Nie spodziewałam się, że nowy rok szkolny zacznie się dla mnie tak fatalnie. Zwykle jestem osobą opanowaną, nie daję się łatwo wyprowadzić z równowagi, ale to, co usłyszałam na pierwszym zebraniu rodziców w tym roku... Nie wiem, za kogo ta młoda bździągwa się ma! Powiem jedno: ścięło mnie z nóg.
Zawsze byłam zaangażowana w życie szkoły
Nazywam się Beata i jestem matką jedenastoletniej Julii, uczennicy piątej klasy. Zawsze byłam osobą aktywnie zaangażowaną w życie naszej szkoły. Niektóre mamy przychodzą na zebrania od wielkiego dzwonu, inne nigdy nie zgłaszają się na wycieczki, ale nie ja. Zostałam skarbnikiem klasowym, gdy Julia była w drugiej klasie, i od tamtej pory trzymam pieczę nad klasowym funduszem. Organizowałam zbiórki, pilnowałam budżetu na wycieczki, a nawet towarzyszyłam dzieciakom jako opiekunka na wyjazdach. Kiedy poprzednia wychowawczyni, pani Maria, organizowała wycieczki, zawsze byłam pierwsza do pomocy.
Ale teraz... Na myśl o szkole córki robi mi się słabo! Pani Maria, nasza kochana, poczciwa pani Maria, która uczyła już całe pokolenia dzieci, poszła na emeryturę. Trudno mi było wyobrazić sobie klasę Julii bez niej. Pani Maria była ciepłą, doświadczoną kobietą, z sercem na dłoni, ale także z rozsądnym podejściem do edukacji. Miała zasady i stawiała na naukę, co mi bardzo odpowiadało. Wszystko z głową.
Po odejściu poprzedniej nauczycielki, nową wychowawczynią Julii została pani Karolina. Młoda, na oko jeszcze sporo przed trzydziestką, zawsze w idealnym makijażu i z włosami ułożonymi tak, jakby właśnie wyszła z salonu fryzjerskiego. Wyglądała jak z żurnala i już na pierwszym zebraniu dała nam do zrozumienia, że ma „pełno energii” i „chce wprowadzić nowe, świeże pomysły”. No i wprowadziła.
– Drodzy rodzice! – zaczęła wesoło, z tym swoim promiennym uśmiechem, który od razu wzbudził moją nieufność. – Cieszę się, że mogę w tym roku opiekować się waszymi dziećmi. Chcę, aby był on pełen niezapomnianych przygód i nauki, ale przede wszystkim chcę, by nasze dzieciaki uczyły się przez doświadczenie!
Oho. Nauka przez doświadczenie?
Czymże jest szkoła, jak nie miejscem, gdzie dzieci powinny siedzieć spokojnie w ławkach i uczyć się faktów z podręczników?
– Mam wiele pomysłów na ten rok – kontynuowała z ożywieniem. – Chciałabym organizować więcej wycieczek, i to nie tylko tych do skansenu czy muzeum. Marzy mi się, by dzieci pojechały do interaktywnych muzeów, gdzie będą mogły dotykać eksponatów, rozwiązywać zagadki i uczestniczyć w warsztatach. Może nawet uda nam się zorganizować wycieczkę za granicę, by poznać inne kultury!
Tu już naprawdę mnie zamurowało. Wycieczka za granicę? Warsztaty, gdzie dzieci będą „dotykać eksponatów”? Co to w ogóle za pomysły? Gdzie tu miejsce na naukę? Przecież szkoła ma przygotować dzieci do życia, dać im solidne podstawy wiedzy, a nie organizować im zabawy na koszt rodziców!
Postanowiłam, że muszę się odezwać, choć nie wiedziałam, czy ktoś mnie poprze.
– Przepraszam bardzo... – zaczęłam z wyraźną nutą krytyki w głosie. – Ale czy nie sądzi pani, że szkoła powinna skupiać się przede wszystkim na edukacji? Rozumiem, że wycieczki mogą być miłe, ale to, o czym pani mówi, brzmi jak próba robienia z dzieci turystów, a nie uczniów. Poza tym wyjazdy zagraniczne to olbrzymie koszty. Nie wszystkich rodziców stać na takie luksusy.
Kilka mam pokiwało głowami z aprobatą. Widziałam, że nie tylko ja mam wątpliwości. Pani Karolina jednak nie straciła swojego zapału.
– Rozumiem, że wycieczki mogą wydawać się kosztowne – odpowiedziała z wyrozumiałością, jakby mówiła do grupy przedszkolaków – ale są sposoby, by obniżyć koszty. Zresztą, to tylko jeden z pomysłów. Uważam, że warto inwestować w rozwój dzieci, a takie doświadczenia uczą ich więcej niż samo siedzenie w ławkach.
„Samo siedzenie w ławkach”? Ale przecież...
Siedzenie w ławkach to jest podstawa!
Właśnie tak powinny uczyć się dzieci – w ciszy i spokoju, z książkami przed sobą, a nie biegając po muzeach i zagranicznych ulicach!
– Może pani tak uważa – odparłam chłodno – ale ja myślę, że dzieci nie potrzebują takich ekstrawagancji. Szkoła powinna uczyć dyscypliny i wiedzy, a nie organizować rozrywki. Poza tym, co z bezpieczeństwem? Jak chce pani opanować grupę dzieci w obcym kraju?
