„Wypadek dał mi nowe życie, a nawet dwa. Przystojny lekarz skradł moje serce”

zakochana para fot. Adobe Stock, Drobot Dean
„Co tu dużo mówić. Od słowa do słowa, od kawy do kawy, od jednego spaceru do drugiego… Dosyć szybko stało się jasne, że to chyba faktycznie nie był przypadek – ani to, że natknęłam się na psa, ani to, że znalazłam się w tej akurat lecznicy”.
/ 29.07.2023 09:45
zakochana para fot. Adobe Stock, Drobot Dean

Na szczęście uraz psinki nie był poważny, a my dobrze się nim zajęliśmy.

Jechałam akurat do rodziców

Oczy kleiły mi się wyjątkowo. Nic dziwnego, w końcu spędziłam w biurze prawie pół doby, a teraz miałam jeszcze do pokonania niemal pięćdziesiąt kilometrów, żeby dojechać do rodziców.

Szczerze mówiąc, strasznie mi się nie chciało, ale staruszkowie mieli obchodzić siedemdziesiąte urodziny i w dodatku rocznicę ślubu, bo jakoś się te daty im zeszły, więc nie bardzo mogłam odmówić. Poza tym weekend za miastem mógł być przyjemny, a ja długo ich nie widziałam.

Pociągając kolejne łyki kawy z termicznego kubka, skręciłam w drogę, która prowadziła do rodzinnego domu. Kurka wodna, że też nikt nie zrobi tu porządnej nawierzchni! Auto skakało jak szalone na dziurach i koleinach, ja wytężałam wzrok, żeby zobaczyć cokolwiek w zapadających ciemnościach.

Niby samochód miał dobre światła, ale co z tego, skoro ja byłam już tak zmęczona, że ledwo widziałam co mam przed sobą. Las, drzewa, dziura. Latarnie? Bardzo śmieszne. Boże drogi, jeszcze dziesięć kilometrów…

Na poboczu leżał duży pies. Spojrzał na mnie i zaskomlał

Nagle z pobocza coś wyskoczyło, a ja z całej siły wcisnęłam hamulec. Na szczęście udało mi się zatrzymać po kilku metrach i jakimś cudem nie uderzyć w to coś. Tylko co to było? Obejrzałam się za siebie, nic za mną nie jechało, bo ta droga prowadziła tylko do maleńkiej wioski, gdzie mieszkali rodzice, więc z duszą na ramieniu i przyświecając sobie latarką z telefonu, wyszłam z samochodu.

Na poboczu leżał duży pies. Podeszłam, bojąc się, że może jest dziki, ale on tylko spojrzał na mnie smutnymi oczami i zaskomlał żałośnie. Przyjrzałam mu się. Wyglądał na labradora, był naprawdę spory i przeraźliwie chudy. Gorzej, że na nodze zwierzęcia widniała spora rana.

– Hej, już dobrze – szepnęłam, podchodząc bliżej. – Co ci się stało?

Oczywiście nie mogłam się spodziewać, że opowie mi historię życia, znowu usłyszałam tylko skomlenie. No pięknie – pomyślałam. I co teraz? Przecież go nie zostawię!

Szybko wybrałam numer do rodziców i poprosiłam, żeby tata do mnie przyjechał – sama nie dałabym rady wsadzić psa do samochodu. Mamę zaś poprosiłam, żeby przygotowała jakieś jedzenie dla niego, ja nie miałam nic ze sobą, a on miał dosłownie wszystkie kości na wierzchu.

Tata zjawił się po kwadransie. Pokiwał tylko głową i pomógł mi włożyć pasażera na tylne siedzenie. Kiedy dojechaliśmy do domu, przed bramą czekała już mama, dzierżąc w dłoniach malutką miseczkę kaszy.

– Cholercia – szepnęła jednak na widok psa, któremu pomogliśmy wydostać się ze środka. – To ja przygotuję coś innego, bo tym się przecież nie naje. A wy go weźcie tam do sieni, już rozłożyłam koc.

