Robert zawsze był bardzo ambitny. Już w podstawówce opowiadał na lewo i prawo, że opuści nasze miasteczko i wyruszy na podbój stolicy. Nie brałam tych słów na serio. Myślałam, że to tylko takie młodzieńcze gadanie, mrzonki. Bo po co miałby wyjeżdżać? Przecież na miejscu miał wszystko: pracę u męża w hurtowni, pieniądze. Dobrze nam się powodziło.
Ale jemu to nie wystarczało. Kiedy zdał maturę i dostał się na studia, zaczął szykować się do drogi. Początkowo nie chciałam się zgodzić na ten wyjazd. Bałam się, że nie poradzi sobie wśród obcych, wpakuje się w jakieś kłopoty. Był jeszcze przecież taki młody, nieopierzony…
– Synku, może się jeszcze zastanowisz, poczekasz z tym wyjazdem z rok czy dwa – prosiłam go.
Tylko się uśmiechał.
– Mamo, zobaczysz, skończę studia, znajdę świetną pracę, zrobię karierę. Będziecie ze mnie z ojcem dumni – przekonywał mnie nieustannie.
Nie chciałam stawać dziecku na drodze do szczęścia, przeszkadzać mu w realizacji marzeń, więc w końcu przestałam marudzić i snuć ponure wizje na temat przyszłości. Pomogłam mu się nawet spakować!
– Pamiętaj, gdyby ci coś nie wyszło, zawsze możesz wrócić do domu. Przyjmiemy cię z otwartymi ramionami – powiedziałam mu na pożegnanie.
– Nie mów tak, mamo, bo zapeszysz. Najlepiej od razu odpukaj w niemalowane drewno – uśmiechnął się. Z emocji i żalu, że mnie opuszcza, nie odpukałam. Może właśnie stąd to nieszczęście, które go spotkało?
Od razu było widać, że świetnie im się powodzi
Wbrew moim obawom Robert bez trudu odnalazł się w Warszawie. I wcale nie wpakował się w kłopoty. Wręcz przeciwnie, uparcie dążył do celu. Skończył studia z wyróżnieniem i szybko znalazł doskonałą pracę w jednym z zachodnich koncernów.
Dwa lata później ożenił się z Julią, córką adwokata, który podobno na początku nie chciał zgodzić się na ten ślub. Potem jednak przyjechał do nas, zobaczył, co mamy, jak mieszkamy, i szybko zmienił zdanie. Nawet się zaprzyjaźniliśmy. Wspólnymi siłami urządziliśmy młodym huczne weselisko. Ponad dwieście osób się bawiło…
Byłam przekonana, że synowi świetnie się w życiu układa. W pracy awansował, urodziła mu się córka, Jagoda. Rzadko widywałam wnuczkę, bo na wyprawy do Warszawy nie miałam czasu. Mąż przeszedł ciężki zawał, potem drugi, i już nie doszedł do siebie. Był słaby, wymagał opieki. Wszystko zwaliło się na moją głowę. Nawet prowadzenie hurtowni.
Na szczęście syn i synowa odwiedzali nas z okazji świąt i rodzinnych uroczystości. Przyjeżdżali zawsze nowym, dobrym samochodem, elegancko ubrani, z torbami pełnymi drogich prezentów. Od razu było widać, że mają pieniądze. Jak szliśmy do kościoła lub na spacer po miasteczku, to wszyscy na nas patrzyli.
– Udał ci się syn, oj, udał! Inny na jego miejscu by na garnuszku u rodziców siedział. A on? Sam do wszystkiego doszedł. Tylko pozazdrościć – usłyszałam któregoś dnia od sąsiadki.
– Rzeczywiście, powiodło mu się. Ciężko haruje, ale zapewnia żonie i dziecku dobre życie. Przynajmniej o niego nie muszę się martwić – odpowiedziałam niby od niechcenia, choć w środku aż pękałam z dumy, bo cieszyłam się, że tak dobrze sobie radzi.
Kiedy dostałam pierwszy sygnał, że ta sielanka to tylko pozory? Chyba trzy lata temu. Robert przyjechał wtedy na Wielkanoc sam. Był jakiś dziwnie pobudzony, zdenerwowany.
– A gdzie Julka? Jagoda? Coś się stało? – od razu się przeraziłam.
– Zostały w Warszawie. Mała ma gorączkę, więc uznaliśmy, że nie ma sensu ciągnąć jej w tak daleką drogę. Spędzi święta z drugimi dziadkami… Spuścił wzrok. Wiedziałam, że kręci.
– Synku, nie kłam, przecież widzę, że coś jest nie tak… Pokłóciliście się z Julką? A może w pracy ci się nie układa? Aż zatrząsł się ze złości.
– Przestań, wszystko jest w porządku! Wiecznie tylko pretensje, głupie pytania. Dlaczego nawet w święta nie mogę mieć trochę spokoju! – wrzasnął i wybiegł z domu, trzaskając drzwiami.
