Kilka miesięcy temu straciłam pracę. Byłam korektorką w maleńkim wydawnictwie, które niemal z dnia na dzień przestało istnieć, połknięte przez stołecznego giganta. Właściciel i jego żona przenieśli się do Warszawy. Ja i moja przyjaciółka zostałyśmy na lodzie. Hanka miała szczęście, męża budowlańca, który nawet z kamienia potrafił grosz wycisnąć. Ja byłam sama.
Miałam tylko trzy koty, które przygarnęłam w czasach prosperity finansowej. Długów nie miałam, ale oszczędności też nie. Odprawa z wydawnictwa mogła mi zapewnić skromne życie przez pewien czas, ale zaciskałam pasa, żeby starczyło na jak najdłużej, bo dzięki temu mogłam odwlec wizytę w urzędzie pracy. Musiałam się tam wybrać, jeśli chciałam zdobyć pracę, bo w naszym miasteczku nie miałam szans na żadne zatrudnienie. Odwlekałam to, jak mogłam, bo bałam się upokorzenia.
Uważałam, że dla pięćdziesięcioletniej kobiety zgłoszenie się do urzędu pracy to przyznanie się do życiowej porażki. Dowód na to, że moje całe życie zawodowe niczemu nie służyło. Co prawda nie wpadłam w depresję, nie czułam się jak rozbitek życiowy, nie miałam poczucia, że nikomu nie jestem potrzebna, ale… Niewiele brakowało.
Byłam na dnie, od którego musiałam się odbić. A przynajmniej spróbować
Choćbym miała ulice zamiatać.
– Nie układaj włosów, nie maluj się i ubierz się jak ostatnia sierota – tłumaczyła mi Hanka, wyciągając z szafy wytarte dżinsy i powyciągany sweter. – Zobaczą, że cienko przędziesz, i bez gadania dadzą ci zasiłek.
– Ale ja nie chcę zasiłku. Chcę, żeby mi pomogli znaleźć robotę…
– Jaką robotę? – Hanka popukała się w czoło. – U nas nic nie ma. Może znajdą ci coś w mieście i będziesz woźną w jakiejś szkole albo pomocą w warzywniaku, jak moja kuzynka. Zarobisz grosze, połowę wydasz na autobusy, a na końcu padniesz na nos. Przecież ty nigdy fizycznie nie pracowałaś! Żebyś chociaż liczyć umiała, to księgową byś została albo kimś w tym rodzaju…
W urzędzie pracy nic dla mnie nie mieli
Wiedziałam, że Hanka ma rację, ale bez walki nie chciałam jej tego przyznać. Wystroiłam się jak stróż w Boże Ciało i pojechałam do urzędu pracy.
– No, no, ale ma pani kwalifikacje – z uznaniem pokiwała głową pracownica urzędu, oglądając dyplom ukończenia studiów, świadectwa pracy z kilku redakcji, referencje. – Za wysokie na to, co dziś oferuje rynek pracy – dodała ze współczuciem. – Nic dla pani nie mamy. Ale może się pani przekwalifikuje? – przesunęła w moim kierunku broszurę o szkoleniach dla bezrobotnych.
– Operator wózków jezdniowych, uprawnienia dla elektryków do 1 kV i powyżej 1 kV, spawanie podstawowe… – czytałam z rozpaczą, odruchowo wyłapując literówki.
Urzędniczka popatrzyła na mnie z namysłem.
– Prowadzimy szkolenia przygotowujące do założenia własnej firmy – rzuciła. – Może by pani spróbowała? Jeśli pomysł będzie dobry, dostanie pani dofinansowanie, przez pewien czas będzie pani miała ulgi…
– Jaki biznes chcesz prowadzić? – Hanka była realistką i postanowiła od razu rozprawić się z mrzonkami o własnej firmie.
Siedziała w mojej kuchni i skubała jeszcze ciepły bochenek żytniego chleba, który właśnie wyjęłam z pieca. Pod stołem siedziały koty i wodziły wzrokiem za jej dłonią.