Posilony i pobieżnie opatrzony pies zasnął po kilku minutach, my zaś usiedliśmy do kolacji.

– Skąd on może być? Nie widzieliście go nigdy w okolicy? – zapytałam.

– Nie, pamiętałbym takiego biedaka – odparł ojciec. – Przecież tu raptem parę chałup oprócz naszej. A nawet Józef o tego swojego dbać zaczął, jak się dowiedział, że mandat mogą dostać, bo pies na łańcuchu. Może go ktoś wyrzucił? Wakacje były i zrobił się kłopotliwy. Nie wiadomo, ile był w tym lesie, ale chudy jak nie wiem co.

– To co z nim teraz? Kurczę, nie możemy go tak zostawić! – westchnęłam.

– Najpierw to do weterynarza trzeba jechać, bo ta jego noga to nie wygląda dobrze – orzekła mama. – Wydaje mi się, że jak tak człapał przy drodze, to ktoś go potrącił…

– Jest ten pan Walenty jeszcze? – spytałam, mając na myśli starego lekarza, który od lat zajmował się zwierzakami w wiosce.

– Jest… Ale wiesz, on już ledwo chodzi i nie wiem nawet, czy dałby radę coś zrobić, bo on od świń raczej. Rano pojedziemy i zobaczymy, co powie.

Jak mogliśmy się spodziewać, weterynarz tylko pokręcił głową

– Pani kochana – powiedział. – To takie chude i mizerne, że lepiej by uśpić. A i ta noga przetrącona. Toż nic z tego nie będzie.

– Nie ma mowy – odrzekłam stanowczo.

– A to już jak sobie pani chce. Ja mu mogę co najwyżej zastrzyk przeciwbólowy dać i trzeba z nim jechać do miasta. Tam mają te jakieś przyrządy, to może coś z nim zrobią.

– Dobra, córcia, jedź do siebie. – Poklepał mnie tata po ramieniu, kiedy weszliśmy i zapakowaliśmy psa do auta. – Przełożymy te nasze obchody na przyszły weekend albo jakiś kolejny, nic się nie stanie. Przecież i tak mieliśmy świętować tylko we trójkę, to co za różnica.

– Mama się nie pogniewa?

– Coś ty! – zaśmiał się. – Jeszcze ci wałówkę przygotuje na cały tydzień albo i dłużej!

Tym sposobem moja wizyta skończyła się, zanim jeszcze na dobre się zaczęła. Pies, otumaniony lekami, przespał całą drogę do miasta.

Po drodze zadzwoniłam do koleżanki, która była wolontariuszką w schronisku. Podała mi numer do całodobowej lecznicy.

Od razu tam pojechałam

– Proszę pana! – wpadłam do środka zdyszana. – Mam problem.

– Rozumiem, a pacjenta? – lekarz spojrzał na mnie zdziwiony.

– Też, tylko za nic go nie wyniosę sama z auta. Pomoże mi pan?

– Od tego jestem – uśmiechnął się, a ja mimowolnie zauważyłam, że ładny ma ten uśmiech.

Wyszedł z lecznicy z czymś w rodzaju noszy dla zwierzaków i wspólnymi siłami przetransportowaliśmy delikwenta do środka.

Spędziliśmy tam chyba ze trzy godziny. W tym czasie psu pobrano krew, zrobiono rentgen, założono szwy, podano leki i kroplówkę.

– No dobra, sytuacja opanowana – powiedział weterynarz, kiedy wyszedł z gabinetu.

– Będzie żył? Naprawdę? Bo tamten lekarz mówił, że lepiej uśpić.

– Co takiego? Chyba zwariował! Dlaczego miałby nie żyć? – zdziwił się. – Jasne, ma spore przemieszczenie stawu i jest niedożywiony, ale to piękny pies. Jak tylko się nim zająć, to będzie doskonałym przyjacielem. Jak ma na imię?

