„Gdybym posłuchała rodziców, miałabym nudne życie w Polsce. Nie odpuściłam i teraz żyję jak księżniczka w Monako”

Szczęśliwa para fot. iStock by GettyImages, Westend61
„Dla miłości porzuciłam rodzinę. Nie wiedziałam, czy Piotrek to ten jedyny, ale nie przekonałabym się, gdybym nie pojechała za nim do Paryża. Pójście za marzeniami i miłością, było najlepszą decyzją, jaką podjęłam w życiu”.
/ 28.10.2023 19:15
Szczęśliwa para fot. iStock by GettyImages, Westend61

Mamy najpiękniejszy widok na świecie – powiedział Piotrek, przeciskając się obok stolika na naszym ciasnawym balkonie, aby zająć swoje miejsce na krześle. Balansował przy tym szklanką wypełnioną po brzegi zimnym piwem niebezpiecznie blisko mojej twarzy. Z westchnieniem ulgi opadł na siedzisko i wyciągnął nogi.

Z okien naszego niewielkiego mieszkania na 10 piętrze widać było jak na dłoni poszarpaną linię brzegową Morza Liguryjskiego, toteż nie dziwiło mnie, że mój ukochany codziennie wychwalał zalety naszej urokliwej ojczyzny. Tak, ojczyzny.

Nigdy nie zapomnieliśmy i nie zapomnimy o Polsce, ale mieszkamy tu już tyle lat, że wtopiliśmy się w to miejsce, a tęsknota za krajem młodości wyraża się głównie w nagłym pragnieniu zatopienia zębów w czekoladzie Wedla czy chęci wciągnięcia w nozdrza zapachu butwiejących jesiennych liści zalegających stosami na polskich trawnikach.

– O czym myślisz? – Piotrek pociągnął z kufla długi łyk piwa.

Odpoczywaliśmy po pracy, on – w drukarni, ja – w małej galerii ze sztuką i pamiątkami. Zawsze razem, chociaż nie w małżeństwie…

– Zastanawiam się, czy nasza historia nie jest zbyt fantastyczna – odparłam. – Pomyśl tylko, wyemigrowaliśmy do Monte Carlo!

Piotrek parsknął śmiechem.

– No tak, brzmi rzeczywiście dość nietypowo. Ale jakby co, niedowiarkom zawsze możemy pokazać list od księżniczki Karoliny.

Teraz już i ja się śmiałam. Rzeczywiście, nasze życie wygląda z perspektywy czasu jak bajka dla naiwnych. A jednak to wszystko wydarzyło się naprawdę.

To na pewno się nie uda

Zima, początek lat 90. Wtedy nie było mi do śmiechu. Warszawa zasypana śniegiem i skuta mrozem wyglądała jak polukrowany weselny tort. Starty samolotów odwoływano raz po raz. Stałam z Piotrkiem w hali odlotów lotniska Okęcie i z trudem powstrzymywałam łzy.

– Nie płacz! Będę czekał na ciebie w Paryżu. Wystąp o wizę i przyjedź, błagam. Zaczepię się gdzieś, wynajmę mieszkanie, wiesz, taką mansardę pod samym dachem. Przyjedziesz na gotowe. Będziemy wieczorami wyglądać przez okno, karmić gołębie i patrzeć jak słońce zachodzi nad dachami Paryża.

Wtuliłam się w jego kurtkę i głęboko odetchnęłam. Chciałam zapamiętać zapach mojej miłości, którą – wszystko na to wskazywało – traciłam na zawsze. Nie mogłam się zdecydować na ostateczny krok, a i rodzina nie dodawała mi odwagi.

– Moja córka i cholerny rozwodnik! – grzmiał ojciec przy kolacji. – Chyba rozum postradałaś, dziewczyno! To na pewno się nie uda!

– Agusiu, tata ma rację, zastanów się… – dodawała mama. – On nie wygląda na człowieka, któremu można zaufać. Już raz zawiódł kobietę, którą podobno kochał. A teraz co? Tyle czasu zawracał ci głowę i wyjeżdża? Pewnie ani razu nie wspominał o wspólnej przyszłości.

