„Gdyby nie wypadek, donosiłabym ciążę. Ewunia ważyła 1150 g, niewiele więcej, niż paczka cukru”

Matka wcześniaka fot. Make_story Studio; Adobe Stock
„Tyle ważyło nasze dziecko. Walczyło o życie, a my nie mogliśmy go nawet dotknąć. Przeżywaliśmy największy dramat naszego życia. I z powodu czego, durnego kompotu, który i tak nie stanął na stole”.
/ 05.05.2021 08:55
Matka wcześniaka fot. Make_story Studio; Adobe Stock

Sygnał karetki jadącej do rannych wciąż brzęczy mi w uszach. Mnie do szpitala zawiózł mąż. Zdążyliśmy w ostatniej chwili…

Dobrze, imię i nazwisko już mam, miejsce urodzenia też. Do formularza potrzebuję jeszcze daty urodzin pani córki. To kiedy Ewa przyszła na świat? Za wcześnie – prawie mi się wyrwało, ale w porę ugryzłam się w język. Ewa. Moja malutka, niewiele cięższa od paczki cukru Ewuńcia. A teraz? Piękna pannica! Patrząc na nią, nikt nie pomyślałby, że przez pierwszy kwartał po urodzeniu balansowała na krawędzi życia i śmierci.

– 24 grudnia,2005 roku. Godzina 15.48. Urzędniczka podniosła na mnie wzrok znad modnych okularów. Albo nie płacą im wcale tak źle, albo to bardzo dobre podróbki.

– W Wigilię? Uśmiechnęłam się.

– Z tego, co mi wiadomo, to akurat to święto nie jest ruchome. Tak, w Wigilię. To chyba nie jest aż takie dziwne, czy się mylę? Teraz ona uniosła kąciki ust, zza których wyłoniły się ładne zęby. Przytaknęła.

– Nie, oczywiście, że nie. Ale poród na chwilę przed szesnastą… U mnie w domu o tej porze zasiadamy do wieczerzy…

– No my też. I trzy czwarte Polaków, jak sądzę. Ale akurat tamtego wieczora było inaczej. Wszystko potoczyło się inaczej, niż powinno. Urzędniczce zaświeciły się oczy. Na szczęście byłam ostatnią petentką…

– Co pani powie. A co się stało? – zapytała lekko ściszonym głosem, a już zupełnie cicho dodała: – Oczywiście, jeśli wolno mi zapytać.

Westchnęłam, bo zawsze powrót do tamtych dni był dla mnie bolesny. Jednocześnie czułam, że rozmowa o tym to dla mnie ulga, bezpieczny upust traumatycznych emocji, które wtarły się we mnie jak piasek pod skórę po wywrotce na rowerze. Popatrzyłam na kobietę przede mną. Sympatyczna, usłużna babka. Zapomniałam jednego dokumentu, gdyby była złośliwa, mogłaby odprawić mnie z kwitkiem i kazać przyjść jutro, a tu proszę – miła niespodzianka – urzędnik czasem też człowiek. A co się stało?

Hmmm, od czego by tu zacząć…

Dobra, idź do swoich modeli, ja dam sobie radę

Pewnie od Janka. Pobraliśmy się latem dwa tysiące czwartego roku. Skromny, ale piękny ślub, małe przyjęcie. Rozmach nie był nam potrzebny, rozmach mieliśmy w naszej miłości, dobraliśmy się wspaniale. Od zawsze byliśmy zgodną parą i tak jest do dziś. Właściwie ślub też nie był nam potrzebny, niczego nie zmienił, ani na lepsze, ani na gorsze. Kochaliśmy się przed i kochamy się po ślubie tak samo mocno.

No ale wiadomo: powinność wobec rodziny, rola społeczna, siła tradycji i te inne bzdety, no i w końcu ulegliśmy, żeby mieć spokój. Było oczywiste, że chcemy mieć dzieci. Kiedy zaszłam w ciążę, Janek od pierwszej chwili, gdy się dowiedział, obchodził się ze mną jak z jajkiem. Zawsze wiedziałam, że jest czułym i wrażliwym facetem, ale to, co on wtedy wyprawiał, przeszło moje najśmielsze wyobrażenia.

