie dla prawdziwej miłości. Tak się złożyło, że jej jedyną zaletą był bogaty tatuś”
„Rozstałam się z mężem, bo nie chciał mieć dzieci. Ode mnie i moich uczuć ważniejsza była dla niego… porcelana”

Redakcja poleca

REKLAMA