„Jestem samotną matką, a może powinnam mówić, że byłam... Po zaginięciu syna nie spałam i nie jadłam, tylko płakałam"

Smutna kobieta fot. Adobe Stock, spaxiax
„Przy życiu trzyma mnie wyłącznie wiara w to, że w końcu zdarzy się jakiś cud i syn mnie odnajdzie. Zadzwoni do drzwi i powie: Cześć, mamo. Tęskniłem".
/ 28.06.2021 21:56
Smutna kobieta fot. Adobe Stock, spaxiax

Tamtego dnia 20 lat temu wyszłam do pracy, jak zwykle zostawiając Maćka pod opieką mamy. Nie przeczuwałam niczego złego…

 – Sybko wrócis, mamusiu? – spytał Maciuś, patrząc na mnie wielkimi, błękitnymi oczkami. Nigdy nie zapomnę jego spojrzenia...

To był poranek jak każdy inny...

Był mroźny, zimowy, sobotni poranek. Rok 2001. Mój synek miał wtedy niecałe 5 lat. Szykowałam się właśnie do pracy. Księgarnia, w której pracowałam, była czynna także w soboty. Mały, jak co dzień, miał zostać z babcią. I choć przepadał za moją mamą, to jednak codziennie urządzał przed moim wyjściem do pracy tę samą scenę. Robił wielkie oczka, usta wyginał w podkówkę i upewniał się, czy aby na pewno szybko do niego wrócę. Bardzo mnie to rozczulało, bo kochałam go nad życie i też nie lubiłam się z nim rozstawać – nawet na kilka godzin.

– A co znaczy „sybko”, chuliganie ty mój? Miałeś już nie seplenić – chwyciłam synka na ręce i ucałowałam prosto w nosek, a on aż się zaniósł śmiechem.

– Sybko znacy sybko – odparł rezolutnie. – Zebyś sybko wróciła do domu.

– Ani się nie obejrzysz, a będę z powrotem! Przecież wiesz, że zawsze do ciebie wracam tak szybko, jak tylko mogę – przytuliłam go i dodałam: – Bądź grzeczny i słuchaj babci, a przyniosę ci piękną książkę i poczytamy ją, gdy wrócę. Chcesz? – pogładziłam go po włoskach. 

Do księgarni miała dojechać tamtego dnia dostawa książek dla dzieci. Specjalnie dla synka zamówiłam jeden egzemplarz ilustrowanych baśni braci Grimm.

– Chcę! – zawołał radośnie, zarzucił mi ręce na szyję i uściskał mnie mocno.

Wycałowałam go jeszcze i poszłam do przedpokoju. Musiałam się spieszyć! Za pół godziny miałam otworzyć księgarnię, do której trzeba było iść co najmniej 20 minut, a nocą napadało dużo śniegu, więc chodniki mogły być śliskie. W pośpiechu wkładałam buty, płaszcz, szalik.

Tak bardzo nie chciało mi się wychodzić z ciepłego domu i rozstawać się z bliskimi. Lecz wiedziałam, że muszę pracować...

Przypływ miłości, którego nie da się opisać

Ojciec Maćka przepadł bez śladu, gdy tylko dowiedział się, że jestem w ciąży. Zostawił mnie i dziecko na pastwę losu. Gdyby nie moja mama, która uparła się wtedy, że muszę urodzić, a ona mi we wszystkim pomoże, to aż strach myśleć, do czego mogłam się posunąć. Bo wcale nie miałam pewności, czy na pewno chcę być samotną matką... 

Jednak moja rodzicielka wiedziała, co robi. Gdy synek przyszedł na świat i spojrzałam w jego oczka, poczułam taki przypływ miłości i czułości, że wręcz nie da się tego opisać. Mama dotrzymała słowa – zamieszkaliśmy we trójkę w odziedziczonym po babci małym domku na obrzeżach miasta. Pomagała mi we wszystkim, jak tylko mogła.

– Kanapki, Haniu, weź – tamtego ranka wychyliła się z kuchni i podała mi zapakowane w papier śniadaniowy bułki. 

