„Gdy zmarła babcia, nie miałam już na świecie nikogo. Zaopiekował się mną… jej >>chłopak<<. Dbał, jak o prawdziwą wnuczkę”

Po śmierci babci, zadbał o mnie jej chłopak fot. Adobe Stock, Halfpoint
„Ryszard starał się zostać moim opiekunem. Gdyby był babci mężem, pewnie by się udało. Ale sąd nie chciał mnie oddać pod opiekę samotnego wdowca, choć przekonywałam, że chcę. I tak trafiłam do domu dziecka. Nie było mi łatwo. Inne dzieciaki spędziły tam większość swojego życia, wiedziały, jak sobie radzić. Ja byłam nowa. Dostałam lekcję życia”.
/ 08.12.2022 07:55
Po śmierci babci, zadbał o mnie jej chłopak fot. Adobe Stock, Halfpoint

Jestem sierotą, taką prawdziwą. Moi rodzice zginęli w wypadku samochodowym, gdy miałam dziewięć lat. Zaopiekowała się mną moja ukochana babcia. Niczego mi nie brakowało, oprócz rodziców. Babcia dużo mi opowiadała o mamie i tacie i dbała, żebym o nich nie zapomniała.

Sama została wdową w wieku 38 lat

Gdy zmarł dziadek, moja mama miała tyle lat, co ja w chwili jej śmierci. Babcia wychowywała mamę sama, tak jak potem mnie. Nigdy się z nikim nie związała. Pan Ryszard wprowadził się do mieszkania naprzeciwko, gdy byłam w piątej klasie. Zaprzyjaźnił się z babcią. Też był wdowcem, bezdzietnym. Pan Ryszard ciągle był u nas. Naprawiał cieknący kran, oglądał z babcią telewizję, spędzał z nami święta. Czasem nawet chodził na moje wywiadówki, gdy babcia pracowała. Babcia była pielęgniarką, na emeryturze dorabiała jako opiekunka starszych osób. Dopiero dużo później zrozumiałam, że babcia i pan Ryszard byli parą, choć nigdy mi się do tego nie przyznali. Z jakiegoś powodu – pewnie dla mojego dobra – uznali, że udawanie przyjaciół jest lepsze. Nie mogli wiedzieć, jak ułoży się życie. Prawda jest taka, że gdyby wzięli ślub, to ja może nie trafiłabym do domu dziecka…

Po pierwszej klasie gimnazjum pojechałam na obóz żeglarski. Dobrze się bawiłam, do babci wysyłałam tylko krótkie SMS-y, że wszystko u mnie w porządku.

– Paula, masz gościa, czeka w świetlicy – powiedziała szefowa obozu.

Miała dziwną minę. Nie miałam pojęcia, kto i dlaczego miałby mnie odwiedzać. To był Ryszard. Od razu zrozumiałam, że stało się coś złego. Inaczej by nie przyjechał. I nie miałby czerwonych od płaczu oczu.

– Paula, stała się straszna rzecz. Twoja babcia… twoja babcia zachorowała. Miała zawał. Lekarze powiedzieli, że jak cię szybko przywiozę, to może zdążysz się z nią pożegnać… Ich zdaniem Agata nie dożyje do rana… Tak bardzo mi przykro…

Przytulił mnie i się rozpłakał. Zajęło mi chwilę, zanim zrozumiałam, co powiedział. Dopiero wtedy też zaczęłam płakać.

– Weź najpotrzebniejsze rzeczy i jedźcie, spakuję resztę i odeślę – zaproponowała pani Joanna, szefowa obozu.

Zdążyliśmy. Babcia zmarła godzinę po tym, jak dotarliśmy do szpitala. Ryszard trzymał ją za rękę do rana. I płakał. To wtedy do mnie dotarło, że nie był tylko sąsiadem i przyjacielem.