Tym razem poczułam, że kilka osób siedzących obok mnie wyraźnie się spłoszyło. Moje argumenty zaczynały trafiać na podatny grunt. I już miałam nadzieję, że uda mi się przekonać resztę rodziców, kiedy do dyskusji wtrąciła się Agnieszka, mama Michała, z którą zazwyczaj dobrze się dogadywałam.
– Beata, ale przecież dzieci nie mogą cały czas siedzieć nad książkami – powiedziała z wyraźnym zdenerwowaniem. – Muszą się rozwijać na różne sposoby. A te wycieczki, jeśli dobrze zorganizowane, mogą być dla nich świetną okazją do nauki w praktyce.
– Oczywiście, że muszą się rozwijać – odparłam szybko – ale czy naprawdę przez takie wycieczki? Przecież są tańsze i prostsze sposoby, by uczyć dzieci.
– Beato, ja myślę, że nie chodzi o pieniądze. Chyba po prostu nie jesteś gotowa na takie zmiany – wtrąciła Ewa, mama Oli. – Ale czasy się zmieniają, i szkoła też musi się zmieniać. Nasze dzieci potrzebują czegoś więcej niż tylko książek. Otwórz się trochę na nowe.
Myślałam, że wyjdę z siebie
Wkurzyło mnie to, nie ukrywam. „Otwórz się na nowe”? Do mnie z takimi tekstami? Nie wydaje mi się! Widziałam jednak, że moje argumenty nie przekonują większości, byłam bezsilna. A przede wszystkim, poczułam się, jakby inne matki nagle widziały we mnie jakąś staroświecką, pozbawioną wyobraźni babę. Ale czy to naprawdę ja byłam problemem? A skąd! To ta nowa wychowawczyni! Dopóki tu nie przylazła, jeszcze nigdy nie doszło do konfliktu na żadnym zebraniu. I na koniec postanowiła jeszcze dolać oliwy do ognia...
– Rozumiem obawy, pani Beato. Ale proszę mi zaufać. Mamy czas, by spokojnie omówić szczegóły każdej z propozycji. Zależy mi na tym, by te wycieczki były dostępne dla wszystkich dzieci, niezależnie od sytuacji materialnej ich rodzin. Pomożemy w zorganizowaniu zbiórek, poszukamy sponsorów, zrobimy wszystko, co w naszej mocy, by było to bezpieczne i przystępne.
Co ona w ogóle wygaduje? Zbiórki? Sponsorzy? Gdzie ja żyję? Kiedy ja chodziłam do szkoły, jedyną atrakcją były wycieczki do zoo albo na lekcje muzealne. I jakoś żyję. Nikt nas nie zabierał za granicę, nie bawiliśmy się w jakieś interaktywne warsztaty, a i tak wyszliśmy na ludzi.
– Powinniśmy przemyśleć, co jest priorytetem – powiedziałam, siląc się na spokój. – Edukacja czy rozrywka?
Znowu milczenie. Wszyscy chcieli, żeby dzieci miały fajne wspomnienia, ale kto za to zapłaci? I czy naprawdę chodzi o wspomnienia? Ja przyszłam tu, by dbać o edukację mojej córki, a nie o wymyślne atrakcje. Atrakcje to ma w wakacje w Łebie. Nikt jednak nie podchwycił mojego argumentu, więc musiałam się poddać.
Po zebraniu czułam się jak persona non grata
Chociaż wcześniej byłam raczej lubiana przez wszystkie matki. Nawet Agnieszka, z którą zawsze dobrze się rozumiałam, tym razem nie stanęła po mojej stronie. Wróciłam do domu w ciszy, próbując zrozumieć, co poszło nie tak i dlaczego nagle stałam się szkolnym wrogiem – choć przecież miałam zupełnie logiczne i racjonalne argumenty. Myślałam, że może na następnym spotkaniu sytuacja się załagodzi, ale niestety...
Następne tygodnie nie przyniosły poprawy. Pani Karolina nie ustępowała i zaczęła przygotowywać wstępne plany wycieczek. Kilka razy próbowałam znowu podjąć temat z innymi mamami, ale one tylko wzruszały ramionami, mówiąc, że „trzeba iść z duchem czasu”.
– Może powinnaś dać jej szansę – powiedział mi kiedyś mąż, gdy wieczorem opowiedziałam mu o kolejnych pomysłach pani Karoliny. – Może rzeczywiście te wycieczki będą dla dzieci czymś fajnym.
Nie mogłam uwierzyć, że nawet on, zawsze rozsądny i racjonalny facet, zaczynał ulegać tym durnowatym pomysłom. I niech sobie ulega, ale ja jestem pewna swoich racji! Zanim wyślą te dzieciaki za granicę na nasz koszt, będę walczyć o to, by szkoła wróciła do tego, czym powinna być. Edukacją, a nie szalonym biurem podróży.
Beata, lat 39
Czytaj także:
„Szwagierka wiecznie podrzuca mi swoje dzieci jak kukułka. Uznaje, że rodzina musi się poświęcać dla wspólnego dobra”
„Załatwiłam synowi korepetycje ze studentką. Smarkula zamiast twierdzenia Pitagorasa, uczyła go kobiecej anatomii”
„Jestem kierowniczką w dużej korporacji, a w domu nie znaczę nic. Tak traktuje mnie własny mąż”