– A my się szykujemy na sanki, co, smyku? – uśmiechnęła się do Maciusia.

– Taaak! – synek był wniebowzięty. 

– Ale Sabcia też pójdzie? – spytał.

Parsknęłyśmy z mamą śmiechem. Nasza suczka Saba, kundelka podobna do jamniczki, była najwierniejszą przyjaciółką Maćka. Oboje żyć bez siebie nie potrafili. Ona patrzyła na niego z miłością i chodziła za nim krok w krok, a on się z nią bawił, tulił ją, wszystko Sabci opowiadał. Choć energia go roznosiła, wobec swojej czworonożnej przyjaciółki zawsze był delikatny i bardzo ostrożny. Nie lubił się z nią rozstawać. Dlatego, gdziekolwiek się wybieraliśmy, zawsze padało to samo, nieśmiertelne pytanie synka: „Ale Sabcia też pójdzie”?

– Tak, Saba idzie z nami do parku – mama uspokoiła Maćka.

Popatrzyłam na zegarek. Jak nic spóźnię się dzisiaj do roboty.

– Kochani, muszę już lecieć. Uważajcie na siebie, pa! – i wybiegłam z domu. 

Raptem oblała mnie fala irracjonalnego niepokoju

Przy furtce stanęłam na chwilę i odwróciłam się w stronę kuchennego okna. Wiedziałam bowiem, że zgodnie z codziennym rytuałem, moja mama i synek stoją z nosami przyklejonymi do szyby i machają mi tak, jakbym wyjeżdżała gdzieś przynajmniej na rok! Trzeci nos przy szybie należał oczywiście do Sabci.

– „Dom kochanych wariatów” – pomyślałam, a potem „odmachałam” rodzince i pobiegłam wreszcie do księgarni. Bez żadnego złego przeczucia, żadnego niepokoju w sercu. To był przecież całkiem zwyczajny dzień, jak setki innych. I gdyby ktoś mi wtedy powiedział, że patrząc na roześmianego synka z noskiem przy oszronionej szybie, widzę go po raz ostatni, uznałabym, że zwariował... Raptem oblała mnie fala irracjonalnego niepokoju.

Jedno mnie ciągle zadziwia: że mimo upływu 20 lat pamiętam tamten dzień tak dokładnie, jakby był wczoraj! Doskonale utkwiło mi w pamięci, że księgarnię otworzyłam wtedy dosłownie w ostatniej chwili. Pierwsi klienci szybko przyszli. Najpierw pani w czerwonym berecie; kupowała dla swojej siostry książkę kucharską. Potem pan z małą córeczką, który szukał dobrego kryminału. Pamiętam też, że gdzieś koło południa postanowiłam zrobić sobie herbatę. I gdy nastawiłam czajnik, usłyszałam... bicie własnego serca.

Nie, nie żartuję!

Tłukło mi się w piersi tak, jakby chciało wyskoczyć. Głośno i bardzo mocno. Jednocześnie poczułam jakiś irracjonalny niepokój.

– „Co jest grane”?! – zdenerwowałam się. 

O zawał serca raczej się nie podejrzewałam. Nie miałam jeszcze nawet 30 lat, poza tym badania robiłam na bieżąco.

„Za dużo mam na głowie...  Muszę po prostu odpocząć” – uznałam w końcu.

Bo rzeczywiście na co dzień zawalona byłam obowiązkami. Choć mama bardzo pomagała mi we wszystkim, to jednak musiałam być głową rodziny – matką i ojcem dla synka, księgową domowego budżetu, mechanikiem od drobnych napraw, zaopatrzeniowcem, żywicielką... Choć cieszyłam się życiem, to jednak doskwierał mi brak męża, bratniej duszy, która odciążyłaby mnie z codziennych trosk. Od rozstania z ojcem Maćka nie udało mi się poznać żadnego mężczyzny, z którym byłabym gotowa spędzić życie.

– A szkoda, bo Maciusiowi brakuje męskiego autorytetu, mnie brakuje męża, a mama jest już starsza i też pewnie nie jest jej łatwo z codziennymi obowiązkami – myślałam, siedząc nad herbatą i wciąż trzymając się za żebra po lewej... 