Byłam przerażona, bo nigdy nie odzywał się do mnie w ten sposób. Po godzinie wrócił, przepraszał. Mówił, że jest zestresowany, zmęczony, bo w firmie mają wiecznie urwanie głowy. I stąd ten wybuch. Ja jednak czułam, że coś go dręczy. Postanowiłam zadzwonić do synowej. Próbowałam raz, potem drugi, trzeci. Wciąż jednak odzywała się automatyczna sekretarka. Wreszcie chyba za piątym razem odebrała.
– Jak się czuje Jagódka? Gorączka spadła? – zapytałam od razu.
– Jaka gorączka? Mała jest zdro… – zająknęła się, a ja zawołałam:
– Wiedziałam! Pokłóciłaś się z Robertem, prawda? I dlatego zostałaś w Warszawie? – dopytywałam się. Synowa przez chwilę milczała.
– A co powiedział Robert?
– Że u was wszystko w porządku… – odparłam, a Julia znowu zastanawiała się przez dłuższą chwilę.
– No tak, mogłam się spodziewać, że nie powie prawdy… Ale skoro on twierdzi, że wszystko jest w porządku, to niech tak zostanie – powiedziała w końcu, po czym szybko złożyła mi życzenia i od razu się rozłączyła.
Ta rozmowa, paradoksalnie, trochę mnie uspokoiła. Pomyślałam, że po prostu przeżywają z Robertem kryzys. To normalne po 10 latach wspólnego życia. My też z mężem miewaliśmy w małżeństwie gorsze dni. Kłóciliśmy się, obrażaliśmy na siebie, ze trzy razy prawie się rozwodziliśmy. Ale w końcu zawsze dochodziliśmy do porozumienia.
Byłam pewna, że między synem i synową też wszystko się ułoży. Do końca wizyty nie wracałam już więc do tematu, o nic Roberta nie pytałam. Uznałam, że sam musi rozwiązać swoje małżeńskie problemy.
Co ty mówisz? Niemożliwe! Przecież on nawet nie pali!
Przez następnych kilka miesięcy wydawało się, że miałam rację. Z Warszawy nie dochodziły żadne niepokojące wieści. Martwiło mnie tylko to, że syn przestał nas odwiedzać. Nawet na 65. urodziny ojca nie przyjechał.
– Przepraszam, mam do podpisania bardzo ważny kontrakt. Pilotowałem wszystko od początku i prezes chce, żebym był także na finiszu – tłumaczył.
– Tacie będzie przykro. I mnie też. Tak dawno cię nie widziałam…
– Wiem, wiem… Wkrótce wezmę kilka dni wolnego i przyjadę – odparł.
Gdy to mówił, nawet do głowy mi nie przyszło, że zbliża się do przepaści. To było ponad miesiąc temu. Ledwie zdążyliśmy z mężem zjeść kolację, gdy zadzwonił telefon. W słuchawce usłyszałam zrozpaczony głos synowej. Zamknęłam się w łazience, bo nie chciałam, żeby Witold słyszał naszą rozmowę. Lekarz zalecił mu spokój, a przez skórę czułam, że synowa nie ma dobrych wieści. I rzeczywiście.
– Roberta wyrzucili tydzień temu z pracy. Z dnia na dzień. Nie wiem, co teraz będzie… – mówiła przez łzy.
Bardzo zmartwiła mnie ta wiadomość, ale starałam się tego nie okazywać. Musiałam pocieszyć Julkę.
– Nie płacz, kochana, to jeszcze nie koniec świata. Robert na pewno szybko znajdzie inną pracę. Jest przecież znakomitym specjalistą! A zanim to nastąpi, pomożemy wam. Mamy jakieś oszczędności. Twój ojciec też pewnie nie zostawi was w potrzebie – uspokajałam ją.
– Mamo, nie bądź naiwna. Nikt Roberta nie przyjmie do pracy. W tej branży wszyscy się znają, wszystko o sobie wiedzą. A twój syn to wrak człowieka. Narkoman. Bez wspomagaczy nie potrafi nawet zwlec się z łóżka. Do niczego się nie nadaje! – zawołała wyraźnie wzburzona.
Zamarłam. Nie mogłam uwierzyć w to, co przed chwilą usłyszałam. Mój syn narkomanem? Przecież to niemożliwe! On nigdy nawet nie palił papierosów. A alkohol pił tylko przy specjalnych okazjach… Mówił, że wódka mózg mu blokuje, a on zawsze chce mieć jasny umysł. Dlaczego więc miałby brać jakieś świństwo?
– Dziecko, co ty za bzdury wygadujesz?! Sama się chyba czegoś naćpałaś! – naskoczyłam na nią. Synowa westchnęła.