Wspaniały mąż, który nie mógł doczekać się, aż zostanie ojcem. Byłam szczęśliwa. Bardzo. Wszystko to brzmi może zbyt słodko, cukierkowo, więc jak dodam do tego, że świetnie dogadywałam się z teściami, to może już wręcz zemdlić od tej słodyczy, no ale tak naprawdę było. Nic nie zmyślam.

Wigilia, 2005 rok. Po raz pierwszy w naszym nowym mieszkaniu, po raz ostatni tylko we dwójkę. Do rozwiązania zostało mi prawie półtora miesiąca, a ja czułam się na tyle dobrze, że postanowiłam do tej naszej dwójki doprosić rodziców swoich i Janka. „Chyba oszalałaś?” – usłyszałam od męża, gdy zakomunikowałam mu, że planuję urządzić rodzinną wieczerzę. Zgodził się, dopiero gdy przystałam na to, aby mi pomógł wszystko przygotować.

– Wezmę dzień urlopu w Wigilię, to do południa razem to ogarniemy jakoś – powiedział. I faktycznie, mimo że na co dzień w kuchni ja byłam królową, to jak najlepiej umiał, starał się pomóc, „jakoś ogarnąć”. A momentami po prostu za bardzo mi nie przeszkadzać. W końcu przegoniłam go z kuchni. Poszedł zrobić ostatnie zakupy, gdy wrócił, oporządził karpia – to jest moment, gdy dziękuję niebiosom, że dały nam mężczyzn, sama nigdy bym tego nie zrobiła.

Odsączył grzyby na zupę, pomieszał trochę w garach, a potem nie wiedział już, co ma ze sobą zrobić. Stanął za mną, objął mnie wpół i pogładził po brzuchu. Potem pocałował mnie w kark. Od razu wiedziałam, o co chodzi, ale przez chwilę postanowiłam go podręczyć.

– Dobra, idź już do tych swoich samolocików – powiedziałam w końcu. – Z resztą już sobie poradzę. Dużo nie zostało, wygląda na to, że nasza pierwsza proszona Wigilia się odbędzie, ta–dam! Janek się szeroko uśmiechnął, oczy mu rozbłysły.

– Kocham cię, wiesz? – powiedział i szybko zniknął w małym pokoju, służącym nam za sypialnię, garderobę i kącik modelarski Janka, który miał hopla na punkcie klejenia modeli. Spojrzałam na kuchnię, była jak żyjący organizm: tu pyrkotało, tam parowało, pstrykało tłuszczem, skwierczało. Jak świetnie dostrojony mechanizm, skonstatowałam zadowolona z siebie. Rodzice wiedzą od dawna, że dobrze gotuję, dziś przekonają się o tym teściowie.

Na palcach zaczęłam liczyć potrawy, wiadomo, że musi być jak tradycja nakazuje. Do dziewięciu doliczyłam bez problemu, potem zaczęłam już dodawać chleb, podsmażane pieczarki i… No właśnie, i? Oczywiście, o czymś musiałam zapomnieć. Kompot, nie napisałam Jankowi na kartce, jak wychodził, żeby wziął jeszcze torebkę suszu owocowego. Zajrzałam do pokoju. Siedział na dywanie, po turecku. W rękach trzymał jakiś element samolotu, chyba skrzydło, w który wpatrywał się, jakby to był święty Graal.

Uroczy widok, gdyby mój pełnoletni od dawna mąż miał jeszcze do kompletu wywalony z emocji język, pomyślałabym, że siedzi przede mną uczeń podstawówki. Mężczyźni…

– Co tam, moja kochana ciężarówko? – zapytał, gdy po dłuższej chwili w końcu zauważył moją obecność. – Potrzebujesz jeszcze pomocy? Trzeba karpia przerzucić na drugi boczek? Popukałam się w czoło.