Serce nie przestawało mi się tłuc. Poszłam więc poukładać książki na półkach, żeby zająć myśli czymś innym niż analizowanie własnego życia. Ale to bynajmniej nie uspokoiło mojego serca.

– Dobrze się pani czuje? Jest pani blada... – starszy pan w kraciastym płaszczu, który szukał poradnika dla pszczelarzy, patrzył na mnie zaniepokojony.

– Tak, wszystko w porządku – zmusiłam się do uśmiechu, chociaż najchętniej zamknęłabym księgarnię wcześniej i poszłabym do domu. 

Niestety, nie mogłam tak zrobi. Po zamknięciu sklepu czekała mnie przecież jeszcze dostawa bajek i baśni.

Na szczęście samochód z książkami dla dzieci dotarł dosłownie kilka minut po tym, jak o godzinie 14.00 zamknęłam księgarnię dla kupujących. Pamiętam, że przyjmowałam towar jak automat. Wciąż byłam rozkojarzona, czymś zdenerwowana – choć nie wiedziałam czym.

„Na szczęście już niedługo pójdę do domu” – myślałam, układając kolejne książki na półkach i wpisując je do systemu. Właśnie skończyłam rejestrować ostatnie pozycje z dostawy, kiedy nagle rozległo się walenie do drzwi.

– „A to kto?!” – przestraszyłam się. Wybiegłam z zaplecza i... To była moja mama. Z daleka było widać, że płakała…

– Co się stało?! – pełna złych przeczuć wpuściłam ją do środka.

Maciek... Maciek zaginął! – szlochała. 

Nogi się pode mną ugięły.

– Jak to?! – nie zrozumiałam.

– Byliśmy na sankach, a jak wracaliśmy do domu, postanowiłam wstąpić na chwilę do sklepu po kiszone ogórki do obiadu – płakała mama. – Maciuś został przed sklepem z Sabcią i sankami. Nie było mnie tylko kilka minut, ale jak wyszłam, to Maciuś, pies i sanki zniknęli. Nie mam pojęcia, co się mogło stać.

Stałam tam, słuchałam jej, a jednak nie docierało do mnie to, co słyszałam.

– Może Maciek zobaczył jakiegoś kolegę i z nim poszedł? Albo wybrał się z Sabą na spacer? – samej wydawało mi się to niewiarygodne, bo syn raczej by czegoś takiego nie zrobił, ale był przecież dzieckiem, a maluchy miewają różne pomysły.

– Obleciałam okolicę, po nich ani śladu. Byłam też w domu, chodziłam po sąsiadach... Nigdzie ich nie ma, nikt ich nie widział. Haniu, co teraz będzie?! – mama patrzyła na mnie przerażona.

Narzuciłam na siebie kurtkę, zamknęłam szybko księgarnię i pobiegłyśmy z mamą do domu. Ona została na wypadek, gdyby Maciuś jednak wrócił, a ja przeczesywałam okolicę.

Po Maciusiu nie było ani śladu

Nawoływałam, zaglądałam w każdy zaułek. Potem zaczęli dołączać do mnie zaniepokojeni moimi krzykami sąsiedzi. Po Maciusiu jednak nie było ani śladu. Po zmroku, spanikowana, słaniając się ze zmęczenia na nogach, poszłam na policję zgłosić zaginięcie synka.

Kolejne dni były dla mnie niczym najgorszy koszmar. Policjanci z psami przeczesywali okoliczne lasy, płetwonurkowie sprawdzali staw i rzekę. Ja miałam siłę tylko na płacz. Nie spałam, nie jadłam, tylko trzęsłam się i płakałam. Tuliłam do twarzy ubranka synka i do głowy przychodziły mi najstraszniejsze myśli...

– To moja wina! – moja mama też ciągle płakała. – Gdybym go nie zostawiła...

Trzeciego dnia po zaginięcia Maćka mama zasłabła. To był zawał serca. Siedziałam przy niej w szpitalu i modliłam się do Boga, żeby się nad nami ulitował. Skoro już spotkała nas jedna tragedia, niech chociaż oszczędzi nam drugiej... Na szczęście stan mamy poprawiał się.