– Może i nie, ale… – zaczęłam, lecz mama mi przerwała:

– Chcesz gnać za nim na niepewne? Do obcego kraju? Przecież nawet nie znasz francuskiego. Jak ty sobie poradzisz? Bo liczyć możesz tylko na siebie, tego jestem pewna.

– Po co ci były studia? Będziesz urabiała sobie ręce po łokcie na zmywaku w jakiejś francuskiej knajpie. Ładna perspektywa! – siostra też nie była po mojej stronie.

Miałam porzucić swoją pracę i wszystko, co znam

Milczałam. Co miałam im powiedzieć? Że kocham Piotrka? Że nie wyobrażam sobie bez niego życia? Zasypaliby mnie gradem racjonalnych kontrargumentów, a co najlepsze, właściwie mieliby rację.

Piotrek nie sprawiał wrażenia człowieka, przy którym można się ustatkować i czuć bezpiecznie. Był raczej typem faceta, z którym kobieta przeżyje wiele przygód. Niczego się nie bał i patrzył na świat z optymizmem.

Teraz postanowił wyjechać do Francji. Jest synem repatriantów z Lille, i jako takiemu przysługiwała mu 10-letnia wiza z pozwoleniem na pracę. Postanowił skorzystać z tej okazji, rozejrzeć się po świecie.

Twierdził, że w Polsce nic dobrego go nie czeka. Nie miał mieszkania ani perspektyw na własny kąt, zarabiał w drukarni tyle, że akurat wystarczało mu do pierwszego. Niby nieźle, ale jak tu planować życie?

Mogłam do niego dołączyć w Paryżu, tyle że na wizie turystycznej, która uprawniała mnie do pobytu na francuskiej ziemi najwyżej przez miesiąc. Dlatego się wahałam. Zwyczajnie się bałam. Porzucę dobrą, chociaż trochę nudną pracę księgowej i wszystko, co znam, i co?

Paryski zmywak w jakiejś podrzędnej spelunie świecił mi przed oczami jak neon. W tych czasach dla większości Polaków na zachodzie nie było innej pracy, tylko proste zajęcia fizyczne. Nawet panowie z tytułami naukowymi mieszali cement na budowach. Brak biegłej znajomości języka, a przede wszystkim pozwolenia na pracę, nie ułatwiał rozwinięcia skrzydeł.

Spędziłam wiele godzin na biciu się z myślami. Czy chcę być z Piotrkiem? Tak! Czy chcę wyemigrować, a raczej, według ówczesnych realiów, uciec na Zachód, podając jako powód wyjazdu chęć zwiedzania? A potem pozostać tam na stałe, nie mając żadnych praw przysługujących obywatelom? Nie!

Czułam się prowincjuszką

A jednak poszłam do francuskiej ambasady i wypełniłam formularze wizowe. Na wszelki wypadek. Jeszcze nie byłam zdecydowana. Zresztą może nie dostanę wizy? To nie były wcale rzadkie przypadki. Polaków, podobnie jak Ukraińców czy Rosjan, często spotykała odmowa. Kraje zamożne ostro regulowały napływ obywateli z państw dawnego bloku wschodniego. Nie było łatwo wyjechać na Zachód.

„Ludzie jadą tam z różnych powodów: politycznych, ekonomicznych – myślałam. – ale chyba niewielu robi to w pogoni za miłością, jak ja”.

Wizę jednak dostałam. Trzy miesiące po wyjeździe Piotrka. Zdążyłam się tak za nim stęsknić, że nie wahałam się ani chwili. Spakowałam walizkę i wsiadłam do samolotu. Ostatnie, co zapamiętałam,
to widok szlochającej mamy.

Paryż przywitał mnie deszczem i mgłą. Piotr czekał z kwiatami. Całe szczęście, bo ogrom lotniska mnie przytłoczył. Poczułam się prowincjuszką. „Jak ja się tutaj zadomowię?” – myślałam, maszerując z moim ukochanym do wyjścia.