Bez niego nie przetrwałabym następnych tygodni

Pomógł mi zorganizować pogrzeb, załatwić formalności, posprzątać rzeczy babci. A potem wynająć mieszkanie. Ryszard starał się zostać moim opiekunem. Gdyby był babci mężem, pewnie by się udało. Ale sąd rodzinny nie chciał mnie oddać pod opiekę samotnego wdowca, choć przekonywałam, że jest dla mnie jak dziadek i że świetnie się rozumiemy. I tak trafiłam do domu dziecka. Nie było mi łatwo. Inne dzieciaki spędziły tam większość swojego życia, wiedziały, jak sobie radzić, żeby przetrwać. Ja byłam nowa. Dostałam swoją lekcję życia. Na szczęście Ryszard mnie nie zostawił. Spędzałam u niego weekendy, święta, jeździliśmy razem na wakacje. Dzięki niemu jakoś dałam radę.

Do mieszkania babci wróciłam, gdy skończyłam 18 lat. Dostawałam rentę rodzinną, pomagał mi Ryszard. A po maturze pojechałam na studia do Warszawy. Przez dwa pierwsze lata co kilka tygodni jeździłam do domu. Ale potem miejskie życie mnie wciągnęło. Poznałam chłopaka, zamieszkaliśmy razem. Mieszkanie po babci sprzedałam, ale na nawet najmniejsze w Warszawie i tak nie starczyło mi pieniędzy. Kupiłam używany samochód, a reszta gotówki szybko się rozeszła. Na ostatnim roku odwiedziłam pana Ryszarda tylko raz. Ale on się nie obrażał.

Dobrze sobie radzę, nie przejmuj się mną, masz swoje życie – powtarzał, a ja brałam te słowa za dobrą monetę.

Po studiach rozstałam się z chłopakiem. Ale dostałam wymarzoną pracę w agencji reklamowej. Pracowałam po 12 godzin na dobę, a potem się bawiłam. W soboty i niedziele wstawałam często, gdy już było ciemno. Wynajmowałam mieszkanie na strzeżonym osiedlu, miałam skuter i raz w tygodniu chodziłam na pilates.

Prawdziwa wielkomiejska singielka

Nigdy się nie zastanawiałam, czy jestem szczęśliwa i czy ta moja wymarzona praca naprawdę daje mi satysfakcję. Byłam dumna, jak szef mnie pochwalił, ale częściej płakałam w ubikacji i pracowałam po nocach, żeby się ze wszystkim wyrobić. Weekendowe szaleństwa były głównie próbą odreagowania stresu. Żyłam tak dwa lata. A rok temu wszystko się skończyło. Kiedy kazali nam pracować z domu, byłam pewna, że to szaleństwo potrwa miesiąc, może dwa. Siedziałam sama w mieszkaniu i nie bardzo wiedziałam, co ze sobą zrobić. Okazało się, że mam znajomych z pracy, kumpele i kumpli od zabawy, tylko żadnych przyjaciół. Nikogo, do kogo można zadzwonić i tak po prostu pogadać.

W wakacje odwiedziłam Ryszarda. Pojechaliśmy razem w góry. Pierwszy raz od lat spędziliśmy razem tyle czasu. Było jak za dawnych czasów.

Przepraszam, że nie przyjeżdżałam częściej. Niewdzięczny samolub ze mnie, wiem – przepraszałam go po kilka razy dziennie.

Ale on tylko machał ręką.

– Przecież ja też byłem młody, o czym tu gadać, rozumiem.

Obiecałam, że przyjadę na Boże Narodzenie. Trochę się bałam, bo byłam dopiero co chora, ale że przez tydzień wcześniej prawie nie wychodziłam z domu, uznałam, że mogę jechać. Kiedy włożyłam klucz do zamka, zza drzwi zaczął wściekle szczekać pies. Przez chwilę myślałam, że pomyliłam mieszkania. Ryszard nigdy nie był wielbicielem psów, przynajmniej nigdy mi o tym nie mówił. Co by mu nagle strzeliło do głowy?