– Idę po susz na kompot. Uznałam, że sama wyskoczę do osiedlowego, ulicę dalej. Przewietrzę się, wezmę oddech, dobrze mi to zrobi. Od rana stoję przy garach. A ty siedź sobie w tych swoich samolocikach. To twoje ostatnie chwile wolności, chłopie – pomyślałam bez cienia złośliwości.

Wyszłam z blokowej klatki. Plany dotyczące przewietrzenia się i wzięcia oddechu mogłam od razu wykreślić z planu. Powietrze było siwe od smogu, niemal czuło się na języku smrodliwy dym szwędający się nisko nad ziemią. Wspaniałe warunki dla ciężarnej i jej mającego pojawić się wkrótce na świecie dziecka.

Do sklepu było blisko, poszłam tam sama

Podciągnęłam pod nos kołnierz kurtki. Wcisnęłam przycisk przed przejściem dla pieszych. Do sklepu miałam nie więcej jak sto metrów. To, co wydarzyło się w ciągu kilku następnych sekund, zaważyło nie tylko na naszej rodzinnej Wigilii, pal ją licho, będą następne, ale także na kilkunastu miesiącach życia mojego, Janka i przede wszystkim jej – Ewy.

Stałam, czekając na zmianę świateł, przestępując z zimna z nogi na nogę. Po drugiej stronie do przejścia dobiegł młody chłopak, w ręku trzymał torbę z zakupami. Zadarł głowę, wypatrując, czy czerwone zgasło, ustępuje zielonemu. Najwyraźniej bardzo mu się spieszyło, bo sekundę później omiótł tylko wzrokiem obie strony jezdni i upewniwszy się, że nic nie jedzie, wbiegł na pasy. To, że nie słyszał nadjeżdżającego samochodu, było w miarę jasne – z uszu wystawały mu białe kabelki słuchawek. Ale dlaczego go nie zauważył? Był roztargniony? Zamyślony? Może spieszył się do domu, bo tam na zakupy czekała jego matka, tak jak ja szykująca wigilijną wieczerzę?

Granatowa osobówka próbowała wyhamować, zostawiając za sobą dwa czarne pasy na asfalcie. Ale to było na nic. Samochód podciął młodego, który najpierw spotkał się z maską a zaraz potem z szybą, od której odbił się i wykonując przerażające salto, wylądował bezwładnie kilka metrów ode mnie. Ja na kilka sekund zapomniałam o oddechu, przyglądając się wszystkiemu jak kadrowi z jakiegoś sensacyjnego filmu. Gdy chłopak wspomożony wyrzutem adrenaliny podniósł na chwilę głowę, chyba po to tylko, żeby zobaczyć swoją piszczel, która przebiła dżinsy, samochód powoli kończył piruet, w jaki wpadł podczas hamowania. Nieuchronnie zmierzał w kierunku słupa z sygnalizacją świetlną.

I faktycznie, za moment usłyszałam metaliczny huk.

Świat się zatrzymał, kadr z filmu zamarł. Przez moment nic się nie działo. Chciałam pomóc, zrobić coś, cokolwiek, ale nie wiedziałam co. Nagle poczułam, że dzieje się coś niedobrego, że za moment to ja będę potrzebować pomocy. Zrobiło mi się potwornie gorąco, po chwili koszmarnie zimno. Czułam, że dostaję drgawek, a nogi toną mi w dziwnie drżącej plastelinie.

Obrazy, których właśnie byłam świadkiem, odkręciły wszelkie możliwe kraniki z hormonami w moim organizmie. Później, już po wszystkim, lekarz powiedział mi, że padłam ofiarą stresu pourazowego, że w uroczy, wigilijny dzień mój mózg doświadczył czegoś, czego doświadczają żołnierze podczas działań wojennych. Trauma. I z tego wszystkiego moja córka, zamiast bezpiecznie przesiedzieć te ciężkie chwile w moim brzuchu, postanowiła w wielkim pośpiechu, nie pytając nikogo o zdanie, przyjść na świat.