– Nie jedz go, póki nie wystygnie, bo dostaniesz skrętu jelit – powtórzyłam zdanie, które w dzieciństwie tysiące razy słyszałam od babci. Rozmarzyłam się nagle. – Może otworzę antykwariat? Znam się na literaturze, mam trochę książek. Mogłabym skupować księgozbiory. Katalogowałabym je, wystawiała na sprzedaż… – przypomniał mi się stary film pokazujący, jak interesujące było życie ludzi, którzy właśnie tym się zajmowali.
Hanka wybuchnęła takim śmiechem, że zakrztusiła się chlebem, który właśnie jadła. Rzuciłam się do niej i z całej siły uderzyłam ją w plecy. Trochę dlatego, żeby się nie udławiła, a trochę ze złości na ten śmiech.
– Przecież ty prędzej sprzedasz formy chlebowe po pradziadku niż jakiekolwiek książki – wydusiła, kiedy w końcu odzyskała oddech.
– Formy? Zgłupiałaś chyba – spojrzałam na nią wrogo i zawinęłam resztę chleba w ściereczkę.
– Muzeum chleba sporo by ci za nie zapłaciło – podeszła do blatu i szybkim spojrzeniem obrzuciła złocące się na nim bochenki. – Gdzie masz ten z czarnuszką?
– Nie mam. Nie dam ci. Wredna jesteś – mruknęłam.
– Dasz, dasz. Albo sama wezmę i sprzedam. Obie na tym zarobimy – zawiesiła głos i popatrzyła na mnie jak na zjawę. – Piekarnia! – ryknęła nagle. – Otwórz piekarnię!
– Ja? – spojrzałam na przyjaciółkę w popłochu.
Piekarzami byli mój dziadek i pradziadek, jeszcze wcześniej jakiś przodek
Do dziś w domu były stare dzieże i formy do pieczenia. Nawet przedziwne urządzenie na korbę, które służyło do trzepania worków po mące. Zapach świeżego, domowego chleba od zawsze dodawał mi skrzydeł. A smak? Dałabym się za niego zabić, jak niemal wszyscy moi znajomi. Od lat chodziłam na spotkania towarzyskie z ogromnymi bochnami zamiast tortów. Zarywałam noce i piekłam chleb, jak tylko ktoś mnie o to poprosił, ale żeby od razu sprzedawać?
– Teraz ludzie kupują chleb w markecie, świeży i tani – burknęłam z obrzydzeniem.
– A następnego dnia wyrzucają go na śmietnik, bo przez noc wysycha albo pleśnieje… – odburknęła Hanka.
Nagle zaczęła się spieszyć. Zgarnęła dwa bochenki, które specjalnie dla niej odłożyłam, i gdzieś poleciała. A ja… usiadłam pod piecem, uchyliłam drzwiczki i zaczęłam wdychać zapach chleba.
Pomysł przyjaciółki trafił na podatny grunt
Przez kilka następnych dni Hanka nie miała dla mnie czasu, więc znowu pojechałam do urzędu pracy. Chciałam dowiedzieć się czegoś o tych kursach dla przyszłych biznesmenów, bo słowa o własnej piekarni trafiły na podatny grunt i zaczęły kiełkować. Ale okazało się, że to nie takie proste. Kursy należały się tylko tym bezrobotnym, którzy już od kilku miesięcy szukali pracy.
