Szybciej, babo jedna. Nie mogłaś się wcześniej zdecydować, czy mleko takie czy śmakie? O, pewnie, i jeszcze sprawdź skład tych parówek! Oczywiście, przy kasie. Co, jednak niedobre? To odłożysz? Nie, zaniesiesz na miejsce, jasne! A kolejka długa jak nie wiem co. Ale co cię to obchodzi, prawda? Poczekamy, nikomu się nie spieszy.
Nie, nie mówiłem tego na głos, ale krew mnie zalewała, gdy patrzyłem, jak to babsko się miota. Do tego jeszcze przede mną jakiś dryblas z koszykiem wypełnionym tak, jakby jutro miała się rozpocząć kolejna wojna światowa. Nieopodal stoi mamusia z dziecięciem, którego nadrzędnym celem życia jest albo darcie się, albo domaganie wafelka, chrupka czy innego badziewia. Co za ludzie!
Że też człowiek nie może normalnie pójść do sklepu i kupić paru bułek i kawałka sera! Ale oczywiście mają to gdzieś. A już szczególnie starszych. Ci – tak jak ja – najwyraźniej nie mają nic lepszego do roboty i mogą sobie postać! Tak złorzecząc na cały świat, dotarłem wreszcie do kasy. Zapłaciłem czym prędzej i na tyle szybko, na ile mogłem, czyli z prędkością ślimaka, podążyłem do domu.
– Hela, jestem! – zawołałem.
Odpowiedziała mi cisza. Bo co niby mogło do mnie przemówić? Duch? Heli nie było już w tym domu i na tym świecie od trzech lat. A ja wciąż jakoś nie mogłem się tego powitania pozbyć. Mruknąłem więc tylko jak zwykle, zrobiłem sobie kanapkę i zasiadłem przed telewizorem.
Oho, znowu nadają jakieś barachło
Jak nie tańczą, to śpiewają. Albo pokazują historie z życia wzięte, kurka wodna. Albo dają jakieś wiadomości o zarazach, dramatach, wojnach, zbrodniach. Świetnie po prostu.
Zwlokłem się więc z kanapy i poszedłem do kuchni. W lodówce znalazłem jakieś cuda przygotowane przez córkę, które ciągle mi podrzucała. Cholera, żeby to był chociaż kawał golonki! Ale nie! Jakieś warzywka, kaszki, samo zdrowie. Może to i dobre by było, ale chyba dla niemowlaka, a nie dla mnie. Uznałem więc, że zadowolę się resztą kiełbasy, którą miałem zabunkrowaną w czeluściach lodówki, i w dodatku bezczelnie otworzę ukryte piwo.
Poszedłem na balkon. A tam co mnie czeka? Przede wszystkim jest gorąco jak diabli, mimo że już mamy koniec lata. W dodatku bachory się drą jak opętane i gonią piłkę, chociaż na bloku jest jak wół napisane, że nie wolno. Boże drogi, człowiek nigdy nie może mieć spokoju. O, do tego jeszcze dzwoni telefon. Wlazłem do domu. Kogo niesie? – pomyślałem. Aha, Henio, sąsiad i przyjaciel.
– Czego chcesz? – spytałem uprzejmie.
– Jak miło cię słyszeć! – opowiedział. – Pomyślałem, że może byśmy poszli do parku pograć w szachy.
– Zgłupiałeś? W to gorąco? I jeszcze komary? Nie zwariowałem do reszty!
– Oj, Antek, czy ty zawsze musisz być taki wściekły na cały świat? – westchnął. – To za zimno, to za gorąco, to komary, a to ludzie… Człowieku, weź się uśmiechnij w końcu. Wierz mi, czasu nie ma dużo…
– Ta? Na co niby?! Zresztą zaraz mam w telewizji serial!
– Jaki?
– Sraki! – i odłożyłem słuchawkę.
