Kiedy wróciłam po urlopie wychowawczym do pracy, okazało się, że czeka już na mnie zwolnienie. „Likwidacja stanowiska”. Nie mogę powiedzieć, żebym była w szoku, właściwie to się tego spodziewałam. Nie byłam pierwszą kobietą na świecie, która straciła posadę, bo zdecydowała się urodzić dziecko. Andrzej kazał mi się nie przejmować, bo przecież wykwalifikowana księgowa znajdzie pracę raz, dwa. Mąż nie przewidział tylko jednego: podczas tych kilku lat, kiedy siedziałam z Asią w domu, prawo podatkowe i kadrowe się pozmieniało, weszło RODO, nowe przepisy unijne, aktualizacje. Oczywiście wszystko usiłowałam nadrobić, ale pracodawcy patrzyli nieufnie na kogoś, kto „wypadł z obiegu”. A i ja coraz częściej łapałam się na niechęci do powrotu do zawodu księgowej.
Zostałam na lodzie
– Na razie nie musisz się spieszyć – pocieszył mnie mąż. – Nie bierz byle czego. Tartak się rozwija, Heniek się cieszy, bo roboty mamy na następne dziesięć lat.
Heniek był właścicielem ogromnego tartaku, w którym mój mąż był jego prawą ręką i faktycznym zarządcą. Szef męża niezbyt znał się na drewnie i wszystko zostawiał w rękach Andrzeja. On tylko inwestował zgodnie z jego sugestiami i liczył zyski. Miesiąc po tamtej rozmowie Andrzej przyszedł do domu blady.
– Heniek sprzedaje tartak… – powiedział przygnębiony. – Wszystko kupuje jakiś inwestor, ponoć zna się na drewnie i przywozi swoich ludzi. Mnie nie potrzebuje…
To oznaczało, że oboje zostaliśmy bezrobotni. Pocieszające było to, że mieliśmy dom, kawałek ziemi i żadnych kredytów, ale musieliśmy szybko coś wymyślić.
– Może to dobry moment na zmiany? – zaczął mąż kilka dni po przyniesieniu hiobowych wieści. – Dobrze mi się pracowało u Heńka, ale to zawsze była robota dla kogoś.
– Myślisz, żeby otworzyć coś własnego? – spojrzałam na niego zdziwiona, bo mąż raczej nie był typem przedsiębiorcy. Bardziej zarządcy.
Niedługo potem jechaliśmy w odwiedziny do jego brata. Jurek był od urodzenia głuchoniemy, ale Andrzej świetnie posługiwał się językiem migowym. Ja znałam podstawy, a nasza córeczka szybko przyswajała nowe znaki. Mała uwielbiała stryja, a u Jurka i Marleny była cała masa psów, kotów i innych zwierząt, które razem ratowali. Poza tym, że Jurek zajmował się rannymi i zaniedbanymi zwierzętami, był stolarzem i tapicerem. Sam projektował meble, wykonywał je od A do Z i sprzedawał przez internet. Najwyraźniej pasję do drewna bracia mieli w genach.
Marlena, jego żona, też była głuchoniema i zajmowała się sprzedażą, wysyłką oraz reklamą. Była doskonałym marketingowcem i dzięki niej oryginalne stoły czy komody Jurka znajdowały nabywców w całej Polsce. Kiedy siedzieliśmy wszyscy razem w ich salonie, panowała cisza, ale my toczyliśmy bardzo ożywioną dyskusję.
Jurek zaproponował Andrzejowi spółkę
– Chce, żebyśmy otworzyli stolarnię – przetłumaczył mi szybkie mignięcia mąż. – Mówi, że jest zapotrzebowanie na meble na wymiar, wiesz: kuchnia, łazienka, jakieś nietypowe rzeczy. Ma znajomych, też niesłyszących, którzy od razu by skorzystali z naszych usług. Wiesz, ciężko jest wszystko wytłumaczyć pisemnie, oni chcą z kimś porozmawiać, dokładnie wyrazić, czego potrzebują.
Wyobrażałam sobie, jakie to musi być trudne dla osób głuchoniemych – wysilać się, pisać, szkicować, żeby tylko ktoś pojął, o co dokładnie im chodzi. Taki zakład stolarski „dla swoich” mógłby być odpowiedzią na ich potrzeby. A klienci słyszący mogliby rozmawiać ze mną albo z Andrzejem. W końcu bracia się dogadali, my z Marleną też pokazałyśmy sobie znak „zgoda”. W dalszych ustaleniach nie uczestniczyłam, bo mój migowy był za słaby i nie chciałam ich spowalniać. Jurek – artystyczna dusza i wulkan energii – miał tysiąc pomysłów, ale stronę techniczną zorganizowania stolarni zostawił Andrzejowi.
Ja zajęłam się księgowością, a Marlena marketingiem. Oczywiście trzeba było jeszcze zatrudnić na początek dwóch pracowników. Rozpoczęliśmy poszukiwania. Największym problemem w zakładach przeróbki drewna jest zawsze hałas. Nawet w nausznikach ochronnych mało kto czuje się komfortowo po ośmiu godzinach wśród pracujących pił i strugów. Osoby, które się do nas zgłaszały, krzywiły się już po piętnastu minutach. Któregoś razu Marlena wysłała mi SMS-a, że na spotkanie przyszedł jej dawny znajomy. „Jest z branży” – napisała krótko i sądziłam, że chodzi o branżę stolarską.
