„Narzeczony stracił pracę, straciłam ukochanego dziadka. Chciałam mieć ślub z głowy, niech się skończy to fatum”

kobieta, którą przed ślubem spotkało pasmo nieszczęść fot. Adobe Stock, boykovi1991
„Jakby tego było mało, restauracja nie przygotowała wegetariańskich potraw na wesele, a do ślubu musieliśmy pojechać skodą drużby. Kilka dni przed ślubem mój narzeczony stracił pracę. Chciałam już to wszystko mieć za sobą, bo bałam się co jeszcze może się stać!”.
/ 27.09.2021 10:02
kobieta, którą przed ślubem spotkało pasmo nieszczęść fot. Adobe Stock, boykovi1991

Dlaczego nikt mi nie powiedział, że przygotowania do ślubu to praca na cały etat? Myślałam, że wystarczy wynająć salę w restauracji, kapelę i załatwić sprawy z księdzem, a potem będę mogła już skupić się na wybieraniu sukni, przeglądaniu katalogu fryzur i rozmyślaniu, czy lepiej mi będzie z kremowym czy białym bukietem. O, ja naiwna! Mieliśmy z Dominikiem tyle ustalania, biegania i dzwonienia, że zupełnie w tym wszystkim zapomniałam o… zaproszeniach. Naprawdę!

Miałam w głowie ułożoną listę gości, z wieloma osobami rozmawiałam i podawałam im datę ślubu osobiście, ale jakoś umknęło mi wydrukowanie osiemdziesięciu zaproszeń… Zleciłam to oczywiście w trybie pilnym drukarni, ale zostało za mało czasu, by każdego – jak nakazywała tradycja – odwiedzić osobiście i wręczyć mu blankiecik.

– Większość wyślemy pocztą – zadecydował narzeczony. – Z wizytą wpadniemy tylko do najbliższej rodziny i chrzestnych.
– Dobra, to najpierw jedźmy do moich dziadków. Pamiętasz dziadzia Czesia? Babcia mówi, że już wszystko mu się myli… Nie poznaje jej, nie pamięta imion dzieci i wnuków. Ale o naszym ślubie jakoś ciągle pamięta i czeka na zaproszenie.

Pojechaliśmy. Babcia wybiegła przed ganek, żeby nas powitać. Młodsza od dziadka o dwadzieścia parę lat, wciąż była w świetnej formie. Ale martwiła się o męża.

– Wciąż chce jechać do Warszawy… Nie mam pojęcia, skąd mu się to wzięło – poskarżyła się. – On musi koniecznie zobaczyć, „czy Warszawa jeszcze stoi” – przedrzeźniała głos dziadzia. – Może wy mu powiecie, że stoi, to się na chwilę uspokoi.

Zmartwiłam się. Uwielbiałam dziadzia Czesia. Kiedy byłam mała, zabierał mnie na przejażdżki motocyklowe i pozwalał kąpać się w jeziorze, nawet kiedy było zimno, i mama dostałaby zawału, gdyby się dowiedziała. Było mi przykro, że dziadziuś niedomaga. Idąc do jego pokoju, bałam się, że mnie nie pozna.

Dominik podszedł do serii dramatów z podziwu godnym spokojem

– O! Jest moja królewna Julia! – wykrzyknął na mój widok i mi ulżyło. – Przyjechałaś wreszcie pokazać mi swojego narzeczonego?
– Już raz tu był, dziadku – przypomniałam mu. – Graliście w warcaby, pamiętasz?

Ale dziadziuś nie pamiętał Dominika. Przywitał się z nim oschle, wypytał o to, co robi i jakie ma plany na życie, po czym zwrócił na mnie podekscytowane spojrzenie i zapytał, czy wiem coś o Warszawie. W tym momencie poczułam na barkach dłonie babci Grażynki, więc z ostrożnym uśmiechem odpowiedziałam, że Warszawa wciąż stoi tam, gdzie stała. Dziadka najwyraźniej to usatysfakcjonowało. Wykorzystałam ten moment zadowolenia, by wręczyć mu zaproszenie na ślub.

– To ty za mąż idziesz, Julka? – zdziwił się, chociaż rozmawiał o tym z babcią ponoć wiele razy. – A za kogo? Czemu jeszcze nie przywiozłaś mi tu narzeczonego?

