Mama urodziła mnie, kiedy była po czterdziestce. Chyba to sprawiło, że była wobec mnie nadopiekuńcza. Jej zdaniem zagrażało mi wszystko – od zabawy z kotem przyjaciółki przez chodzenie boso po trawniku po picie zimnych napojów. Wychowywałam się więc w wiecznym poczuciu zagrożenia, w głębi duszy przekonana, że nie dożyję dorosłości.
Ale jakoś dożyłam, wyrosłam na zdrową, silną fizycznie kobietę i odkryłam, że użądlenie osy wprawdzie boli, ale bynajmniej nie jest śmiertelne, że od picia coli z lodem nie dostaje się ropnej anginy, a koty to świetni towarzysze życia, chociaż czasami mogą nasikać w kołdrę.
– Twoja mama miała tylko ciebie – tłumaczył mi narzeczony. – Bała się, że jeśli coś ci się stanie, zostanie całkiem sama.
– Dalej ma tylko mnie – przypomniałam mu – ale na szczęście trochę odpuściła. Już na przykład nie dzwoni, kiedy wracam z basenu, żeby sprawdzić, czy aby się nie utopiłam.
Kiedy wychodziłam za mąż, mama miała prawie siedemdziesiąt lat. Wciąż pracowała w aptece, nie chciała iść na emeryturę, była pełna energii i sił. Bardzo się cieszyła, że zostanie babcią, i widziałam, ile starań dokłada, żeby nie ostrzegać mnie przed wszystkim, co może hipotetycznie przydarzyć się dziecku. Zresztą i tak to wiedziałam. W końcu to ona mnie wychowała.
Byłam więc przygotowana na choroby wieku niemowlęcego, zagrożenia czające się w domu i na zewnątrz, ataki obcych psów na wózek, knowania potencjalnych porywaczy, pożar i apokalipsę. Ale zupełnie nikt mnie nie przygotował na to, że mama dostanie udaru…
Na szczęście mnie poznawała
Byłam w szóstym miesiącu ciąży, kiedy Robert wszedł do sypialni z moim telefonem w ręce. Po jego minie widziałam, że stało się coś złego.
– Sąsiadka z dołu znalazła twoją mamę… – wyjąkał, patrząc na ciemny już ekran smartfona. – Leżała w łazience, woda była puszczona… Wezwała już pogotowie.
Ta woda uratowała mamie życie. Gdyby nie to, że sąsiadka zauważyła zalanie na suficie i poszła na górę z zamiarem zrobienia awantury, mama mogłaby zostać znaleziona zbyt późno.
– Posłuchaj, ona żyje, jest w stanie stabilnym – tłumaczył mi Robert już w szpitalu. – Nie możesz się denerwować. Proszę, pozwól mi się wszystkim zająć. Wszystko będzie dobrze.
Rzeczywiście, mama żyła, ale nic nie było dobrze. Zmiany w mózgu były dość rozległe, lekarze mówili o upośledzeniu funkcji psychicznych i poznawczych oraz o niedowładzie prawej połowy ciała. Przez trzy tygodnie odwiedzałam ją codziennie w szpitalu, a ona co i rusz pytała, dlaczego przychodzę do niej dopiero teraz. Pocieszające było w tym to, że wciąż mnie rozpoznawała, chociaż podczas moich wizyt czasami pytała, czy kogoś mam, jakby nie pamiętała, że była na moim ślubie z Robertem, i kilka razy zdziwiła się na widok mojego ciążowego brzucha.
– Niedokrwienie mózgu nie trwało na szczęście na tyle długo, by mówić o nieodwracalnych zmianach – pocieszała nas lekarka. – Pacjenci w takim stanie powoli odzyskują sprawność umysłową, ale bardzo ważna jest rehabilitacja i stymulacja. A jak mamie idzie z fizjoterapeutą?
Pomimo błagań Roberta, bym się nie denerwowała, rozpłakałam się.
– Mama nie chce współpracować – łkałam. – Jest apatyczna, jakaś taka otępiała…
– To bardzo ważne, żeby zaczęła rehabilitację jak najszybciej – podkreśliła lekarka. – Najistotniejsze są pierwsze tygodnie po udarze, potem zmiany cofają się dużo wolniej.
Tylko co myśmy mieli zrobić? Kiedy rozmawiałam z mamą, zdawała się rozumieć, że można poprawić jej stan, jeśli tylko będzie nad tym pracować. Ale kiedy przychodził fizjoterapeuta, zamykała oczy i nie chciała się z nim komunikować.
W końcu musieliśmy podjąć decyzję, co dalej. Zdecydowaliśmy, że mama pozostanie pod naszą opieką. Widziałam, że Robert był zestresowany tą sytuacją, bo miał żonę w zaawansowanej ciąży i właśnie przyjął pod swój dach połowicznie sparaliżowaną teściową. Teraz to ja musiałam mówić, że wszystko będzie dobrze. Tyle że ja też panikowałam. Byłam przerażona i bezradna wobec jej choroby, czego nie udawało mi się przed nią ukryć.
– Mamo, błagam cię, postaraj się… – siedziałam przy jej łóżku i płakałam praktycznie dzień w dzień. – Nie wolno ci się poddać!
– Oddajcie mnie… – szeptała mama niewyraźnie, bo jedynie połową ust. – Musisz mieć czas dla dziecka. Ja już przeżyłam swoje życie…
Mówiłam o tym lekarzom i każdy zgodnie twierdził, że depresja oraz apatia należą do możliwych skutków udaru mózgu. Przepisywali mamie kolejne leki, ale byli jednomyślni: tylko upór pacjenta w trudnej i męczącej rehabilitacji daje szanse na powrót do sprawności. A mama nie chciała nawet spróbować.