Usiadłem z tym piwem na sofie. Oczywiście, już się zdążyło podgrzać i było dość paskudne. Co on tam mamrotał? Że jestem wściekły na cały świat? Nie wiem, czego on nie rozumie. Z czego tu się cieszyć? Na świecie toczą się wojny, dramaty, w telewizji dają gnioty, ludzie głupieją, z nikim nie można pogadać. To co, moja wina? Tak, wiem, Hela też mi to kiedyś powiedziała – że ja nigdy nie jestem zadowolony, tylko ciągle jojczę. Córka też.
– A bo za ciepło, a za zimo, a bo pada, a bo susza, a bo ogórkowa, a nie pomidorowa, a bo są grzyby w lesie, a bo nie ma, a bo ryby biorą, a bo nie biorą. Chłopie, masz raptem trochę ponad sześćdziesiąt lat, a narzekasz na cały świat jak stary dziad! – mówiła żona.
– A co tu jest fajnego niby? – odpowiadałem.
– Wszystko. To, że jesteś zdrowy, że masz piękną, mądrą córkę, dom, pieniądze. Nie wystarczy ci?
– Widocznie nie.
– No to trudno. Ale mnie tym nie zadręczaj, ja chcę się cieszyć życiem, dopóki jeszcze mogę – podsumowała Hela.
Przecież mogła jeszcze pożyć…
Nastąpiły ciche dni. Byłem obrażony, że tak mnie potraktowała. W dodatku spakowała się i pojechała z naszą córką na Mazury! Kiedy po dwóch dniach wróciła z trzema pełnymi koszami grzybów i dwoma kartonami przetworów, prawie mnie szlag trafił.
– Widzisz? Jednak były – uśmiechnęła się tylko z satysfakcją. – Trzeba było się nie obrażać na świat i jechać. A tak możesz je sobie co najwyżej poobierać.
Ona zniknęła w łazience, waląc drzwiami, a mną aż zatrzęsło ze złości. Niedoczekanie! Zamknąłem się w gabinecie, mimo że byłem głodny. Ale dumę się ma! Ma się, owszem, ale do czasu. Bo coś trzeba jeść, a zamrażarka była pusta, więc nie wytrzymałem i ogłosiłem zakopanie topora wojennego.
– Co tam dzisiaj na obiad? – zapytałem potulnie.
– Ogórkowa – odpowiedziała Hela.
– Boże… – zacząłem, ale szybko się zreflektowałem. – To świetnie, dzięki.
Spojrzała na mnie podejrzliwie. Nie znosiłem tej ogórkowej, no ale raz, że byłem głodny, a dwa, że obiecałem sobie poprawę. Oczywiście, nie zawsze i nie na zawsze, ale skoro mi marudzą wszyscy, to widocznie coś w tym jest. I co? I dalej kląłem w duchu, na czym świat stoi, ale faktycznie próbowałem się powstrzymywać z opiniami i przy żonie, i przy córce. Czasem tylko wysłuchiwał mnie Henio sąsiad.
Tak sobie żyliśmy kilka lat, aż wreszcie Hela odeszła. Wiedziałem, że od dawna jest chora na serce, ale brała leki, chodziła do przychodni i nigdy się nie uskarżała, tak w przeciwieństwie do mnie. Ale któregoś dnia, kiedy wróciłem do domu po spotkaniu z Heniem, zobaczyłem ją na fotelu. Nie spała, po prostu już jej nie było. Płakałem? Tak, na pewno, chociaż bardziej byłem zły na cały świat, że tak się to potoczyło. Przecież można by ją jeszcze leczyć, może ci głupi lekarze nie zrobili, co mogli…
Od tego czasu jeszcze bardziej zgorzkniałem, nie cieszyło mnie już kompletnie nic. Córka mnie odwiedzała, przywoziła jedzenie. Z Heniem też się czasem spotykałem. Ale co z tego. To była wegetacja, nie życie. A teraz jeszcze ten dzwoni i wygłasza te swoje mądrości. Że czasu nie jest dużo. No, filozof, kurka wodna, się znalazł! W tak optymistycznym nastroju poszedłem spać, bo i co miałem robić.