Dalej było jeszcze gorzej, chociaż pięknie. Wielkie europejskie miasto, ogromny ruch w dzień i w nocy. Paryż chyba nigdy nie spał. Warszawa pustoszała zaraz po dobranocce, za to tutaj… Szkoda gadać.
Miesiąc minął jak z bicza strzelił. Kończyło mi się pozwolenie na pobyt i musiałam podjąć decyzję: zostaję albo wracam. Nie miałam wątpliwości. Nie mogłam opuścić Piotrka. Rozpoczęłam nielegalne życie emigrantki.

Żyliśmy szczęśliwie

I tu po raz pierwszy wtrącił się los. Zaszłam w ciążę. Jasne, że nieplanowaną. W tamtym czasie nawet nie przyszłoby mi to do głowy. Byłam przerażona, nie wiedziałam, jak na tę nowinę zareaguje Piotr. Ale bajka dopiero się zaczynała. Piotrek, chociaż średnio szczęśliwy, to jednak stanął na wysokości zadania i zalegalizował konkubinat. Wiem, jak to brzmi, ale we Francji stan ten jest regulowany prawnie.

Jako legalna konkubina mężczyzny posiadającego prawo pobytu, będąca w dodatku w ciąży, dostałam zasiłek i opiekę medyczną.

Muszę powiedzieć, że odetchnęłam z ulgą. Żyliśmy szczęśliwie. Nasze niewielkie mieszkanko, tak zwane studio, czyli coś w rodzaju kawalerki, nie było idealne i nieraz z tęsknotą wspominałam wygody polskiego M-3, a szczególnie ciepłą wodę lecącą z kranu o każdej porze dnia i nocy.

Bardzo brakowało mi też rodziny. To było dobre kilka lat przed upowszechnieniem się telefonów komórkowych i internetu, byłam więc zdana jedynie na drogie połączenia stacjonarne i pocztę, przy czym warto zaznaczyć, że list do Polski szedł jakieś dwa tygodnie. W dodatku mama i siostra z niewiadomych przyczyn nie dostały francuskiej wizy, więc nie mogły mnie nawet odwiedzić.

Znajomi polecili nam malownicze Monte Carlo

Byliśmy więc z Piotrem zdani tylko na siebie. To chyba wtedy nasza miłość dojrzała. Kochaliśmy się, ale byliśmy też sobie potrzebni. Stworzyliśmy bardzo zgrany duet, do tego stopnia, że Piotrek zdecydował się na wspólny poród, choć w tych czasach, nawet na Zachodzie, nie było to normą.

– Ona źle mówi po francusku – oznajmił, trzymając mnie za rękaw, podczas gdy sanitariusz sprowadzał mnie do karetki. – Będę tłumaczył, muszę z nią zostać!

I został. Nie miałeś racji, tato!

Urodził nam się syn, Jerzy. Oczywiście nie mogłam nawet myśleć o szukaniu pracy, dziecko było najważniejsze. Piotrek pracował w paryskiej drukarni, i to co zarobił, musiało wystarczyć dla trojga.

Najwięcej szło na czynsz. Mieszkanie, chociaż małe i niewygodne, kosztowało prawdziwy majątek.
Wtedy los wtrącił się po raz drugi. Nie pamiętam, kto powiedział Piotrkowi o wolnym stanowisku w drukarni pod Cannes. Mój szalony ukochany nie wahał się ani chwili. Aplikował, został przyjęty i wyjechaliśmy z Paryża na zawsze.

Wyższa pensja, lepsze stanowisko – to była dobra perspektywa. Cieszyliśmy się. Pamiętam, jak jechaliśmy pociągiem. Dwoje młodych, zdanych na siebie, z półrocznym niemowlęciem na rękach.

Można było się bać, mieć wątpliwości, czy podołamy, jak ułoży się nam życie, ale zaraźliwy optymizm Piotra zdążył już i mnie się udzielić. Będzie dobrze. Nie mieliśmy wątpliwości.

Krótko mieszkaliśmy w okolicy Cannes. Piotrek dowiedział się od kolegów z pracy, że jest frajerem, wynajmując mieszkanie na terytorium Francji. Okazało się, że bardziej się opłaca mieszkać w Monaco, a do pracy dojeżdżać szybkim pociągiem. Nie mogłam w to uwierzyć, ale okazało się, że to prawda.

I tak, koniec końców, wylądowaliśmy w Monte Carlo. Znaleźliśmy mieszkanie niewiele większe od paryskiego, ale za to czyste, z wygodami, no i trochę tańsze.

