„Gdy wyremontowaliśmy wynajmowany dom, właścicielka wykopała nas na ulicę. Z rodziną wychodzi się dobrze tylko na zdjęciach”

Małżeństwo w kryzysie fot. Adobe Stock, peopleimages.com
„Piorun we mnie strzelił. Marzyć – to jedna sprawa, ale w życiu to wszystko wygląda inaczej. Zostawić znajomych, miasto, sklepy, kina i wynieść się na przedmieścia? Matko kochana. Nie spałam całą noc”.
/ 18.01.2023 17:15
Małżeństwo w kryzysie fot. Adobe Stock, peopleimages.com

Emerytura? Szczerze mówiąc, nigdy nie bałam się tego etapu swojego życia. Jestem optymistką i zawsze staram się dostrzegać plusy nowych sytuacji. Dlatego, myśląc o zakończeniu „kariery zawodowej”, w wyobraźni miałam pewien idylliczny obrazek. Ja i mój ukochany mąż w uroczym domku na wsi, cisza, spokój, nasze dorosłe dzieci odwiedzające nas w wakacje i w weekendy…

Młodzi uciekają ze wsi, a starzy uciekają z miasta. Ściany bloków są jakby z tektury: ktoś kichnie – możesz mu powiedzieć na zdrowie, a w toalecie, jeśli jednocześnie otworzysz z sąsiadką metalowe drzwiczki, za którymi są rury kanalizacyjne – to możecie uścisnąć sobie ręce na dzień dobry. Nie mówiąc już o palaczach, którzy paląc w swoim wc, wypuszczają dym w te rury.

W naszym ustępie śmierdziało papierochami, choć nikt z nas nigdy nie palił. Najpierw robiłam awantury synowi, że podpala, potem mężowi. Kiedy żaden się nie przyznał – nabrałam strasznych podejrzeń, że to córka. Wreszcie wszyscy się na mnie poobrażali, a kiedy prawda o sąsiadach wyszła na jaw, musiałam stawiać rodzinie ciacha na przeprosiny.

Marzenia marzeniami, a decyzję podjąć trzeba

Nocami też bywało ciekawie. Na przykład budzę się kiedyś, ciemno, księżyc za oknem, a ja słyszę licytację w pokera. Myślałam, że mi się śni, ale to grupa młodzieży z piętra niżej grała w karty. Mogłabym po ich wrzaskach i licytacjach wskazać tego, kto wygrał. Albo basy dudniące nam nad głową, bo sąsiad z góry właśnie nocą najchętniej słuchał muzyki. Krótko mówiąc, i ja, i mąż, coraz częściej odliczaliśmy dni do emerytury… Odwiedziła mnie kiedyś przyjaciółka.

– Ej, Zosia, coś mówiłaś o mieszkaniu pod Warszawą? – zagaiła.

– Tak, tak – przytaknęłam gorliwie.

– To słuchaj. Moja ciotka ma domek w Józefowie. A w Warszawie willę, w której mieszka. Domek niszczeje, bo nie ma kto się nim zająć, ale ciocia wynająć go nie chce, bo nie ma zaufania do ludzi. Gdybym jednak ja jej kogoś poleciła, na pewno by się zgodziła. Ona nie chce nawet czynszu, tylko żeby po gospodarsku ten dom traktować. Jak swój: dojrzeć, drobny remont zrobić, posprzątać, odmalować, ogródek doprowadzić do porządku, bo tam tylko gruzowisko, no i tak w ogóle.

Piorun we mnie strzelił. Marzyć – to jedna sprawa, ale w życiu to wszystko wygląda inaczej. Zostawić znajomych, miasto, sklepy, kina i wynieść się na przedmieścia? Matko kochana.
Nie spałam całą noc. W końcu wytłumaczyłam sobie, że przecież nie palę za sobą żadnych mostów, że w każdej chwili mogę wrócić do Warszawy. Skąd mogłam wiedzieć, że jak się z miasta wyjedzie, to potem wracać się na stałe już nie chce?