Niestety, o Maciusiu wciąż nie było żadnych wieści.

Za to po tygodniu... Wróciła Saba. Sama. Siedziałam właśnie na ganku, marzłam i tępo wpatrywałam się w zarośla, gdy nagle... Sama nie wierzyłam w to, co widzę. W stronę domu czołgało się jakieś stworzenie...

– Saba?! – zerwałam się na równe nogi.

Była w strasznym stanie. Wyczerpana, przemarznięta, poraniona. Do dziś nie mam pojęcia, co się z nią działo od chwili zaginięcia Maćka. Z czasem fizycznie wydobrzała, ale śladu nie zostało po dawnym, wesołym psie. Już do końca swoich dni Sabcia była wycofana, jakby przestraszona. Choć wcześniej kochała wszystkich ludzi, zaczęła bardzo agresywnie reagować na szczupłych mężczyzn z wąsami... A na spacerach zawsze ciągnęła w to samo miejsce: na schowany między krzewami skwerek przy sklepie, spod którego zniknął Maciuś. Siadała tam i wyła. Niestety, nie potrafiła mówić... Mogłam się więc tylko domyślać, że to właśnie w tym miejscu wydarzyło się coś złego. Ale co? Choć minęło 20 lat, wciąż nie poznałam odpowiedzi na to pytanie.

Po zaginięciu synka chwytałam się każdego strzępka nadziei, każdej możliwości. Rozklejałam plakaty z jego zdjęciem, dawałam ogłoszenia do gazet, współpracowałam z różnymi fundacjami zajmującymi się poszukiwaniem zaginionych. Poza tym byłam oczywiście w stałym kontakcie z policją, występowałam w programach telewizyjnych i radiowych.

Z tej desperacji jeździłam nawet do wróżek i jasnowidzów. I nic, zupełnie nic. Mój Maciuś jakby zapadł się pod ziemię...W głębi duszy wierzę, że kiedyś się jeszcze spotkamy. Ale jego ciała też nigdy nie odnaleziono. Może gdyby to zrobili, pogodziłabym się jakoś z jego stratą. A tak – wciąż czekam. Bo serce matki mówi mi, że on jednak żyje. Przypuszczam i policja też skłania się ku tej wersji, że Maciusia ktoś uprowadził i wywiózł za granicę. Tam wychowali go jacyś ludzie. A że był już przecież na tyle duży, że wiele rozumiał, musieli mu to wszystko jakoś wytłumaczyć... Może wmówili mu, że go oddałam? Albo że... umarłam?! Chyba wolę tego nie analizować, to boli za bardzo.

Mam tylko nadzieję, że mój synek nigdy nie był głodny i nie spotkało go nic złego. A przy życiu trzyma mnie wyłącznie wiara w to, że w końcu zdarzy się jakiś cud i syn mnie odnajdzie. Zadzwoni do drzwi i powie: „Cześć, mamo. Tęskniłem”.

Naprawdę czuję, że tak się stanie. Dlatego wciąż mieszkam w naszym starym domu, żeby Maćkowi łatwiej było trafić. Nie wyrzuciłam też niczego, co należało do synka, żeby mógł zobaczyć kiedyś swoje zabawki, ubranka, łóżeczko... Gdzieś w głębi serca czuję, że Bóg pozwoli mi jeszcze zobaczyć, na jakiego przystojniaka Maciek wyrósł. Pozwoli wtulić się w niego, poczuć jego zapach...

Gdziekolwiek jesteś, synku, wiedz, że cię kocham i ciągle na ciebie czekam. 

Czytaj także:
„Moja 6-letnia córka została nazwana wandalem, bo jakimś damulkom nie podobało się, że rysuje kredą po chodniku”
„Córka szła z brzuchem na maturę. Nie upilnowałam smarkuli, a ojciec dziecka to człowiek widmo”
„Mój syn przez karierę wpadł w narkotyki. Kryję go przed ojcem i daję pieniądze na różne środki, bo nie umiem go zostawić”

Redakcja poleca

REKLAMA