Jak to – ma raka?!
Następnego ranka obudził mnie telefon. Kto znowu? – pomyślałem zły. Pewnie jakiś ankieter albo inna cholera. Zaspanymi oczami zobaczyłem numer na wyświetlaczu. Okazało się, że to Alina, żona Henia.
– Antek, słuchaj… – w jej głosie usłyszałem smutek. – Henio jest w szpitalu, zabrali go wczoraj.
– Dlaczego? Co się stało? – momentalnie się obudziłem.
– Jego stan się pogorszył, i to błyskawicznie.
– Ale jaki stan? – nic nie rozumiałem.
– No, wiesz przecież, że ma nowotwór… – powiedziała.
– Co takiego? – nie mogłem uwierzyć.
– No tak, pewnie ci nie mówił, nigdy nikogo nie chce zadręczać. Zdiagnozowali go parę miesięcy temu. Niby próbowali leczyć, ale w tym wieku i przy tym stopniu zaawansowania praktycznie nie ma szans, więc… A wczoraj wieczorem upadł na podłogę, wezwałam karetkę… Pomyślałam, że chciałbyś wiedzieć… Gdybyś chciał go odwiedzić, to jeszcze można. Ale wiesz, jak on zawsze powtarzał. Czasu nie ma dużo…
Nie wiedziałem, co powiedzieć, po prostu się rozłączyłem. Siedziałem jak skamieniały chyba z godzinę. Henio, mój kolega jeszcze z podstawówki. Lubiliśmy się, ganialiśmy razem po podwórku, kiedy jeszcze nie mieliśmy nic ważniejszego do roboty. Potem siłą rzeczy nasze drogi się rozeszły, ale wciąż mieszkaliśmy blisko siebie i często widywaliśmy. Oczywiście, wkurzał mnie jak cała reszta świata, bo ciągle był uśmiechnięty i pełen wigoru. Więc jak to możliwe? No i czy ja nie mam racji, że ten świat jest po prostu do bani?! Tydzień później Alina znów zadzwoniła.
– Antek, to już ostatni moment. Jeśli chcesz go zobaczyć i się z nim pożegnać, to teraz. Potem już nie będzie szansy – powiedziała tylko.
Długo się zastanawiałem. Co ja mu niby mam powiedzieć? Jak się pożegnać? No ale może jednak warto? Wreszcie się zdecydowałem. Poprosiłem córkę, żeby mnie tam zawiozła. Podjechaliśmy do wielkiego szpitala gdzieś na końcu miasta i skierowaliśmy na oddział onkologii. Przed wejściem kazali nam nałożyć jakieś ochraniacze, kombinezony. Córka wzięła mnie za rękę i weszliśmy.
– Słuchaj, ja nie wiem, czy dam radę – powiedziałem przez maskę. – Bo wiesz, tak mnie boli głowa…
I wtedy zamarłem. Bo zaraz za drzwiami zobaczyłem kilkadziesiąt sal, w każdej z nich łóżka, a na nich ludzie. Ludzie? To były ludzkie wraki. Bladzi, chudzi, podłączeni do rurek, przewodów, tych wszystkich pikających urządzeń. Widziałem ich i nie mogłem uwierzyć w ten bezmiar nieszczęścia. Do tego lekarze, pielęgniarki. Boże drogi, w dodatku gdzieś z głębi rozległo się wycie, które mogło oznaczać jedno – ktoś opuszcza ten świat. Personel pognał jak szalony do sali, ja mogłem się tylko domyślać, co tam się dzieje.