Pogadałam z mężem, podumaliśmy, policzyliśmy i – klamka zapadła! Wynajęliśmy nasze mieszkanie i pojechaliśmy. Spisaliśmy umowę wynajmu na pięć lat. Domek rzeczywiście wymagał remontu. Zakasaliśmy rękawy. W pół roku i ogródek niewielki, i dom wyglądały jak nowe.

A potem miało miejsce włamanie u najbliższych sąsiadów, postanowiliśmy więc jakoś siebie obronić. I tu się zaczęła dyskusja między mną a Karolem. On wolał zabezpieczyć się alarmem, ja, ponieważ zawsze lubiłam żywe stworzenia, uznałam, że najlepiej będzie wziąć psa. Wygrał pies po tym, jak fachowiec od alarmu przedstawił kosztorys.

Odstraszał samą swoją wielką postacią

Pojechaliśmy do schroniska i kazaliśmy sobie przedstawić największego psa, jakiego mają. Zaprowadzili nas do klatki z wychudzonym, wielkim dogiem, czarnym jak smoła. Kiedy podszedł do krat, sięgał mi do piersi. Stojąc na czterech łapach. Natychmiast go wzięliśmy, mimo że chcieliśmy psa ostrego, a dogi są z natury łagodne. Chociaż, jak się potem przekonaliśmy – nie wszystkie. Nasz Gabor w każdym razie nie dopuszczał żadnego człowieka nawet do ogrodzenia.

Przeżyliśmy tak trzy lata, w wielkim zachwycie i w ciszy, daleko od miasta, ale jednocześnie blisko, wpadając do Warszawy dwa, trzy razy w tygodniu. Do końca najmu brakowało jeszcze dwóch lat, kiedy kochana cioteczka przyjaciółki wymówiła nam umowę, podając za powód, że powinniśmy jednak coś jej płacić. No to przypomniałam umowę. Pokazałam, ile zrobiliśmy w domku, w ogrodzie, i jak to teraz pięknie wygląda. Na nic. Wyszło na to, że mamy się pakować i z całym dobytkiem wracać do Warszawy.

Nie pomogły dalsze prośby ani próby przepłacenia: nie, i już. Przyjaciółka umyła ręce i nie podjęła się negocjacji, nasze nie przyniosły efektu. Macie się wynosić. Na ulicę? Przecież nasze mieszkanie wynajęte, umowa obowiązuje, cyrk na kółkach. Poza tym, jak mieliśmy z tym kolosem wchodzić na czwarte piętro bez windy? Jak wychodzić na spacery? Nie wyobrażaliśmy sobie tego w żaden sposób.

A przecież nie można oddać po trzech latach psa, który nas tak dzielnie pilnował, zaprzyjaźnił się z nami i nam zaufał.

Zrobiła się sytuacja bez wyjścia

Jedna z moich kuzynek wyjeżdżała na dwa tygodnie na urlop. Oddała nam swoje mieszkanie na tymczasowe przeżycie. Ale co potem? Siedziałam jak ogłuszona i chciało mi się płakać. W końcu chyba się nawet rozryczałam. Na pożegnanie usiedliśmy sobie przy winku – ja załamana, Karol przybity, kuzynka radosna, bo do Portugalii się wybierała.

– Ale podobało wam się w Józefowie? – zapytała w pewnej chwili.

Samo wspomnienie przywołało mi na twarz uśmiech:

– Jeszcze jak!

– To na co czekacie? Sprzedajcie mieszkanie i kupcie sobie pod miastem coś własnego. Nie będziesz musiała komuś sprzątać, tylko będziesz u siebie.

Spojrzałam na Edytę jak na jakieś niecodzienne zjawisko. Że też sama na to wcześniej nie wpadłam! Przez dwa tygodnie jej nieobecności szukaliśmy z mężem czegoś odpowiedniego. Ale jak coś było ładne albo blisko miasta – to drogie. A jak tanie – to prawie sto kilometrów od Warszawy.