– Na imię? – teraz ja zrobiłam wielkie oczy. – Pojęcia nie mam, znamy się od wczoraj!

– No to na razie nie wpisujemy, niech się pani zastanowi. Teraz śpi po tych wszystkich atrakcjach i dobrze by było, jakby został tu trzy dni. Ja akurat będę miał wtedy dyżur, więc może pani po niego przyjechać.

Wróciłam do domu zmęczona i poszłam od razu spać. Potem codziennie po pracy jeździłam do lecznicy w odwiedziny. Pies zaczął mnie już poznawać, bo nawet zaczął merdać ogonem na mój widok. Po trzech dniach zjawiłam się ze smyczą i obrożą.

Weterynarz już czekał.

– Pacjent ma się dobrze. A pani, jak widzę, zdecydowała się z nim zamieszkać? – zapytał.

– Oczywiście, że tak. I wiem już nawet, jak będzie miał na imię. Cezar!

– Nie wytrzymam! – lekarz aż zgiął się wpół ze śmiechu. – Jak ja!

– Co?

– Mam na imię Cezary. Wtedy się nie przedstawiłem, proszę wybaczyć. – Podał mi rękę.

– Ale wstyd – zaczerwieniłam się.

– Niepotrzebnie – uśmiechnął się, patrząc mi w oczy. – Teraz lecę do rodzącej kotki, dziewczyny pomogą pani zapakować chłopaka do auta. Będziecie z mężem i nowym członkiem rodziny szczęśliwi.

– Nie mam męża… – wydukałam.

– To tym bardziej nie będzie się pani czuła samotna. Może jeszcze kiedyś na siebie wpadniemy. Do widzenia.

I tyle go widziałam. Tym razem Cezar już nie słaniał się na nogach. Grzecznie, choć wciąż kulejąc, zapakował się do samochodu i pojechaliśmy. W domu uraczył się wielką miską karmy i poszedł spać. A ja, jak głupia nastolatka, nie mogłam przestać myśleć o błękitnych oczach psiego doktora.

Tak minął miesiąc. Cezar stawał się coraz zdrowszy i silniejszy. Chodziliśmy na spacery, gdy tylko mogliśmy. Któregoś dnia zapuściliśmy się dalej niż zwykle – do parku, gdzie był specjalny psi plac zabaw. Spuściłam psisko ze smyczy i przysiadłam na ławce. Nagle obok mnie pojawił się mały rudy kundelek.

Od słowa do słowa, od jednej kawy do drugiej…

– Baśka, zostaw panią – usłyszałam, a kiedy się odwróciłam, zobaczyłam „naszego” pana doktora.

– Co to za imię dla psa?

– No bo wygląda trochę jak wiewiórka. A swoją drogą, miło panią widzieć!

– Ja jestem Baśka – teraz ja zgięłam się wpół ze śmiechu.

– Cholercia – spojrzał na mnie przeciągle. 

Co tu dużo mówić. Od słowa do słowa, od kawy do kawy, od jednego spaceru do drugiego… Dosyć szybko stało się jasne, że to chyba faktycznie nie był przypadek – ani to, że natknęłam się na psa, ani to, że znalazłam się w tej akurat lecznicy.

I tak oto rok później dwie Baśki i dwóch Cezarów pojechało do moich rodziców, żeby mogli poznać swojego przyszłego zięcia. To się nazywa cztery łapy do szczęścia.

Czytaj także:
„Prawie straciłam miłość, ale zyskałam przyjaciela na całe życie. I wiecie co? Nigdy tego nie żałowałam”
„Brzydziłam się jeździć do teściów. W ich domu rządziły psy. A ja nie miałam ochoty, żeby jadły z mojego talerza”
„Sąsiad znęcał się nad psem. Nawet go nie karmił. Wypuszczał tylko na wieś, żeby sam znalazł sobie coś do jedzenia”

Redakcja poleca

REKLAMA