Mocniej ścisnąłem córkę za rękę. Weszliśmy do sali, gdzie był Henio. Leżał, bidula, podłączony do czego się tylko dało. W kącie siedziała zapłakana Alina. Nie mieliśmy dużo czasu, lekarz pozwolił nam wejść do niego na pięć minut. Podszedłem do łóżka i wziąłem go za rękę, była lodowata. Otworzył oczy, spojrzał półprzytomnie.
– O, Antek, jak dobrze… – szepnął.
– Heniu – głos ugrzązł mi w gardle.
– Co, wyglądam jak kupa gówna, no nie? – próbował się uśmiechnąć. – Ale dają mi taki koktajl z prochów, że jeszcze mogę mówić. Chociaż już niedługo. Bo wiesz, dużo czasu nie ma…
Ja mówić nie mogłem. Ledwo powstrzymywałem łzy. Gdy zobaczyłem, że zasypia, po prostu po cichutku wyszedłem. Potem usiadłem na ławce w pobliskim parku. Boże drogi – myślałem. Tyle cierpienia, prawdziwego cierpienia i dramatu. A ja? Ja się przejmuję, że jest za gorąco albo za zimno… I że głowa mnie boli? Co za szczyt durnoty! Jakie ja mam problemy? Może faktycznie Hela miała rację. Przecież jeszcze byłem zdrowy, mogłem chodzić, miałem córkę.
Paradoksalnie, na nowo się narodziłem
Martynka taktownie się oddaliła i czekała w samochodzie. A ja siedziałem tak i płakałem. Tylko tym razem to były łzy prawdziwego żalu, a nie wyimaginowanych głupot. Wreszcie wróciłem do domu.
– Masz, tatuś, zakupy – powiedziała córka.
– Dobrze, ale…
– Ale tym razem masz tu kiełbasę, ten ser, co lubisz, i dwa piwka – uśmiechnęła się. – Może to jakoś złagodzi ból istnienia, chociaż na chwilę. Cieszmy się tym, co mamy, co?
– Oj, tak… – szepnąłem tylko i przytuliłem ją mocno.
Pogrzeb Henia odbył się tydzień później. A ja, paradoksalnie, na nowo się narodziłem. Z pomocą córki zacząłem sprzątać mieszkanie, wywalać niepotrzebne rzeczy. Zamiast durnych programów w telewizji przerzuciłem się na słuchanie starych płyt, które kiedyś tak lubiliśmy z Helą. Minęły dwa lata. Ja jestem już inny. Jasne, że czasem pojojczę na babę w kolejce w sklepie. Ale potem sobie przypominam ten szpital i myślę, że jak dobrze, że jeszcze żyję i mam to, co mam. Czasem spotykam się z Aliną. Gadamy o Heniu i wspominamy stare czasy, te naprawdę dobre.
Córka w tym czasie urodziła dziecko. Nawet z tym maluchem się jakoś dogaduję. Ma niecałe dwa lata, jest rozkapryszony jak nie wiem co! Ale mam to gdzieś, rozpieszczam go, ile się da. Jak córka nie widzi, daję mu czekoladę. Chodzimy na plac zabaw, skaczemy po łóżku, bawimy się kolejką. Może zapamięta fajnego dziadka i kiedyś będzie go dobrze wspominał. A jak czasem wywali doniczkę albo rozleje mleko, to tylko go przytulam i mówię, że nic się nie stało. I stale myślę o tym, że chociaż już jestem właściwie na końcówce, to jeszcze warto żyć. Bo czasu nie ma dużo.
Czytaj także:
„Moja żona zmarła, a ja ponownie się zakochałem. Tylko jedna przeszkoda stała mi na drodze do szczęścia – moja córka”
„Myślałam, że zostanę starą panną z kotem, a jednak myliłam się. Po 40-tce zdążyłam zostać żoną, wdową, kochanką i matką”
„Żona zmarła na godzinę przed maturą naszego syna. Okłamałem go, że Marysia nadal żyje, żeby tylko poszedł na egzamin”