Mimo że mieliśmy mnóstwo wydatków związanych z narodzinami naszej córeczki, Robert pożyczył pieniądze od rodziny i wynajął prywatną fizjoterapeutkę. Pani Ania, rodowita góralka o mocnych ramionach i niespożytej energii, podeszła do zadania z optymizmem.
– Pani Marylko, pani ma prawą rączkę niesprawną, a ja proszę, żeby pani mi podała lewą. No, mocny uścisk! My, kobity, damy radę! – słyszałam zza drzwi i miałam nadzieję, że entuzjazm bijący od niej zmobilizuje mamę do ćwiczeń.
Kiedy pani Ania wychodziła, zawsze pytałam „i jak?”. Na początku odpowiadała, że mama potrzebuje czasu, potem, że już niedługo spodziewa się pierwszych postępów, ale kiedy moja córeczka Weronika miała dwa miesiące, rehabilitantka przyznała otwarcie, że nie jest dobrze.
– Pani Maryla nie wierzy, że to ma sens. Jakby się poddała. Widziałam takich pacjentów. Uważają, że skoro nie wrócą do dokładnie takiego samego życia, jakie mieli wcześniej, to nie ma sensu w ogóle się starać…
– Mama pracowała, była aktywna… – westchnęłam. – Ale przecież lekarze mówią, że może prawie zupełnie wrócić do zdrowia! Że paraliż może się cofnąć w osiemdziesięciu procentach!
– Ja o tym wiem… – szepnęła i obie spojrzałyśmy z bezradnością na drzwi do pokoju mamy.
Ciało jej nie słuchało
To był bardzo ciężki czas dla mnie i Roberta. Weronika urodziła się zdrowa, ale jak każdy noworodek wymagała uwagi przez całą dobę. Oboje byliśmy przemęczeni, podenerwowani, martwiliśmy się o przyszłość. Co będzie dalej? Czy naprawdę czekało nas życie pod jednym dachem z przykutą do łóżka staruszką?
Kochałam mamę i nie wyobrażałam sobie, bym mogła ją oddać do domu opieki, chociaż ciągle o tym wspominała. Pocieszałam się myślą, że jej zaburzenia poznawcze w dużej mierze ustąpiły, skończyły się zaburzenia pamięci, chociaż została ta okropna depresja i apatia.
– Mamo, po prostu spróbuj… – błagałam. – Wiem, że pani Ania namówiła cię na parę ćwiczeń. Widzisz? Możesz to zrobić! To zależy od ciebie!
– Nie rozumiesz… – w jej oczach błyszczały łzy. – To boli… I… ja nie mogę… Staram się i nie mogę. Moje ciało mnie nie słucha – łzy płynęły już po policzkach. – Jestem zepsuta, tego nie da się naprawić…
Czasami miałam wrażenie, że tego nie udźwignę. Całe szczęście, że Weronisia była złotym dzieckiem. Jej uśmiech i gulgotanie wynagradzały mi wszystko. Bywało jednak, że brakowało mi rąk albo musiałam na chwilę wyjść i wtedy kładłam małą do łóżka mamy. Miałam nadzieję, że córeczka czuje się bezpiecznie przy niej, a mama tylko wtedy wyglądała na szczęśliwą.
Raz musiałam pobiec szybko do apteki. Weronika miała cztery i pół miesiąca i była bardzo spokojnym dzidziusiem. Położyłam ją zatem z lewej – sprawnej – strony mamy i wyszłam. Kiedy wróciłam, córeczka nie leżała na łóżku, tylko… na piersi mamy.
– Co się stało?! – krzyknęłam. – Jak ona się tu znalazła?
– Daga! – mama patrzyła na mnie szeroko otwartymi oczami. – Ona się przekręciła! Z plecków na brzuszek!
– O Boże! – wystraszyłam się, bo łóżko mamy było wysokie i Weronisia mogła z niego spaść po takim obrocie. – I… co?
– I mało nie spadła… Ale ją złapałam! I podciągnęłam wyżej! Sama!
Dotarło to do mnie dopiero po chwili. Mama musiała się obrócić całym ciałem, żeby ją złapać. Uratowała wnuczkę przed upadkiem, chociaż miała sparaliżowaną połowę ciała.
To był przełomowy dzień. Od tamtego momentu mama zacisnęła zęby i zaczęła ćwiczyć, by wrócić do sprawności. Pani Ania była zszokowana tym, jak szybko i dobrze jej szło.
– Mam sporo do nadrobienia – mruczała mama.
– Muszę być sprawna dla Weroniki!
Właśnie to dało jej motywację do tego, by walczyć o odzyskanie władzy w ciele: chęć ochrony wnuczki. Dzisiaj poza lekką asymetrią ust mamy nic nie przypomina nam, że miała udar. Przeszła wprawdzie na emeryturę, ale jest aktywna fizycznie i umysłowo i jak kiedyś pełna energii.
Większość tej energii wprawdzie pożytkuje na przestrzeganiu mnie, czym może się skończyć bieganie przez Weronikę na bosaka albo – o zgrozo! – jazda na kucyku w minizoo, ale jakoś mi to nie przeszkadza. Teraz wiem, że to jej sposób na okazanie troski i miłości. I że ta troska i miłość dosłownie i w przenośni postawiły ją na nogi!
Czytaj także:
„Mój mąż nie rozumiał, że zajmowanie się dzieckiem to harówka. Zostawiłam go samego z synem na tydzień”
„Sąsiadka była wściekła, że mój mąż zajmuje się jej dziećmi. Jak to? Że mężczyzna niańczy? To niepojęte!”
„Mój mąż uważał, że 2-letnie dziecko powinno chodzić na tenis i angielski. Czy on oszalał?”