– Tobi, uspokój się, to jest Paula, rodzina, rozumiesz? – Ryszard otworzył drzwi, trzymając pod pachą psa z wielkimi uszami.

Który cały czas ujadał i szczerzył kły.

– Paula, nic się nie bój, on sam się boi i tylko zgrywa bohatera. Zaraz będzie się łasił, zobaczysz.

– To twój pies? Naprawdę? Nic nie mówiłeś!

– Mieszka ze mną od tygodnia, zaraz ci wszystko opowiem.

Tobi całe swoje życie spędził na wsi na łańcuchu. Od właścicieli odkupiła go za flaszkę wódki córka sąsiadki.

Ta dziewczyna nie może przejść obojętnie koło żadnego krzywdzonego psa. Ma już w domu trzy kundle. Ten miał być czwarty. Jej mama mnie ubłagała, żebym się nim zaopiekował. Niby mam go tylko na przechowanie, ale wiesz, myślę, że już go nie oddam. Nigdy nie miałem psa i nigdy nie myślałem, żeby jakiegoś przygarnąć. To był błąd! Teraz mam z kim pogadać, zacząłem więcej spacerować, zawieramy razem ciekawe znajomości w parku. Jest świetnie.

Tobi rzeczywiście po kilku minutach przestał na mnie warczeć. A po kwadransie już siedział mi na kolanach. Nim wróciłam do stolicy, byliśmy najlepszymi przyjaciółmi. 31 grudnia zadzwonił mój szef.

– Paula, przykro mi. Firma jest na skraju bankructwa, od stycznia nie będę już mieć dla ciebie pracy. Przepraszam, ale nie mam wyjścia.

Miałam trzymiesięczne wypowiedzenie, ale wiedziałam, że muszę natychmiast poszukać tańszego mieszkania. Nic nie powiedziałam Ryszardowi, nie chciałam go martwić. Zresztą na pewno kazałby mi wracać do domu. Ale to byłoby jak przyznać się do porażki. Znalazłam mieszkanie na obrzeżach Piaseczna. Służbówka w dużej willi, z osobnym wejściem. I nawet maleńkim ogródkiem. Właścicielka domu niedawno owdowiała i też potrzebowała pieniędzy. Do Warszawy nie było daleko, ale ja i tak na razie nie miałam tam po co jeździć.

Zarejestrowałam się jako bezrobotna i czekałam

Zwykle nie odbieram połączeń z nieznanego numeru, ale łudziłam się się, że może to ktoś z propozycją pracy. Dlatego wtedy odebrałam.

– Pani Paulina? Mam pani numer od Ryszarda. Jestem jego sąsiadką. Powinnam zadzwonić wcześniej, ale mi nie pozwalał. Dziś zabrało go pogotowie. I wymogłam na nim, żeby mi dał pani telefon. Jest źle. Proszę do niego szybko zadzwonić, może jeszcze odbierze.

Nasza ostatnia rozmowa trwała kilka minut. Ryszard ledwie łapał oddech. 

– Kocham cię. Zadbaj o Tobiego.

Na pogrzebie poznałam sąsiadkę Ryszarda i Maję, jej córkę, tę od psów. Tobi mieszkał u nich, odkąd Ryszard trafił do szpitala.

– Nie musisz go zabierać, mogę mu poszukać domu – zadeklarowała Maja.

I zaraz dodała:

Choć rzeczywiście, ostatnio jest dużo trudniej. Ludzie nie chcą brać sobie na głowę dodatkowych obowiązków.