W końcu, po wielodniowym ślęczeniu przed ekranem komputera w internetowych biurach nieruchomości, znaleźliśmy ogłoszenie o sprzedaży działki z domem na wsi. 5000 metrów i dom do remontu za śmiesznie niską cenę, bo właściciel chciał się tego pozbyć z racji wyjazdu za granicę na stałe.

Co prawda, od miasta 70 kilometrów, ale co to jest dzisiaj w dobie autostrad i komputerów? Oboje mamy prawo jazdy, samochód jest, zdrowie też… Pojechaliśmy tam natychmiast.
Rzeczywistość przerosła nasze marzenia. Miejsce przypominało zaczarowany ogród z kilkudziesięcioletnimi drzewami i krzewami, ogrodzony siatką i żywopłotem, mocno jednak zaniedbany. Domek drewniany, do natychmiastowego zamieszkania, wymagający nieco remontowego wsparcia, ale też jak z bajki.

Nawet nie czekaliśmy na powrót kuzynki z Portugalii. Sprzedaliśmy mieszkanie wynajmującym je lokatorom, którzy dawno sugerowali, że chętnie by w nim zostali. W ekspresowym tempie przeprowadziliśmy się na wieś. Najbardziej zadowolony był Gabor, który wreszcie miał miejsce do hasania i mnóstwo zapachów wokół. Kiedy odwiedzali nas znajomi, nie mogli się nadziwić, że uciekliśmy tak daleko. Mieli nam nawet za złe, że zostawiliśmy ich samych w mieście.

To moja zasługa

– Ależ skąd! – protestowałam wtedy. – Przygotowaliśmy wam miejsce na weekendy. To źle? Godzinka jazdy i jesteście w zaczarowanym świecie.

Rychło za pozostałe pieniądze wybudowaliśmy mały, drewniany letniak, i każdy, kto tylko chciał, mógł się u nas zatrzymać. W Warszawie bywamy tylko w interesach albo po to, żeby wpaść do kina. Dzieci odwiedzają nas tu nawet częściej niż kiedyś, bo w ładnym otoczeniu łatwiej się zrelaksować.

Nie zamieniłabym tego miejsca na żaden apartament w mieście. Na świerkach zimą siadają bażanty, skaczą wiewiórki, a parę dni temu znalazłam nawet pod liśćmi jeża. Nikt mi nie licytuje pod nogami, ani nie bębni nad głową. Któregoś dnia Karol mnie zapytał:

– Wiesz, czyja to zasługa?

– Oczywiście twoja – zaśmiałam się.

– A właśnie, że nie moja, tylko tego tutaj czarnego gamonia – wskazał na Gabora z zapałam obwąchującego jakiś pieniek. – Przecież to przez niego musieliśmy uciekać z miasta, bo z nim nie dałoby rady tam wytrzymać. Więc to on zmusił nas do szukania miejsca na Ziemi w tej dziurze.

– Tylko nie dziurze, tylko nie dziurze! – zaprotestowałam gwałtownie, ale potem spojrzałam na męża poważnie. – Ty wiesz, że masz rację! Innego wyjścia nie było.

– Mogłaś go oddać – powiedział Karol i zaraz uciekł parę kroków do tyłu, bo wiedział, że moja reakcja może go zaboleć.

Ale ja już głaskałam po wielkim łbie naszego pieszczoszka.

– Bardzo dobre miejsce wybrałeś, pieseczku. I nie słuchaj tego potwora. Pani nigdy w życiu nigdzie by cię nie oddała!

Czytaj także:
„Mój syn i jego kolega chcieli zaopiekować się sąsiadem obcokrajowcem. Zaczęli uczyć 4-latka brzydkich słów”
„W okolicy zaczęły ginąć młode kobiety. Byłam w szoku, gdy do mnie dotarło, że to się dzieje, gdy mój facet idzie biegać”
„Sąsiad zamienił nasz raj w piekło na ziemi. Bezkarnie zatruwa życie połowie wsi. Odpłaciliśmy mu się pięknym za nadobne”

Redakcja poleca

REKLAMA