– Robert błagał mnie, żebym ci o niczym nie mówiła. Ale już dłużej nie mogę milczeć – powiedziała. – To wszystko zaszło już po prostu za daleko. Dłużej tego nie zniosę.
Przez następne minuty słuchałam przerażającej opowieści o prawdziwym życiu mojego syna. Okazało się, że narkotyki zaczął brać w pracy, gdy był u progu kariery. Ale sięgnął po nie nie po to, żeby się zabawić, tylko by podołać obowiązkom. Chciał dostać się na sam szczyt, więc musiał być najlepszy, superwydajny. Nie wytrzymywał tempa, więc zaczął się wspomagać. Najpierw była amfetamina, potem leki z benzodiazepiną, wreszcie koka. Nie byłam w stanie tego słuchać.
– I ty o tym wiedziałaś?! Jak mogłaś mu na to pozwolić?! – przerwałam jej.
– A co miałam zrobić?! – prychnęła. – Zresztą na początku nie wiedziałam. A jak znalazłam tabletki, to Robert przekonał mnie, że bierze tylko od czasu do czasu i wszyscy tak robią. No to mu uwierzyłam. Wydawało się, że ma to pod kontrolą. Jak przejrzałam na oczy, było już za późno. Próbowałam namówić go na leczenie, oczywiście się nie zgodził. Brał coraz więcej, a czuł się coraz gorzej. Zaczął nawalać w pracy, więc w końcu go wywalili.
– Dlaczego, na Boga, o niczym mi nie powiedziałaś? Może bym nie była tak naiwna i głupia i wcześniej bym zareagowała! – zdenerwowałam się.
– Nie obrażaj mnie, mamo! – Julka była nie tyle wściekła, ile zrozpaczona. – Czy wiesz, przez jakie ja piekło przeszłam? Z kochającego, czułego mężczyzny zamienił się w agresywnego brutala! Wrzeszczał, wyzywał, nawet do bicia się brał… Ale koniec z tym! Wyprowadzam się z Jagodą do rodziców. I nie chcę widzieć Roberta na oczy! Kocham go, ale jak szybko nie pójdzie na terapię, nie stanie na nogi, to się z nim rozwiodę. Ojciec załatwi sprawę błyskawicznie. Wiesz, że jest bardzo dobrym adwokatem – oznajmiła mi i odłożyła słuchawkę.
Byłam załamana. Siedziałam w fotelu i próbowałam pozbierać myśli. Wiedziałam, że muszę ratować syna. Ale jak? Jechać po niego i przywieźć go do domu? A może zawieźć do szpitala? Tylko czy go przyjmą? A jeśli on się nie zgodzi, żeby go tam zostawić?! To wszystko mnie przerastało. Chciałam poradzić się męża, ale się bałam.
Czułam, że jeśli usłyszy, co stało się z naszym synem, dostanie trzeciego zawału. Ostatniego w swoim życiu. Więc milczałam. Nad ranem jednak byłam bliska załamania nerwowego. I wtedy w drzwiach pojawił się… Robert. Nieogolony, brudny.
Mąż chyba zaczyna coś podejrzewać, a ja kłamię
– Mam za sobą ciężkie dni. Wziąłem więc zaległy urlop, żeby odpocząć. Narzekałaś, że tak rzadko cię odwiedzam, no to jestem – powiedział. Położyłam mu palec na ustach.
– Błagam cię, nie kłam już. Wiem o wszystkim. Julka do mnie dzwoniła… – wyszeptałam mu do ucha.
– Boże, a ojciec? – przestraszył się.
– Ojcu o niczym jeszcze nie powiedziałam – odparłam zgodnie z prawdą.
– I nie mów, przecież wiesz, że to by go zabiło. Odsapnę u was kilka dni, a potem pójdę na terapię. Zobaczysz, jeszcze stanę na nogi, jeszcze będziesz ze mnie dumna – zapewnił mnie.
Uwierzyłam mu. Niesłusznie. Mijają kolejne tygodnie, a Robert nawet nie chce słyszeć o terapii. Jak tylko coś wspominam o leczeniu, zaraz się naburmusza. Mówi, że jeszcze nie jest gotowy, że musi najpierw nastroić się psychicznie. A potem od razu prosi mnie o pieniądze na narkotyki i załatwienie recepty na psychotropy.
Płaczę, ale daję i załatwiam. Bo co mam zrobić? Przecież to mój jedyny syn… Mąż zaczyna coś podejrzewać. Podpytuje mnie po cichu, czy aby Robert nie za długo jest na urlopie, i dlaczego Julka do niego nie dzwoni. Uspokajam go, zapewniam, że wszystko w porządku. Ale jak długo można kłamać?
Czytaj także:
Zaszłam w ciążę z młodym kochankiem. Nie powiem mężowi
Dopiero po śmierci żony pogodziłem się z jedynym synem
Kiedy spalił się nam dom, dowiedzieliśmy się na kogo możemy liczyć