Zobaczyłam jeszcze, jak z rozbitego samochodu o własnych siłach wysiada kierowca i krwawiąc z głowy, pomaga wydostać się z niego jakiejś kobiecie. Koleżanka? Siostra? Pewnie żona. A facet to pewnie dobry, kochający mąż… Jedną ręką trzymałam się za brzuch, drugą przytrzymywałam latarni, ale czułam, że zaraz się wywrócę.

– Halo, pogotowie? Zgłaszam wypadek! – ledwie poznałam ten głos. Janek! Usłyszał pewnie, że coś się stało, nasze okna były kilkadziesiąt metrów stąd. Wykrzykiwał do telefonu adres, opisywał nerwowo całą sytuację, jednocześnie podtrzymywał mnie, słaniającą się na nogach. Z kolejnych kilku minut pozostała mi wyrwa w pamięci.

Podobno Janek dowlókł mnie do naszego auta, zapakował na tylne siedzenie i wpół leżącą dowiózł do szpitala. Zdążyliśmy, urodziłam w sali, choć dla podniesienia dramatyzmu historii, poród powinien odbyć się na schodach, przed rozsuwanymi drzwiami. Może wtedy dostałabym karnet na darmowe usługi medyczne do końca życia od dyrektora szpitala? No i mówiłaby o mnie cała Polska. Co za strata, jednodniowa sława to zawsze o jeden dzień dłużej niż żadna…

Tak, po czasie mogłam sobie z tego nawet czasem pożartować, ale wtedy nie było mi do śmiechu.

Urzędniczka wyglądała na lekko… rozczarowaną

1150 gramów. Tyle ważyło nasze dziecko. Walczyło o życie, a my nie mogliśmy go nawet dotknąć. Przeżywaliśmy największy dramat naszego życia. I z powodu czego, durnego kompotu, który i tak nie stanął na wigilijnym stole, bo z oczywistych względów wieczerza się nie odbyła. 

 Żeby tylko przeżyła, żeby nic jej się nie stało… jej się nie stało…się stało… stało… Mocno zmrużyłam oczy, potem szeroko je otworzyłam. Ile mnie „nie było”? Trzy, cztery sekundy, nie więcej. Wystarczyło, żeby całe tamto popołudnie przeleciało mi błyskawicą przez głowę. Kobieta usiadła, stuknęła plikiem kartek o blat biurka, jak prezenterzy wiadomości na koniec programu. Potem przesunęła go w moją stronę.

– O, tu proszę podpisać. I już – powiedziała. – Teraz trzeba tylko czekać na przelew pieniędzy na konto. Podpisałam, potem podziękowałam i wstałam z krzesła. Widziałam jej minę z wyrazem niezaspokojonej ciekawości, ale nie miałam już ochoty się uzewnętrzniać. Tym bardziej że za mną utworzyła się już kilkuosobowa kolejka.

Oparłam się więc na blacie biurka i przechylając się w jej stronę, powiedziałam ściszonym głosem:

– Wie pani, jak to jest. Jak sobie człowiek wszystko planuje, to mu życie palcem pokiwa, żeby się za bardzo nie napinał. Termin miałam dużo później. I co z tego? Nikt się mnie nie pytał, czy jestem gotowa. Stało się i już…

– Aaa, rozumiem, wcześniak – przerwała mi z wyraźnym rozczarowaniem urzędniczka, jakby rozwiązanie ponad miesiąc przed terminem było czymś zupełnie normalnym. – Bo tak pani jakoś zaczęła, i pomyślałam sobie, że coś złego panią spotkało…

Czytaj także:
Mój syn ma 23 lata i nie rozumie, że ma jeszcze czas na amory
Moja córka ma 3 dzieci. Nie poświęca im uwagi, bo ciągle siedzi w telefonie
Mam 4 synów. I dzięki Bogu, bo z córkami to tylko problemy

Redakcja poleca

REKLAMA