To była smutna wizyta. Tak bardzo mi zależało, żeby dziadziuś był na moim ślubie i cieszył się moim szczęściem, ale czy w tych okolicznościach był sens fatygować go daleką drogą? Na pożegnanie dostaliśmy od babci wielką torbę domowych smakołyków i zajrzeliśmy jeszcze na chwilę do dziadzia.

– Moglibyście się zająć Warszawą – rzucił do nas, wyraźnie oczekując reakcji. – Zawsze była taka piękna! Powiem wam, jak do niej trafić. Narysowałem mapę! No, chodź, Julka, weź tę mapę. To prezent ślubny, bo ktoś mi mówił, że ty ślub bierzesz.

Podał mi kopertę, tę, w której dałam dziadkom zaproszenie. Ono samo stało na pianinie, więc wzięłam pustą kopertę i grzecznie cmoknęłam go w policzek.

Tydzień przed ślubem wydarzył się przynajmniej tuzin katastrof! Okazało się, że organista złamał nadgarstek i proboszcz nie miał pojęcia, czy zdoła znaleźć tak szybko zastępcę, salon sukien ślubnych zapodział gdzieś mój welon, restauracja nie przygotowała menu wegetariańskiego, a do tego wypożyczalnia limuzyn wybrała sobie akurat moment przed naszą ceremonią, żeby dać się zidentyfikować policji jako pralnia brudnych pieniędzy… Co więcej? Szef mojego narzeczonego zasugerował, że zamierza go zwolnić…

Dominik podszedł do tej serii dramatów z podziwu godnym spokojem. Zostawił mi szukanie nowego welonu, a sam załatwił z inną parafią „wypożyczenie” organisty, obsztorcował restauratora i zajął się poszukiwaniem samochodu. Niestety, szybko się okazało, że rynek limuzyn do ślubu rządzi się swoimi prawami i jeśli nie zarezerwuje się auta z półrocznym wyprzedzeniem, to do kościoła jedzie się skodą drużby albo golfem teścia. My zdecydowaliśmy się na skodę drużby.

W tym wszystkim jeszcze zadzwoniła mama, że dziadek Czesio trafił do szpitala

– Babcia przyjedzie na ślub – poinformowała nas – ale podobno z dziadkiem nie jest najlepiej. Może przed wyjazdem na miesiąc miodowy zdążycie do niego wpaść?

To był koszmarny tydzień! Tak naprawdę chciałam wziąć już ten ślub, żeby mieć to wszystko za sobą. Na szczęście sama ceremonia była piękna. Zdołałam się skupić na tym, co było najważniejsze: na miłości, jaka łączyła Dominika i mnie. Po weselu jednak znowu mieliśmy urwanie głowy z podziękowaniami, porządkowaniem prezentów i przygotowaniami do wyjazdu do Tunezji na nasz miesiąc miodowy, czy raczej miodowe dwa tygodnie.

Do tego Dominik rzeczywiście stracił pracę, ale szukanie nowej odłożył na powrót z podróży poślubnej. Niestety, nie znalazłam czasu, żeby odwiedzić dziadzia. Napisałam do niego list, w którym wyraziłam nadzieję, że niedługo się spotkamy i wszystko mu opowiem. Nie spotkaliśmy się… Dziadziuś zmarł trzy dni przed naszym powrotem do Polski.

– Mówił o tobie, kiedy u niego byliśmy – powiedziała mama. – Pytał, czy trafiłaś do Warszawy. O co mu chodziło? Chcecie się tam przeprowadzić z Dominikiem?
– Nie – zaprzeczyłam. – Dziadziuś chyba miał jakieś wspomnienia, może jeszcze z czasów wojny… Wspominał Warszawę, a zapominał, co się zdarzyło pięć minut wcześniej. Nie wiem, o co mu chodziło.