– Niech się pani nie martwi – pocieszyła mnie ta sama co poprzednio urzędniczka. – Widzę, że pani zależy na pracy, a nie na zasiłku, jak tym tam – kiwnęła głową w stronę stojących przed urzędem mężczyzn, zaśmiewających się nad stojącą na schodach, przepełnioną popielniczką. – Zdarza się, że jest za mało chętnych na szkolenie i wtedy dzwonimy do ludzi, którym kursy się jeszcze nie należą. Teoretycznie naginamy przepisy, a praktycznie… Polepszamy ich szanse na rynku pracy, zapobiegamy wykluczeniu społecznemu… – nagle zawiesiła głos. – Co ja zresztą będę tłumaczyć. Ma pani jakiś pomysł na siebie? Jakąś pasję, która mogłaby stać się zawodem? Ukryty talent, jakiś dar? – potakująco kiwnęłam głową. – To do roboty, trzeba napisać projekt, pomyśleć nad grupą docelową, opracować biznesplan, określić przewidywane koszty, poszukać źródła finansowania…
W autobusie znalazłam miejsce przy oknie i zaczęłam bezmyślnie wpatrywać się w przydrożne słupki. Mechanicznie liczyłam w myślach: sto, dwieście, pięćset, tysiąc, ale cała ta matematyka nie mogła zagłuszyć panicznego strachu, który mnie ogarnął.
Własny biznes? Przecież nie mam o tym zielonego pojęcia. Ani tym bardziej pieniędzy. W domu nie mogłam sobie znaleźć miejsca. Poszłam do kuchni, żeby coś upiec, złapałam za miskę, ale wypadła mi z rąk i potoczyła się aż za piec. Sięgnęłam po mąkę. Papierowy woreczek pękł i całą podłogę pokrył biały mączny kurz. Tupnęłam nogą ze złości, aż kurz uniósł się w powietrze, zatykając mi oczy i nos. Wytarłam twarz i zobaczyłam ślady kocich łapek, rozbiegające się w trzy strony. Nawet one zwiały… Kiedy przyszła Hanka, z furią kończyłam myć podłogę.
– Co ty zrobiłaś kotom? – zaciekawiła się.
– Przeszkadzały mi – warknęłam.
– I dlatego wytarzałaś je w mące? – zapytała.
Rzuciłam w nią ścierką, ale ona zręcznie się przed nią uchyliła i zaczęła wykładać na stół malutkie karteczki.
– Tu są zamówienia na chleb na ten weekend i na cały przyszły tydzień. Musisz tylko zabrać się do pieczenia i ustalić ceny – uśmiechnęła się triumfalnie.
– Ale przecież ja nie mogę piec na sprzedaż. Nie mam firmy, nie mam papierów, nic nie mam! – krzyknęłam spanikowana.
– Masz zakwas… – rzuciła Hanka.
– Mam. Dopiero co go nakarmiłam – sięgnęłam po pękaty słoik, którego zawartość bulgotała wesoło, pożerając porcję wody i żytniej mąki, której dopiero co nasypałam.
– Ale jedzie kwasem… I zaraz eksploduje! – przyjaciółka odwróciła się z udawanym wstrętem.
Popukałam się znacząco w czoło i zaczęłam wykład na temat procesów chemicznych zachodzących w mieszance mąki żytniej i wody, która po kilku dniach leżakowania i systematycznego dokarmiania zamienia się w zakwas, niezbędny do powstania fantastycznego czarnego chleba. O dzikich drożdżach, które wtedy powstają, mogłabym mówić godzinami.
– Widzisz? Masz nie tylko zakwas. W małym palcu masz całe know-how, a w biznesie to jest najważniejsze – powiedziała Hanka i przesunęła w moją stronę karteczki z zamówieniami.
Przeglądałam je z rosnącym zdumieniem. Na poniedziałek dwa bochenki żytniego chleba z ziarnami słonecznika i sezamem dla teściowej Hanki, która urządzała w swojej firmie imieniny. Na wtorek dwa bochenki bezglutenowego dla przedszkola na drugim końcu miasta. Na środę tuzin grahamek i chleb z otrębami dla księdza proboszcza… Na wszystkich karteczkach były znajome nazwiska. Włosy mi się zjeżyły na głowie.
– To taka akcja charytatywna, w którą wciągnęłaś pół miasta? Żebym nie umarła z głodu? – wyszeptałam z oburzeniem.
