Mieliśmy zupełnie inne spojrzenie na wychowanie Robert wszystko musiał mieć zaplanowane, nawet seks.
Aż do czasu przyjścia na świat Zosi uważałam, że moje małżeństwo jest szczęśliwe. Nie tylko ja, cała rodzina nie mogła się Roberta nachwalić: że taki mądry, odpowiedzialny, rozważny. Że wie, czego w życiu chce i konsekwentnie, krok po kroku to realizuje.
– Dobrze, że na niego trafiłaś. Przy twoim lekkim traktowaniu życia przyda ci się ktoś, kto cię poskromi i nauczy odpowiedzialności – dogadywała moja matka, w czym ochoczo przytakiwała jej reszta rodziny.
Poza moją najmłodszą siostrą.
– Wiesz, on mi się nie podoba. Jest taki surowy. A ty jesteś taką twórczą osobą, boję się, że on cię stłamsi, że się będziesz dusić w tym związku, jesteście tacy inni.
– Będzie dobrze – zapewniłam siostrę, dodając, że ludzie muszą się różnić, bo inaczej zanudziliby się ze sobą na śmierć.
Nie uważałam też, że zbyt lekko traktuję życie. Byłam po prostu spontaniczna, żywiołowa. Fakt, czasem gdy pracowałam, mylił mi się dzień z nocą, ale bez malowania nie wyobrażałam sobie przyszłości. Robert miał za to solidną posadę, był urzędnikiem państwowym. Śmiałam się, że jest taki poważny, taki przewidujący, że mógłby prognozować pogodę. Trochę brakowało mi u niego luzu, wszystko musiał mieć zaplanowane, nawet seks.
Chciałam jeszcze zaczekać z ciążą....
Po roku zaczął napomykać o dzieciach. Dla mnie to było za wcześnie, jeszcze chciałam poużywać życia, realizować się zawodowo. Kiedy mu to powiedziałam, pokręcił z niezadowoleniem głową, ale nie namawiał mnie już. I co z tego, skoro po dwóch miesiącach zaszłam w ciążę. Moje pigułki nie zadziałały albo zapomniałam je wziąć.
Robert był wniebowzięty, ja z początku mniej, ale gdy patrzyłam na swój coraz większy brzuch, udzielała mi się radość męża. Wyobrażałam sobie dzieciątko, że będę nosić je w chuście i zabierać ze sobą, gdzie tylko się da.
W końcu urodziłam. Malutką, śliczną dziewczynkę. Ale gdy tylko wróciłam ze szpitala do domu, okazało się, że Robert zupełnie inaczej wyobraża sobie wychowanie dziecka.
– Co za chusta, jaka chusta? Chyba oszalałaś?! Kupiłem bardzo drogi wózek – solidny, wygodny, na dużych resorach. Jest w nim torba na zakupy, nie będziesz musiała brać dodatkowej siatki, wychodząc na spacery.
– Ale ta chusta to bardzo wygodne rozwiązanie. Dziecko ma cały czas kontakt z ciałem matki, czuje się bezpiecznie, a ja nie muszę targać się wszędzie z wózkiem.
– Wymysły. Kim ty jesteś, czy ciebie nie stać na wózek?
– Robert, posłuchaj…
– Nie, to ty posłuchaj. U mnie w rodzinie od zawsze dzieci woziło się w wózkach. Ja rozumiem te nowe mody na wszystko, ale nie pozwolę, żeby cierpiała na tym nasza córka. A pomyślałaś, co się stanie, jak ci się ta chusta obluzuje i dziecko z niej wypadnie?
– One mają atesty bezpieczeństwa. Dużo kobiet ich używa.
– Nie zgadzam się. Zacznij myśleć w końcu nie tylko o sobie. Jesteś matką.
Westchnęłam. Może on faktycznie ma rację? Wózek jest solidny, a chusty dopiero weszły w użycie, żadna z moich sióstr swoich dzieci w nich nie nosiła…
Robert pracował na etacie, ja na szczęście miałam wolny zawód. Wkładałam małą do wózka i szłam do nieodległej od domu pracowni. Okazało się jednak, że i tego robić nie mogę.
– Przecież zatrujesz ją tymi oparami z farb! – krzyczał Robert.
– Ale wózek stoi w bezpiecznej odległości, często nawet na balkonie, a zresztą przy małej i tak tylko szkicuję – tłumaczyłam.
– Nie zgadzam się, słyszysz, zabraniam ci chodzić tam z dzieckiem.
– To kiedy mam pracować?
– Wieczorem, gdy ja wrócę z pracy. A zresztą, na co ci to całe malowanie? Kokosów z tego nie ma, a ja zarobię na naszą trójkę. Poza tym matka powinna być w domu, przy dziecku.