Okazało się, że chłopak też nie słyszy
Był też po szkole branżowej i miał doświadczenie z obróbką drewna. Po spotkaniu polegającym na tym, że pisaliśmy na zmianę na klawiaturze mojego komputera i kiwaliśmy głowami, Adam został naszym pierwszym pracownikiem. Dość szybko okazało się, że niesłyszący pracownik w zakładzie, gdzie hałas przekracza dopuszczalne normy, to oaza spokoju. Jadał z nami obiady podczas przerw i podciągnęłam przy nim mój migowy. Raz wymigał mi, że chciałby polecić kogoś do pracy. I tak przyjęliśmy Rafała, też „z branży”.
Oczywiście wieść o naszej stolarni szybko się rozeszła i właściwie nawet bez starań Marleny zaczęli do nas pisać klienci, którym zależało na ustaleniu wszystkich szczegółów zamówienia w języku migowym.
– A więc to taki zakład swoich dla swoich? – pytała moja mama. – To miłe, że dajecie osobom niepełnosprawnym zatrudnienie.
– Wiesz, mamuś, jakoś w ogóle nie myślę o naszych chłopakach w ten sposób – wyznałam. – W stolarni, kiedy chodzą strugi i tokarki, i tak nie da rady rozmawiać, więc język migowy to najlepsze rozwiązanie. Jeszcze lepiej, kiedy przychodzi klient i mogę go zabrać do warsztatu, żeby zobaczył, jak powstaje jego ława czy kredens. Przy okazji: wiesz, że meble Jurka dostały nagrodę na festiwalu sztuki użytkowej w Niemczech? I to nie dlatego, że jest artystą niesłyszącym. Nikt z jury o tym nie wiedział. Po prostu był najlepszy!
To wyróżnienie pomogło nam w promocji
Podzieliśmy firmę jakby na dwa obszary: część to była działalność artystyczna Jurka, a druga – produkcja mebli na wymiar pod zarządem Andrzeja. Nasi klienci polecali nas dalej i ani się obejrzeliśmy, zaczęli się do nas zgłaszać zwykli ludzie, którzy po prostu słyszeli, że u nas jest solidnie i uczciwie. Kiedy półtora roku od otwarcia stolarni dostałam zupełnie nieoczekiwaną ofertę świetnie płatnej pracy w dużej firmie, zastanawiałam się, czy z niej nie skorzystać.
W naszej rodzinnej firmie byłam księgową, szefem działu logistyki, zaczęłam też obsługiwać klientów nieznających migowego, kiedy Andrzej nie mógł z nimi rozmawiać.
– Nie chcę cię zatrzymywać – powiedział. – Bardzo nam pomogłaś, ale to twoja kariera. Rozumiem, że możesz chcieć pracować z normalnymi ludźmi, plotkować przy kawie i wkładać szpilki do pracy. Jeśli chcesz, to weź tę pracę, znajdziemy księgową.
Zastanawiałam się przez prawie tydzień. Rzeczywiście, tęskniłam za „prawdziwym” biurem, takim, do którego trzeba się ładnie ubrać, umalować i można włożyć buty na obcasie. Brakowało mi pogaduszek w firmowej kuchni, towarzystwa koleżanek i śpiewania „sto lat” z okazji czyichś imienin.
– Wiesz co? – zagadnęłam męża, kiedy podjęłam już decyzję. – Może i fajnie byłoby jeździć do pracy w ładnych butach, ale już nie wyobrażam sobie życia bez wspólnych obiadów z wszystkimi ze stolarni i opowiadania sobie żartów z Marleną na odległość całego podwórza. Zostaję z rodziną!
Dzisiaj wiem, że to była dobra decyzja. Nie tylko dlatego, że czasami wybucham śmiechem w zupełniej ciszy, bo Marlena stojąca za oknem wymiguje mi jakąś zabawną uwagę o naszych mężach. Nie chodzi też tylko o to, że migam teraz jak osoba „z branży” i uczestniczę we wszystkich rodzinnych dyskusjach i żartach, a czasem nawet – nie ma co się czarować, w rodzinie nie zawsze jest sielankowo – w awanturach. Po prostu to, że jestem częścią przedsięwzięcia, które miało być małym „zakładem dla swoich”, a w tej chwili ma klientów z całej Polski, daje mi ogromną satysfakcję.
Lubię też jeździć ze szwagrem na targi branżowe, gdzie służę mu jako tłumaczka. Czasami w jakieś ciekawe miejsca zabieram Asię, dla której miganie jest tak naturalne jak mówienie po polsku. Córka chce być w przyszłości tłumaczką języka migowego. Myślę, że to świetny plan. A pisząc o naszym rodzinnym biznesie, chcę pokazać, że można być szczęśliwym i odnosić sukcesy, nie mając pełnej sprawności. Chyba warto o tym mówić, prawda?
Czytaj także:
„Gdy zmarł teść, teściowa się zmieniła. Obsesyjnie interesowała się naszym życiem, nieproszona cerowała moje majtki”
„Czułam, że to dziecko musi żyć. Próbowałam odwieść Kasię od usunięcia ciąży i miałam rację. To dziecko uratowało jej życie”
„Adrian miesiącami mnie dręczył i prześladował. Policja mnie zbyła. Zainteresują się dopiero, gdy zrobi mi krzywdę”