A ja wiedziałam, że muszę się zaopiekować tym psem dla Ryszarda. Tobi w nowym mieszkaniu czuł się niepewnie. Widać było, że tęskni za swoim panem i że kolejna zmiana mu nie służy. Zdarzało mu się, że załatwiał się w domu. Na spacerach warczał na ludzi, szczekał na psy albo się na ich widok kulił. Maja starała się pomóc, podsyłała mi strony internetowe z poradami, linki do webinarów o zachowaniu psów. Sama się zdziwiłam, że tak mnie to zainteresowało. Nigdy nie przepadałam za psami, jako dziecko nigdy nie chciałam mieć żadnego zwierzątka. A teraz pochłaniałam książki o psach, tresurze, wychowaniu. A to, czego się dowiedziałam, wypróbowywałam na Tobim. Szło mi nieźle, po dwóch miesiącach ze mną zmienił się nie do poznania. Dalej był nieufny, ale już nie reagował na ludzi warczeniem, nie kulił się na widok innych psów, nauczył się chodzić na smyczy.

Okazało się, że Ryszard zapisał mi swoje mieszkanie

Formalności trochę potrwają, potem będę musiała znaleźć kupca, ale uznałam, że skoro mogę się spodziewać zastrzyku gotówki, to nic się nie stanie, jak uszczknę trochę z moich oszczędności. I zapisałam się na kurs dla psich behawiorystów! Jeszcze nie mam dyplomu, ale mam już pierwszych klientów. Maja skontaktowała mnie z zaprzyjaźnioną fundacją w Warszawie pomagającą bezdomnym psom. Potrzebowali kogoś, kto za nieduże pieniądze będzie pracował z ich podopiecznymi, zanim trafią do nowych domów.

Trochę zarabiam, ale najważniejsze, że zyskuję doświadczenie i kontakty. Pani Wanda, właścicielka domu, pozwala mi korzystać ze swojego ogrodu. Mogę tam prowadzić zajęcia z moimi klientami. Mówi, że patrzenie na moich podopiecznych bardzo ją odpręża. Czasem też zajmuje się Tobim, kiedy muszę wyjść – bo choć już umie zostać sam w domu, to bardzo tego nie lubi. Myślę, że już niedługo przekonam panią Wandę, żeby dała dom jakiejś psiej sierocie. Ona jeszcze o tym nie wie, ale ja już ma nawet na oku młodą suczkę, idealną dla niej. Już nawet sprawdziłam, że dogaduje się z Tobim! Wiem, że nawet jak już zdobędę papiery, nie będę zarabiać tak, jak w agencji. Ale praca z psami daje mi mnóstwo satysfakcji. Na dodatek sama jestem swoją szefową, nikt na mnie nie krzyczy, nie pogania mnie. Dziś ciężko mi sobie wyobrazić, jak mogłam kiedyś żyć w wiecznym stresie. Z wielkomiejskiej panny zmieniłam się w dziewczynę z przedmieścia. Rano zamiast cafe latte w papierowym kubku z kawiarni piję kawę rozpuszczalną z mlekiem z kartonu.

Nie pamiętam, kiedy ostatnio się malowałam albo wkładałam szpilki. Wreszcie mogę cały dzień chodzić w legginsach i za dużej bluzie. Maja, choć mieszka w innym mieście, jest moją pierwszą prawdziwą przyjaciółką. Czasem wieczorami rozmawiamy godzinami, nawet nie bardzo wiem o czym. Bardzo polubiłam się też z szefostwem tej psiej fundacji, Anką i Radkiem. Dzięki nim wiem, że nie jestem na tym świecie sama jak palec. A kiedy zatęsknię za mamą, babcią czy Ryszardem, przytulam się do Tobiego i robi mi się odrobinę lepiej.

Czytaj także:
„Gdy zmarł teść, teściowa się zmieniła. Obsesyjnie interesowała się naszym życiem, nieproszona cerowała moje majtki”
„Zostawiłam syna z babcią, żeby zarobić w Stanach na jego przyszłość. Gdy wróciłam, zastałam zepsutego, rozpuszczonego egoistę”
„Mściłam się na byłym mężu dojąc go z kasy. Jego dzieci z drugą żoną nosiły ciuchy po kuzynach, a moje miały najnowsze smartfony”

Redakcja poleca

REKLAMA