– Powiedzmy, że to inwestycja połowy miasta. Tylko połowy, bo do reszty nie zdążyłam dotrzeć… – Hanka wyszczerzyła zęby. – Ludzie chcą dobrego, domowego chleba, pieczonego specjalnie dla nich. Skąd mają go wziąć? Z marketu? A może od Jaśków? – zaśmiała się.
Jaśkami nazywaliśmy małżeństwo miejscowych piekarzy, którzy od dziesięcioleci prowadzili rodzinny interes i żadną siłą nie chcieli się zgodzić na rozszerzenie oferty ani zmianę asortymentu. Znałam ich chleb. Był uczciwie pieczony, ale… nudny. W naszym miasteczku brakowało piekarni, która oferowałaby coś zupełnie innego. Na przykład… mój chleb! Pomysł wydawał się tak prosty i genialny, że nie rozumiałam, czemu sama na niego wcześniej nie wpadłam.
Przecież ludzie w miasteczku znali i lubili moje hobby
Nie pamiętam, ile razy piekłam chleb na zamówienie albo z bólem serca odmawiałam, zawalona robotą, której w wydawnictwie zawsze było pod dostatkiem. Rynek był, może niezbyt wielki, ale chyba wystarczający na początek dla maleńkiej piekarni. Gdybym piekła regularnie, chętnych pewnie byłoby więcej. I na chleb, i na bułki, i na kołacze…
Hanka była gotowa wziąć na siebie cały marketing, żeby o moim pieczywie dowiedzieli się także ludzie z okolicznych miejscowości, chociaż uważała, że jakaś specjalna reklama wcale nie będzie potrzebna. W końcu dobry chleb obroni się sam. Właściciel niedalekiego młyna obiecał, że będzie mi dostarczał mąkę. Koleżanka uprawiająca zioła dla firmy produkującej herbatki sezonowe powiedziała, że da mi trochę suszu, a jeśli piekarnia wypali, wydzieli dla nas kilka grządek.
Mogłabym robić to, co kocham najbardziej
Cały wieczór spędziłyśmy z Hanką na rachunkach. Kalkulowałyśmy przyszłe koszty, szacowałyśmy przewidywane zyski. Zdążyłam jeszcze raz dokarmić zakwas, a potem wyrobić ciasto i przełożyć je do wiklinowych koszyczków, w których miało rosnąć. Pomysł na własną piekarnię coraz bardziej mi się podobał. A najbardziej to, że moja pasja mogła się stać moją profesją. Gdyby to się udało, gdybym każdego dnia mogła robić tylko to, co kocham najbardziej, nie spędziłabym ani jednego dnia w pracy! Ustaliłyśmy, że na razie będziemy sondować rynek.
Ja będę piekła na indywidualne zamówienia, Hanka będzie rozwozić chleb i zbierać kolejne zamówienia. Poza tym zacznie się kształcić na bizneswoman i poszuka pieniędzy na rozkręcenie interesu. Jeśli wszystko dobrze pójdzie, w końcu odbudujemy piekarnię moich przodków, sumiennie przestrzegając zasad, którymi nasiąkałam od dzieciństwa. Garść mąki rzucona do pieca chlebowego dla sprawdzenia, czy temperatura jest właściwa. Znak krzyża wykrawany na bochenku, zanim się go wsadzi do pieca. I cmoknięcie nad otwartymi drzwiczkami, żeby odgonić od nich złe duchy…
– Żyć nie umierać! – krzyknęła radośnie moja przyjaciółka.
– Piec nie umierać! – odkrzyknęłam z nadzieją.
Czytaj także:
Postanowiłam uciec z naszego domu na wsi. Wszystko zaczęło się od... awantury o rodzaj makaronu
Szewc bez butów chodzi. Mój mąż był zaangażowanym wychowawcą, ale olewał własnego syna
Zamiast zajmować się dzieckiem siostry, wolałam opiekować się psem mamy