Kolejny konflikt dotyczył zabawek
Uważałam, że nie ma co przesadzać z kupowaniem gadżetów, dzieci przecież najbardziej lubią twórcze zajęcia: gdy stół przykryty kocem staje się wigwamem Indian albo gdy w garnku można przygotować pyszną zupę z kamyczków, trawy i piasku. I malować rękami, i puszczać bańki z kubka zanurzonego w mydlinach... Ale Robert był innego zdania.
– Zamiast zabierać małą do kuchni, lepiej zapisz ją na angielski i tenis. To się jej przyda, a nie jakieś gotowanie na niby.
– Ale ona ma tylko dwa lata – oponowałam. – Angielskiego na tym etapie mogę ją uczyć sama, a rakiety do tenisa jeszcze nie udźwignie.
– Masz poglądy, jakbyś wychowała się na jakiejś zacofanej wsi, a nie w dużym mieście. Trzeba korzystać z tego, co mamy, z pieniędzy. Wykształcić dobrze nasze dziecko, a sama wiesz, że im wcześniej się to zacznie robić, tym szanse na sukces w dorosłym życiu wzrastają.
– O jakim sukcesie ty mówisz. Przecież ona jest jeszcze mała. A może już zapisałeś ją do najlepszego przedszkola w mieście albo do dwujęzykowej szkoły?
– Skąd wiesz? – zapytał ze zdumieniem, a ja poczułam, że opadają mi ręce.
Zosia w wieku 6 lat poszła do szkoły
Oprócz zajęć szkolnych jej grafik obejmował naukę gry na pianinie, jazdę konną, dodatkowe lekcje angielskiego, francuskiego. Żeby – jak twierdził Robert – miała z czego dokonać wyboru studiów.
Najgorsze było to, że moje dziecko z trudem znosiło tak liczne zajęcia w ciągu dnia. Gdy wracałyśmy do domu, nie miała siły na zabawę – tylko kąpiel i od razu spać. Robert uważał, że to dobrze.
– A ty byś jej jeszcze chciała zabawę nocą fundować? – mówił z politowaniem.
Nie cierpiałam go wtedy.
Rodzina uważała, że nie ma lepszego ojca i męża na świecie. Tylko najmłodsza siostra ze smutkiem patrzyła na mnie. Z jej oczu czytałam: „A nie mówiłam?”.
Wczasy tylko za granicą. Mój pomysł z wyjazdem do gospodarstwa agroturystycznego został odrzucony.
– A co to, kur i krów nie widzieliśmy? Poza tym w tych chałupach to zimno mają i brudno – skwitował Robert.
Czułam się okropnie, będąc zdana na niego finansowo. Moje obrazy przestały się sprzedawać, zresztą kiedy miałam malować, skoro całe dni spędzałam na dowożeniu Zosi na zajęcia?
Nie wiedziałam, co robić. Próby przekonania Roberta, że nie trzeba mieć wszystkiego, co materialne, żeby być szczęśliwym, okazały się daremne. Robert uważał, że mieć to być. I ciągle przypominał, jakie trudne czasy nastały: „bez dobrego wykształcenia jesteś nikim”.
Może bym dalej tkwiła w tym małżeństwie, pocieszając się, że wiele żon ma gorzej, gdyby nie pewne zdarzenie. Zosia skręciła rękę. Na zajęciach z tenisa. Ja wiem, zdarza się, wzięła za duży rozmach i mała rączka nie wytrzymała. Ale po tygodniu podczas mojej chwilowej nieobecności Robert zawiózł ją na zajęcia. I kazał grać. Wieczorem ręka napuchła. Zosia płakała, nie mogła nią ruszać. Pojechaliśmy na pogotowie – okazało się, że jest złamana.
Coś we mnie pękło
Gdy wróciliśmy do domu, powiedziałam Robertowi, że wystąpię o rozwód. Zaśmiał się i powiedział, że jeśli nawet, to puści mnie z torbami.
– Co ty masz? Tylko te swoje marne obrazki – zlekceważył mnie kompletnie.
Rozwód wyjął mi dwa lata z życia. Ale udało się. Jestem wolna i Zosia też. A że nie mamy zbytnio pieniędzy? Nie szkodzi. Robert płaci alimenty, ja wróciłam do malowania. Zosia chodzi na angielski i na konie. Popołudnia spędza na zabawie. Czasem przychodzi do mojej pracowni, bierze sztalugę i pokrywa płótno farbami. Nie narzucam jej niczego, może ma talent, a może nie. Najważniejsze, że jesteśmy wolne. I szczęśliwe.
Czytaj także: „Moja córka poszła na nocowanie do koleżanki. A tam... upiła je matka Gośki. Kobieta alkoholizuje 16-latki!”„Myślałam, że Bogdan to mój najlepszy kumpel z dzieciństwa. A on patrzył na mnie jak... na chodzący bankomat”„Na emeryturze harowałam ciężej, niż w pracy. Byłam nianią, kucharką i sprzątaczką”