Monte Carlu, jak mówią rodowici Monakijczycy, ma zaledwie 20 tysięcy mieszkańców, tyle co mała mieścina. Dobrze się tutaj żyje, większość zna się z widzenia. Poczułam się jak u siebie, kiedy zaczął mi się kłaniać kierowca autobusu, którym czasami jeździłam z Jureczkiem po zakupy. Uśmiech
i lekkie skinienie głowy – tak niewiele trzeba, by emigrant poczuł się częścią lokalnej społeczności.

Gdy nasz synek skończył 5 lat, zapisaliśmy go do szkoły. Mówił już wtedy po francusku, zadbaliśmy o to z Piotrkiem, nie miał więc żadnych problemów z asymilacją. Wyrastał na prawdziwego monakijczyka, chociaż bez obywatelstwa, bo jak wiadomo przywilej ten przysługuje tylko niektórym szczęśliwcom.

Do porodu zostały jeszcze całe trzy tygodnie, ale…

Ale tu los miał dla nas kolejną niespodziankę. Nasza sytuacja materialna była niezła. Pensja Piotrka wystarczała na godziwe życie, ja zresztą również znalazłam pracę, postanowiliśmy więc powiększyć rodzinę. Tym razem, jak twierdził lekarz, miała to być córeczka.

Zbliżał się Nowy Rok. Czułam się świetnie, do porodu zostało prawie 3 tygodnie, postanowiliśmy więc przyjąć zaproszenie znajomych, którzy opiekowali się pięknie położoną w górach willą jakiegoś zamożnego Francuza. Pojechaliśmy tam całą rodziną, mieliśmy posiedzieć kilka dni, przywitać Nowy Rok i wrócić do siebie. Takie krótkie wakacje.

Pierwsze skurcze poczułam w Sylwestra, ale je zbagatelizowałam. Nawet odpaliłam kilka rakiet o północy, ale zaraz potem poczułam, że to już.

Nasza córeczka, nie zważając na niezbyt sprzyjające okoliczności, energicznie pchała się na świat.

Przecież to jeszcze trzy tygodnie – marudził Piotrek, podczas gdy gospodarz sylwestrowego przyjęcia wciskał gaz do dechy.

Nie wiem, czego bałam się bardziej: że urodzę w głuszy, w asyście dwóch spanikowanych mężczyzn, czy że się rozbijemy na krętej drodze.

Do szpitala w Monaco dojechaliśmy w ostatniej chwili. Można powiedzieć, że Karolina urodziła się w drodze na salę porodową. Dlaczego nazwaliśmy córeczkę imieniem księżniczki Grimaldi? To jeszcze jeden podarek od losu.

Otóż okazało się, że nasza mała urodziła się jako pierwsze dziecko w Monaco w Nowym Roku. Jest zwyczaj, że księżniczka Karolina przesyła takiemu dziecku podarunki: list z gratulacjami i medalik z podobizną patronki Monaco.

Oprócz tego dziecko, jeśli nie jest obywatelem Monaco, może nim zostać z książęcego nadania, jeżeli po dojściu do pełnoletności wyrazi taką chęć. Nie muszę dodawać, że nasza Karola w odpowiednim momencie skorzystała z tego przywileju i dziś mamy córkę Monakijkę.

Czy mogłabym wymyślić taki scenariusz, stojąc w zimnej hali odlotów warszawskiego Okęcia? Gdybym się przestraszyła, posłuchała rad rodziców i została w Warszawie, nie przeżyłabym tylu szczęśliwych chwil. Owszem, były i trudne momenty, ale myślę, że dobrze zrobiłam, wsiadając do samolotu.

Czytaj także:
„Zosia wychowywała wnuczka, jak syna. Niewdzięczny łajdak ograbił ją z godności i pieniędzy”
„Z miesiąca miodowego wróciłam jako rozwódka. Do tanga trzeba dwojga, a ja obracałam obcych typów”
„Ciąża miała być błogosławieństwem i radosnym czasem. Oczekiwanie na mojego syna zamieniło się w koszmar”

Redakcja poleca

REKLAMA