Po pogrzebie nie chciałam iść na stypę. Przez cały czas wydawało mi się, że jeśli przejdę się kawałek, to spotkam dziadzia. Gdybym po prostu usiadła za stołem i słuchała, jak wszyscy mówią o nim w czasie przeszłym, na pewno bym zaczęła płakać. Czmychnęłam więc z restauracji i poszłam nad brzeg jeziora, tam gdzie dawno temu jeździłam z dziadziem na motocyklu i gdzie kąpałam się, chociaż nie było upałów. Usiadłam na drewnianym molo i pozwoliłam sobie na łzy żalu po ukochanym staruszku.

Kiedy sięgnęłam do torebki po chusteczkę, moje palce natrafiły na sztywny papier. To była koperta, ta z zaproszeniem, którą oddał mi dziadek, gdy widzieliśmy się po raz ostatni. Odruchowo ją otworzyłam i… Naprawdę była tam mapa. Narysowana długopisem drżącą ręką dziadzia. Rozpoznałam na niej molo, dróżkę między starymi dębami i budynek, który dostrzegłam, kiedy spojrzałam w dal. Musiałam sprawdzić, dlaczego mój dziadek sporządził mapę, na której dokładnie zaznaczył topografię okolicy, w której mieszkał, po czym w centralnym punkcie napisał wielkimi literami WARSZAWA. Po drodze złapałam telefonicznie Dominika i poprosiłam, żeby do mnie dołączył.

– To chyba tutaj – powiedział dwadzieścia minut później. – Co to jest? Wygląda jak jakiś magazyn. Chcesz, żebym zajrzał przez okno?

Nie. Ja chciałam sama zajrzeć.

– Nazwał to miejsce Warszawą. To coś dla niego znaczyło – zastanawiałam się, schodząc za Dominikiem w półmrok.

Nagle mąż zawołał mnie dziwnie podekscytowanym tonem. Kiedy podeszłam, kucał przy jakimś wielkim meblu okrytym brezentem. Zaraz… to nie był mebel!

– Warszawa! – wykrzyknął Dominik, ściągając płachtę i wzniecając tumany kurzu. – Zobacz. To stara warszawa 223! Rany, jest prawie w doskonałym stanie, kluczyki są na fotelu!

I tak dowiedzieliśmy się, o czym w ostatnich tygodniach życia ciągle mówił dziadek. W dawnym magazynie trzymał kremową warszawę, jeden z kultowych modeli fabryki FSO. Auto było zadbane i miało niewiele kilometrów na liczniku. Kiedy opowiedziałam o mapie i naszym znalezisku babci, zachęciła nas, żebyśmy przejrzeli dokumenty dziadka. I, tak jak się spodziewała, znaleźliśmy tam papiery samochodu!

Piękna warszawa została limuzyną ślubną, która wozi młode pary Dominik zawiózł ją na lawecie do warsztatu kumpla, który ją wyremontował i przywrócił dawną świetność. Na koniec zapytał, czy chcemy ją sprzedać, bo znał wielu kolekcjonerów starych samochodów. Odpowiedzieliśmy, że nie, ponieważ to prezent ślubny. Dziadek ofiarował ją nam, chociaż przez jakiś czas nie mieliśmy o tym pojęcia.

– To co z nią zrobicie? – zapytał mechanik. – To nie jest samochód do pracy.
– Nie, ale ten samochód może pracować – uśmiechnął się mój mąż. – Ja właśnie rozstaję się z firmą, a niedawno się zorientowałem, na co jest popyt. Na samochody do ślubu!

I tak przepiękna warszawa 223 została limuzyną ślubną, która wozi młode pary w tym najważniejszym dniu w ich życiu. Ale kiedy auto nie jest zajęte, Dominik zabiera mnie nim na romantyczne przejażdżki. Ostatnio byliśmy nad jeziorem i kąpaliśmy się, chociaż wcale nie było upału. Czułam się, jakbym była dzieckiem, a lubię to uczucie, bo miałam naprawdę wspaniałe dzieciństwo. Głównie dzięki mojemu nieco szalonemu dziadkowi Czesiowi!

Czytaj także:
Pogodziłam się z tym, że trafię do domu seniora. Ale nie mogłam przeboleć, że muszę oddać kota
Nie przyjęli mnie do seminarium, więc udawałem księdza, by nie robić mamie przykrości
Matka złamała mi serce. Najpierw oddała mnie do domu dziecka, a potem okradła w dniu ślubu

Redakcja poleca

REKLAMA